środa, 29 lipca 2015

Jak osiągnąć równowagę?

Fajny artykuł, a właściwie wywiad czytałam niedawno w "Wysokich obcasach extra". Przesłanie było mniej więcej takie, żeby nie czekać aż "kiedyś wreszcie znajdę czas by pobyć ze sobą, z dziećmi, rodziną, znajomymi" bo żyjemy tu i teraz i to "kiedyś" nigdy nie nadejdzie. Staram się o tym pamiętać i bardzo chciałabym osiągnąć równowagę między życiem zawodowym a prywatnym, ale zawsze jakoś tak się dzieje, że jednak praca okazuje się najważniejsza. To chore, wiem. I wiem też, że nie ma ludzi niezastąpionych, ale mimo to, czuję się tak odpowiedzialna za sprawy, którymi się zajmuję, że nie potrafię powiedzieć "nie". Zdaję sobie sprawę, że w 80% przypadków te sprawy nie są wcale AŻ TAK pilne i okropnie mnie wkurza, że daję się wmanewrowywać w takie akcje i np. poświęcam wieczór na to by pismo/opinia/umowa były DZIŚ WŁAŚNIE chociaż wiem, że niczemu to nie posłuży. Klienci niestety już wiedzą, że jak trzeba rąbiemy po nocach i skrzętnie to wykorzystują.

Marzę o urlopie, ale takim, by nikt do mnie nie dzwonił i by maile się nie odbierały. Za granicą łatwo jest uwolnić się od maili, ale w kraju, gdzie internet jest w telefonie non stop, to już nie takie łatwe. Ale spróbuję. Nie dam zepsuć sobie tych krótkich chwil wolnego.

Chciałabym też pracować w trybie home office. Mam taką możliwość, ale p-kole jest zaraz obok mojej pracy, więc nie ma sensu wracać do chaty by znowu później przebijać się przez miasto żeby odebrać dzieci. Ale od września Mysia idzie do szkoły (niedaleko naszego bloku), a z kolei jeśli chodzi o Pupu, to na naszej ulicy otworzyli p-kole, więc byłoby bardzo blisko, ale to prywatne p-kole i płaci się ponad 200 zł więcej niż za nasze aktualne, społeczne. Ale może warto? Myślę, że efektywniej pracowałoby mi się w domu, gdzie nikt by mi nie przychodził z różnymi sprawami albo na pogaduchę. Mam wrażenie, że jak jestem w biurze to mnóstwo czasu ucieka mi przez palce i efekt jest taki, że później muszę nadrabiać w domu.

Cholera... czuję, że ta robota mnie unieszczęśliwia. Pamiętam, że jak przez 3 miesiące pracowałam na "swoim" to było świetne.... Poza tym, że mało zarabiałam i był stres z pieniędzmi. Ale byłam chyba szczęśliwsza. A może to tylko kwestia nastawienia?

poniedziałek, 20 lipca 2015

Przesilenie

Miałam ostatnio niesamowicie ciężki okres, w domu i przede wszystkim w pracy.

W domu dlatego, że mój mąż narobił mnóstwo głupot w imię swojego dobrego samopoczucia, a pisząc wprost - najpierw odkupił swój ukochany samochód, który, gdy byłam w ciąży z Pupu, musiał sprzedać bo nie było nas stać na jego utrzymywanie (dodam, że w mojej ocenie nadal nie stać nas na spłacanie za niego kredytu), a następnie go zepsuł wjeżdżając w inny samochód (nie, nie szalał, to było na osiedlowej uliczce, po prostu odwrócił się by zrobić porządek z telepiącą się gaśnicą i zatrzymał na tym drugim samochodzie z konkretnie rozwalonym zderzakiem, maską i reflektorem). Nie miał AC bo to piętnastoletnie auto, co prawda klasyk, ale stwierdził, że nie ma co kupować AC. No i teraz trzeba go naprawiać za własne pieniądze.

Nie wyobrażacie sobie jak się na to wszystko wściekłam. Mam wrażenie, że moim kosztem sprawił sobie wspaniały prezent, a ja, pracując tak ciężko, nie mam z tego nic dla siebie, wszystko idzie na utrzymanie domu, rodziny itd. Planowałam zrobić sobie nagrodę i w czerwcu pojechać na 3 dni do spa, ale okazało się, że nigdzie nie pojadę, bo pieniądze będą potrzebne na życie. Nawet nie pamiętam kiedy ostatni raz byłam u kosmetyczki. Przyznaję, święta nie jestem, potrafię bardzo skutecznie przepieprzyć pieniądze nie wiadomo na co, czasami popadam w kompulsywne kupowanie wydając bez sensu pieniądze na rzeczy, które nie są mi do niczego potrzebne. Ale to są drobiazgi, jakieś nieprzemyślane kosmetyki, niezbyt twarzowe ubrania, buty, których później nie noszę bo są niewygodne. A on? Samochód! Zrobiło się nieprzyjemnie, wręcz krucho. Długi czas nie rozmawialiśmy ze sobą, w końcu nasi zaniepokojeni przyjaciele wtrącili się w tę sytuację i w sumie dobrze, bo impas został przełamany i trochę pogadaliśmy tak szczerze, zobaczymy jak będzie. Nie jest kolorowo, ale trochę życzliwiej, może będzie lepiej...

A w pracy...szkoda słów. Miałam koszmarne 1,5 miesiąca. Pracowałam przy bardzo dużym projekcie, który mnie wykończył psychicznie i fizycznie. Praca po nocach stałą się normą (oczywiście obok pracy w ciągu dnia, żeby się wyrobić). Kierownikiem projektu była moja koleżanka i okazało się, że ta współpraca nie należała do łatwych, a nawet można powiedzieć, że była okropna. Wcześniej tylko raz pracowałyśmy razem i też nie było idealnie, ale to co się działo teraz... Ciągnęłam ostatkiem sił. W dniu, który był apogeum, pracowałam prawie 13 godzin (czas zarejestrowany w programie do rozliczania czasu pracy jako konkretne czynności, które wykonywałam, a nie popijanie kawki i śniadanko za biurkiem). Dodatkowo odezwało się niedoleczone zapalenie oskrzeli więc myślałam, że płuca wypluję, ale o L4 nie mogło być mowy. No i efekt był taki, że w tym całym kieracie, tym zapieprzaniu bez opamiętania, przerżnęłam termin na wniesienie zażalenia w jednej sprawie. Zapomniałam o tym. Jeszcze dwa dni przed upływem terminu zleciłam aplikantowi żeby mi przygotował projekt zażalenia, on przesłał mi go w nocy dzień przed terminem, widziałam to bo pracowałam do późna, a od samego rana (to był właśnie ten dzień - apogeum) po prostu robiłam wszystko żeby zamknąć ten mój cholerny projekt. I na śmierć zapomniałam o zażaleniu.
To w sumie nie było nic istotnego, nic, co przyniosłoby szkodę klientowi, czysta formalność, przedłużenie postępowania. Ale nie zrobiłam tego, chociaż powinnam była. No i nie wiem co teraz będzie. Od razu zgłosiłam sprawę mojej przełożonej i kierowniczce prawników od tego klienta. Obie stwierdziły, że przecież każdemu mogło się zdarzyć, no ale że jest to pewien realny problem bo co powie na to zarząd. Ja jestem ciekawa co powiedzą na to moi szefowie... Liczę się z tym, że podejmą decyzję, że jednak nie zostanę wspólnikiem. Właściwie nie wiem czy rzeczywiście tego chcę, no ale to jednak wstyd gdy ktoś zadecyduje za mnie i to z powodu popełnionego przeze mnie fuck upa. Za takie rzeczy można stracić pracę. Mam nadzieję, że mnie to nie spotka i sprawa jakoś rozejdzie się po kościach, niemniej jednak wcale nie musi tak być. Ta sytuacja całkowicie podkopała moją wiarę w siebie, załamałam się. Nie na zewnątrz, tak w środku. Nie mam do siebie za grosz zaufania już teraz. Cały czas mi się wydaję, że gdzieś coś zaniedbałam lub za chwilę zaniedbam. Niezależnie od tego przyznaję, że liczyłam na jakąś premię za ten projekt, liczyłam, że szefowie docenią ten cały mój nadludzki wysiłek i rzucą trochę więcej kasy, ale w tej sytuacji nie będzie o tym mowy. Jednym, głupkowatym zaniechaniem niejako przekreśliłam trud ostatnich tygodni.

W dzień oddania projektu chłopak, z którym współpracowałam, dostał ataku padaczki. Wyszłam na chwilę z pokoju zrobić sobie kawę, jak wróciłam, to to już się działo. Boże...nie macie pojęcia jak mnie to poskładało. Nigdy wcześniej nie widziałam ataku epilepsji, koszmarny widok. Na szczęście sekretarka zawołana przeze mnie na pomoc, wiedziała jak się zachować (ja nie wiedziałam) i doprowadziła tego chłopaka do porządku. A on otrząsnął się i pracował dalej. Taka okrutna robota. Jak wróciłam wieczorem do domu, wypiłam sporo wina, rozkleiłam się kompletnie. Cały czas myślałam co by było, gdyby chłopakowi coś się stało.

Przez cały ten czas, brałam antybiotyki z powodu mojego zapalenia oskrzeli. Nie pomogły, więc po oddaniu projektu poszłam do lekarza, a lekarka stwierdziła, że prawdopodobnie mam zapalenie płuc i wysłała mnie na rtg. Dostałam kolejny antybiotyk i jakoś postawił mnie na nogi, rtg wykazało, że w płucach jest okej i nie mam zapalenia, ale i tak lekarka powiedziała, że nie ma możliwości bym tym razem nie poszła na zwolnienie. Kazała siedzieć w domu i odpoczywać. Spędziłam w domu teoretycznie 4 dni, ale już w piątek musiałam przyjechać do pracy na telekonferencję z kobietą z USA (nie można było tego przełożyć), a przez ten cały czas, w ograniczonym zakresie, ale jednak trochę zajmowałam się robotą. Ale i tak się ciesze, że chociaż przez chwilę mogłam troszeczkę odsapnąć.

Niestety ostatnie dwa tygodnie nie ćwiczyłam nic a nic, bo po pierwsze nie miałam czasu, a po drugie jak człowiek jest chory, to bez sensu się dodatkowo forsować. Teraz mam lekkie poczucie winy, ale w tym tygodniu postaram się zrehabilitować :)

Nie mogę doczekać się urlopu, a z drugiej strony bardzo się boję telefonów od szefa bo on nie ma z tym problemu. Dobrze, że dzieciaki zdrowotnie w miarę się trzymają, chociaż Pupu od tygodnia kasła i ma okropny katar, no ale może jakoś uda się to opanować.