piątek, 29 czerwca 2012

Właściwie nie mogę się już doczekać porodu. Czuję się strasznie z tym wielkim brzuchem (uroczą piłeczką, jak powiadają obserwatorzy), wnętrzności mam ściśnięte, prawie nie mieszczę się w wannie, spanie to koszmar - budzę się za każdym razem gdy próbuję odwrócić się na drugi bok. No i boli, najzwyczajniej w świecie boli mnie w środku. Jednocześnie jestem coraz bardziej zdenerwowana, odczuwam głęboki niepokój za każdym razem gdy myślę o szpitalu i o poznaniu mojego synka. Czy na pewno będzie zdrowy? Czy poród odbędzie się tak jak zaplanowałam? Czy ja wyjdę z tego względnie bez szwanku? Jak tym razem będzie z karmieniem i obsługą Malucha? Na dodatek na samą myśl o wyjeździe Mysi chce mi się płakać... Ja chyba się za nią zatęsknię do cna...

Chyba dla przeciwwagi często zastanawiam się też nad kompletnymi bzdurami - czy załapię się jeszcze na jakieś ciekawe wyprzedaże? Widziałam świetną marynarkę w Jackpocie, jednak cena (nawet po obniżce) była powalająca. Może przecenią ją bardziej?? Jak wykorzystać 20% zniżkę w Sephorze? Aż mnie skręca żeby sobie coś kupić... Potrzebuję krem tonujący. Przez moment potrzebowałam również Idealista z Estee Laudera, ale na szczęście otrzeźwienie przyszło zanim znalazłam się w tej cholernej Sephorze. No bo po co mi Idealist jak przez następne pół roku raczej nie będę udzielać się poza domem i niewiele osób - poza przechodniami w czasie spacerów - będzie mogło podziwiać niespotykaną gładkość mego oblicza? Za chwilę jednak planuję udać się do Superpharmu i już zaopatrzyć się w zestaw kosmetyków antycellulitowych Eveline. Później mogę nie mieć czasu, a uda mam po prostu ZORANE cellulitem; w czterostopniowej skali, mój cellulit ma stopień dziesiąty. Znalazłam pas poporodowy, ciekawe czy zachowała się gdzieś jeszcze ulotka z ćwiczeniami....

W ogóle ciekawe jak będzie tym razem po porodzie... Czy będę musiała trzymać dietę eliminacyjną (po urodzeniu Mysi w ciągu dwóch tygodni został mi ryż, indyk, marchewka i jabłka), czy Mały nie będzie miał kolek, czy da nam żyć, a może wręcz przeciwnie?? No i jak Mysia się w tym wszystkim odnajdzie?? No jak??? Moja malutka, kochana córeczka....

Byłam na zakupach i... kupiłam tę wymarzoną marynarkę!! Wiem, szaleństwo. Na szczęście była przeceniona bardziej niż ostatnio (o równiutkie 50%), a na dodatek w moim rozmiarze została ostatnia sztuka, dlatego nie zastanawiałam się długo. Oprócz marynarki kupiłam dwa lakiery do paznokci, krem tonujący Pharmaceris F (w baaardzo przyzwoitej cenie, ciekawe jaki będzie efekt), a także jakieś wymiatające, superdiamentowe, czyniące niezmierzone cuda serum antycellulitowe za jedyne 14,99.  

wtorek, 26 czerwca 2012

Źle mi się zrobiło....

Jest mi źle... Po prostu mam dość. Czuję się niekochana, opuszczona przez wszystkich, niezrozumiana i lekceważona. Niefajnie mi z tym, że znowu popadłam w konflikt z mamą. Widziałam się z nią jeszcze dzisiaj i nakrzyczałam na nią w sprawie organizacji opieki nad Mysią na czas mojego pobytu w szpitalu. Wyszło to dość głupio, bo ona wpadła dać nam jakieś klucze i chciała mnie pocałować na pożegnanie. Te pocałunki z nią zawsze wydają mi się jakieś takie sztuczne, nie dzieje się to swobodnie, nie jestem przyzwyczajona. Całe życie NIGDY mnie nie całowała, no może poza okresem bardzo wczesnego dzieciństwa. Zmieniło się to jakoś po śmierci ojca, ale nigdy nie czułam się z tym naturalnie. No a teraz, jak źle się między nami układa, to tym bardziej taki rodzaj "czułości" wydał mi się nie na miejscu, dlatego się nie odwdzięczyłam, tylko stałam jak słup. Mama zapytała co się dzieje, a ja wtedy zaczęłam drążyć na czym jej zdaniem polega problem w tym, że Mysia pojedzie do drugiej babci na czas mojego porodu. Mama zaczęła się wycofywać, sprawiała wrażenie jakby się mnie bała i chciała jak najszybciej zakończyć ten temat co mnie tylko jeszcze bardziej rozsierdziło. Nienawidzę takiego postępowania, że coś się głupio chlapnie, a później udaje, że nic się nie stało. Powtarzała w kółko, że zakładała, iż Mysia będzie u niej i nie przyszło jej do głowy, że możemy mieć inne plany, dlatego była zaskoczona. No właśnie - nie przyszło jej do głowy, nie zainteresowała się, nie zapytała nas o to jakie mamy plany. Nie uznała również za stosowne zwierzyć się nam z tego jak długo ten jej dziad będzie tutaj przesiadywać i jak widzi kwestię swojej pracy w tym czasie. Ja w ogóle o to wszystko nie pytałam bo od razu doszłam do wniosku, że w tej sytuacji, jak już go tu sprowadziła na chwilę przed moim porodem, nie mam co liczyć na pomoc z jej strony i zaczęłam myśleć o alternatywnym rozwiązaniu. Powiedziałam jej, że przez cały czas w ogóle się tym wszystkim nie interesowała, a teraz ma pretensje i wyjeżdża z jakimiś dziwacznymi komentarzami. Powiedziałam, że sama onegdaj mówiła, iż ten jej typek to najgorszy psychopata z jakim w życiu miała do czynienia, a ja nie zamierzam oddawać mojego dziecka w towarzystwo psychola, na co ona wtrąciła, że jr w poniedziałek wyjeżdża z powrotem do Warszawy i Mysia przecież byłaby pod jej opieką. Ja coś tam jeszcze gadałam, ale byłam tak wściekła, że nie pamiętam co. Ona wyszła, jak stwierdził Myszkin, jak zbity pies.

Niedobrze się z tym czuję, ale w głębi duszy wiem, że racja jest po mojej stronie. Być może za bardzo poniosły mnie emocje. Zdaję sobie sprawę z tego, że jestem bardzo negatywnie nakręcona wobec mojej mamy od czasu gdy radośnie mnie poinformowała, że zaprosiła tu jr na wakacje. Ale, do cholery, zamiast udawać, że nic się nie dzieje, mogła po prostu wykazać minimum troski, nie unikać tematu, normalnie powiedzieć, że jr będzie tu do tego i tego dnia, zapytać jak chcemy zorganizować opiekę nad Mysią i czy może nam w czymś pomóc. Wiem, że z pewnością wiele osób może stwierdzić, iż to ja powinnam wykazać inicjatywę i zwrócić się z prośbą o pomoc, ale jak wspominałam, nie mogłam tego uczynić dowiedziawszy się o come backu jr.

Mój mąż też zachowuje się dziwnie.... On, dotychczas kompletny i skrajny domator, którego nigdy nie mogłam wykopać z domu na jakieś zabawy, nagle, gdy praktycznie w każdej chwili mogę zacząć rodzić, zaczyna wpadać na zajebiste pomysły typu, że on na 23 pojedzie na jakiś koncert czy do miasta. Może to kryzys wieku średniego? Do tej pory zawsze twierdził, że nie lubi beze mnie wychodzić bo dla niego to żadna zabawa i że fajnie czuje się tylko jak jestem obok. Nawet mnie wkurzało, że tak się trzyma mojej przysłowiowej spódnicy. A teraz proszę jak się chłopak rozkręca. Ja na ostatnich nogach (kto wymyślił to straszne określenie???), a jemu się zachciewa koncertów i rozrywek. Zajebiście!

Dlaczego nie ma mojego Taty, hę?
Doktor powiedział wczoraj, że jeśli chcę wytrwać do następnego poniedziałku, muszę się oszczędzać bo szyjka zrobiła się bardzo krótka. Rozwarcia jeszcze nie ma, na ktg nie zapisały się też skurcze. Dobrze, w takim razie postaram się oszczędzać, chociaż to niełatwe, bo w domu, wbrew pozorom, zawsze jest dużo do zrobienia.

Z mamą słabo, kiepski mam z nią kontakt, unikam jej, bo mnie wkurza. Nie chce mi się z nią gadać, mam wrażenie, że nie mamy o czym rozmawiać, skoro dla niej priorytetem, w momencie gdy ja za chwilę mam rodzić, jest usługiwanie temu dziadowi. Wyobraźcie sobie, że dzisiaj dopiero postanowiła się zainteresować co z Mysią w czasie gdy ja będę w szpitalu. Powiedziałam jej, że Mysia jedzie na cały tydzień do drugiej babci. Spotkało się to z niemiłym zaskoczeniem ze strony mamy i pytaniem podszytym pretensją "a to dlaczego??" No jak dlaczego... a co my niby mielibyśmy zrobić z Mysią w czasie kiedy ja będę w szpitalu przez cały tydzień??? Bo ona myślała, że Mysia będzie u niej. Tylko, że u niej jest ten dziad, a ja nie chcę żeby moje dziecko przebywało w jego towarzystwie. Poza tym ona chodzi przecież do pracy. Tak, ale ona myślała, że przez ten tydzień nie będzie chodzić do pracy... Myślała, ale z nami się nie podzieliła tymi myślami. Po prostu z góry założyła, że ona jest jedynie słuszną osobą, która ma zająć się naszym dzieckiem, bo jakże to do drugiej babci.... Po prostu ręce opadają...

wtorek, 19 czerwca 2012

Będzie urodzony 4 lipca?

Byłam dzisiaj na wizycie. Póki co wszystko ok, rozwarcia brak, szyjka długa, ale na ktg nieśmiało zaczyna się zapisywać czynność skurczowa. Nawiązałam jeszcze do tematu porodu, a w szczególności porodu przez cc. Doktor kazał stawić się w szpitalu 2 lipca, na 4 lipca umówiliśmy się na cięcie. Wypisał mi skierowanie i nie wspomniał nic o płaceniu, co niezmiernie mnie ucieszyło! Czyli jednak źle go oceniałam! Zaznaczył jednak, że 2 lipca po przyjęciu do szpitala będę badana przez ordynatora i wówczas mam stanowczo powiedzieć, że jestem po jednej cesarce i nie zgadzam się na poród siłami natury. Uprzedził mnie, że moment zawahania doprowadzi do tego, że zostanie podjęta próba porodu sn. Czyli ta moja cesarka to jeszcze nie jest tak na mur-beton, bowiem jedynym wskazaniem jest stan po cc. Ze skierowania również nie wynika, że to skierowanie na cc, tylko jest to skierowanie do szpitala z adnotacją "stan po cc" i wskazaniem "do porodu". Mam jednak nadzieję, że wszystko potoczy się po mojej myśli i 4 lipca doktor wyciągnie ze mnie synka. Właśnie poczytałam na temat wskazań do porodu drogą cc i wniosek jest taki, że stan po cc przez długi czas był uważany za wskazanie do kolejnego cc, aktualnie zaś odchodzi się od tego, natomiast w takich wypadkach wymagane jest uzyskanie świadomej zgody pacjentki na poród siłami natury. Ja po prostu kategorycznie nie wyrażę zgody na poród sn argumentując, że przebieg pierwszego porodu, w szczególności brak postępu porodu i zaburzenia w czynności serca omal nie doprowadziły do śmierci Mysi. Naprawdę nie chcę choćby w minimalnym stopniu ryzykować życiem Ludzika, skoro tak blisko do naszego spotkania. Najwyraźniej nie umiem sama urodzić dziecka, a skoro tak, nawet nie będę próbować.

Nadziei jednak brak :(

Wysłanie Mamie do wiadomości uroczego paszkwila od pana JR, niestety absolutnie niczego nie zmieniło. Nie doczekałam się ani odpowiedzi ani choćby jakiegokolwiek słowa komentarza z jej strony. Całkowita olewka. Sądziłam, że się obraziła, bo przez 4 dni się do mnie nie odzywała, ale zadzwoniła wczoraj zapytać jak się czuje Mysia i ja i że mam podpisać jakieś kwity. Podejrzewam, że tak naprawdę bardziej chodziło o podpisanie tych kwitów, a nie o dowiedzenie się jak nasze samopoczucie.

Mój brat był u Mamy w weekend i mówił mi później, że wrażenie miał takie, jakby tego roku, odwołanego ślubu i całej tej afery w ogóle nie było! Wszystko tak samo jak przed. Czekamy zatem kiedy tym razem dotrze do nas info o ślubku. Tym razem jednak nie będę miała żadnych dylematów czy się nań wybrać czy nie (o ile w ogóle powstanie pomysł żeby mnie zaprosić :). Rok temu moja Mama głosiła wszem i wobec, że JR to największy psychopata i socjopata jakiego zdarzyło się jej spotkać na swej drodze. W związku z tym, w ramach unikania spotkań z psychopatami decyzja o całkowitym unikaniu spotkań z nim chyba jest uzasadniona, jak sądzicie??
Podjęliśmy z bratem decyzję by skontaktować się z naszą ciotką - przyjaciółką Mamy - i zasugerować jej by jakoś postarała się do niej przemówić.  Ale doszłam do wniosku, że to nie ma sensu. Skoro mail nie pomógł to co ciotka pomoże, zwłaszcza, iż podejrzewam, że podobnie jak wszyscy bliscy, już po milionkroć przedstawiała swój punkt widzenia w tej sprawie i nakłaniała Mamę do opamiętania się. Nie będę jej truła tyłka tą sprawą, zresztą sama mam serdecznie dość. Mam swoje sprawy, nie mam zamiaru wiecznie roztrząsać popieprzonych poczynań mojej matki. Postanowiłam trzymać się od tego wszystkiego z daleka.

Obawiam się trochę co będzie jak urodzi się nasz Ludzik. Już słyszę jak przejęta mamusia dzwoni do mnie do szpitala i oznajmia "jedziemy was odwiedzić!", a na pytanie "ale kto jedzie?" odpowiada: "no ja i JR"... Dam sobie rękę uciąć, że będzie go (jak zwykle) ładować w uczestnictwo w naszych rodzinnych, intymnych chwilach i nawet tak ważnych wydarzeniach. W życiu się nie zgodzę, żeby przywlekała tego kutafona do mojego synka!!!
Nie ukrywam, że liczyłam na niewielką pomoc ze strony Mamy, polegającą na tym, że od czasu do czasu np. zabierze Mysię na spacer, zajmie się trochę Małym tak, bym jak mogła iść z Mysią na plac zabaw albo ogarnie coś w domu, nie wiem - powiesi pranie, zrobi jakiś obiad.... Te oczekiwania są już jednak nieaktualne bo przecież ona będzie musiała pilnować i obsługiwać swego kochasia.

Co za gówno!

czwartek, 14 czerwca 2012

Ostatni płomyk nadziei

JR, po niedoszłym ślubie, wysłał do mnie i moich braci maila, w którym przedstawił naszą mamę jako przebiegłą, pazerną, zimną harpię, ujawnił dość poufne szczegóły ich popierniczonej relacji (łącznie z cytowaniem ich korespondencji) i oświadczył, że on niczemu nie czuje się winien. Mail ten leżał sobie spokojnie w mej skrzynce odbiorczej. Żadne z nas wtedy, rok temu, nie napomknęło mamie o tym, że jej niedoszły mąż postanowił obsmarować ją tak przepięknie przed jej własnymi dziećmi. Nie było sensu sprawiać jej dodatkowej przykrości. Ale po długim myśleniu doszłam do wniosku, że właśnie teraz nadszedł czas by zapoznać ją z tym paszkwilem. Niech wie, z kim tak naprawdę ma do czynienia. Nie sądzę żeby w ponownym porywie afektu przywiązała należytą wagę do tego, iż mail ten dowodzi, że jej kochaś za nic ma jakąkolwiek lojalność i bez żenady angażuje w intymne szczegóły postronne osoby, w dodatku jej własne dzieci. Ale przynajmniej będę miała poczucie, że zrobiłam wszystko by powstrzymać moją matkę.

Niedoszły tatko is coming back...

Pamiętacie jak moja szanowna mamusia w zeszłym roku miała brać ślub z jednym znienawidzonym przeze mnie (i nie tylko) panem? Wówczas nic z tego nie wyszło, znajomość zakończyła się z hukiem, a my odetchnęliśmy z ulgą.

I tej ulgi byłoby już na tyle.

Przed chwilą rozmawiałam z mamą celem ustalenia czy pożyczy mi szlafrok do szpitala. No i powiedziała, że pożyczy i zapytała czy ma go wziąć do pracy. Ja na to, że niekoniecznie,  bo my byśmy po południu po niego podjechali gdyż musimy jeszcze zabrać łóżeczko turystyczne dla Mysi ponieważ wyjeżdżamy na weekend. A mama na to "dobrze, będzie u mnie JR bo go zaprosiłam na kilka dni, to się spotkacie". "Oszalałaś????" - zapytałam, bo niczego innego na razie nie byłam w stanie wykrztusić. "Ale o co ci chodzi?" "Po co go zaprosiłaś?" "Nooo... na wakacje". "W takim razie zabierzemy co mamy zabrać i nie będziemy wchodzić bo nie chcemy go oglądać". "No rzeczywiście!" - odparła ona.

Nienawidzę tego!!!! Nienawidzę!!! A mój mąż się dziwi i krytykuje moje niełatwe relacje z matką. A jak mają być łatwe, skoro ona, nie dość, że notorycznie zachowuje się jak potłuczona, to jeszcze oczekuje, iż my będziemy w pełni to akceptować i może jeszcze z radością rzucimy się na szyję dawno nie widzianemu niedoszłemu tatkowi.

Nie mogę wyjść z szoku niestety.... Eksces mojej matki doprowadził mnie do całkowitej psychicznej dezintegracji. Ilekroć pomyślę, że to nie dzieje się w najpodlejszej kolumbijskiej telenoweli tylko w mojej najbliższej rodzinie i że moja matka zachowuje się jak skończona kretynka, to wszystkiego mi się odechciewa. I znowu powodem ponownego rozkwitu uczuć jest ta jebana spółka z Warszawy. Tak jak było ostatnim razem, kiedy po ponad roku niewidzenia i spotkaniu na zgromadzeniu wspólników, postanowili, że wezmą ślub. Teraz znowu ma być zgromadzenie wspólników i wydawało mi się dość podejrzane, że mama tak się uparła by na nie pojechać, chociaż ma 3 udziały na krzyż. Przez moment zaświtała mi myśl, iż może szuka pretekstu do spotkania z JR, ale szybko ją porzuciłam, gdyż podejrzewanie jej o tak skrajną durnotę wydało mi się niedorzeczne. A jednak.

Kurwa.... obudźcie mnie i powiedzcie, że to mi się tylko przyśniło.... Niedobrze mi jak o tym myślę, niedobrze.... Ratunku!

środa, 13 czerwca 2012

Różności

105 cm - tyle wynosi aktualnie obwód mojego brzucha. Naród świętuje Euro 2012, a ja się solidaryzuję i cały czas mam ze sobą swoją osobistą piłkę ;)) Ja i Myszkin w ogóle nie interesujemy się futbolem, ale myślę, że gdybym była na tych meczach, w których występowała nasza reprezentacja, to by mnie autentycznie chwyciło i pewnie darłabym się ze wszystkimi przeżywając euforię po golach dla nas. Pewnikiem zorganizowałabym też sobie jakiś biało-czerwony malunek na twarzy. Nie wiem czy to przez ciążę, czy jednak jakiś wrodzony pierwiastek patriotyzmu, ale bramki strzelone przez Lewandowskiego w meczu z Grecją i Błaszczykowskiego we wczorajszym meczu z Rosją tak mnie wzruszyły, że niemal się popłakałam z wrażenia. Chociaż oczywiście nie widziałam ich na oczy, gdyż jak wiecie, nie posiadamy odbiornika tv. O tym, że padły celne strzały dowiedziałam się z wrzasku radości, który rozniósł się po osiedlu :) Myszkin zainspirowany wynikiem remisowym postanowił słuchać dalszego przebiegu meczu w radio, a ja w tym czasie, ryzykując życie i zdrowie zorganizowałam pielęgnację spa dla swoich stóp.

W ostatnim czasie ogarnął mnie bowiem szał maseczkowy. Szał lakierowo-paznokciowy minął tak szybko jak się pojawił, musiałam więc czymś go zastąpić. No i jak skończona maniaczka kupuję maseczki w saszetkach. Wspominałam o tym, że moja facjata z mieszanej przerodziła się w przesuszoną i to stało się przyczynkiem do zwiększonego zainteresowania maseczkami. Doszłam do wniosku, że krem najwyraźniej nie wystarcza, należy więc zintensyfikować działania pielęgnacyjne. Przypomniałam sobie, iż onegdaj kupowałam maseczki z Avonu w tubkach i po kilku latach wyrzucałam opakowania zużyte zaledwie w 1/3, dlatego uznałam, że lepiej kupować saszetki. A że natrafiłam również na maseczki przeznaczone dla stóp, nie omieszkałam ich nabyć. No i wczoraj rzuciłam na twarz najpierw peeling, a następnie maseczkę odżywczą. Ze stopami postąpiłam tak samo. Tyle, że znajdowałam się już wówczas w wannie, w której z uwagi na aktualne gabaryty, ledwo się mieszczę, dlatego natarcie każdej stopy przez 5 minut peelingiem, a następnie wtarcie w każdą z nich maski zmiękczającej i pozostawienie ich w tym stanie na 15 minut naprawdę wiązało się z nie lada akrobacjami oraz ryzykiem upadku, ewentualnie zjechania na tyłku wprost pod wodę. Ludzik musiał być wściekły, że tak go ugniatam. Po tych ryzykownych ekwilibrystykach moje stopy niestety nadal wymagają uwagi, gdyż oczywiście obietnice producenta o natychmiastowym usunięciu zrogowaciałego naskórka i pozostawieniu stóp miękkimi niczym satyna nijak się mają do rzeczywistości.

Teraz z kolei czekam na kuriera, który ma przywieźć moje ukochane perfumy Paco Rabanne XS pour elle, o te:
http://www.ceneo.pl/81841
Jakoś tak ni stąd ni zowąd przypomniałam sobie o nich. To były moje pierwsze perfumy z wysokiej półki, Tata mi je kupił gdy miałam lat 16. Odtąd używałam ich przez lata i wielu osobom ten zapach kojarzył się właśnie ze mną. Niestety nigdzie nie można już ich dostać, znalazłam w kilku sklepach internetowych i od razu zamówiłam. Ciekawa jestem co to będzie, skąd oni je w ogóle wytrzasnęli, czy to jakiś stareńki zapas i dostanę je zepsute i śmierdzące?

No dobra, ja tu gadu, gadu, a robota czeka. Muszę kilka rzeczy jeszcze zrobić nim urodzę, by nie zostawiać moich kontrahentów i współpracowników w przysłowiowej czarnej du.pie. Od zeszłej środy nic nie zrobiłam pracowego, tylko zajmowałam się domem i odpoczynkiem. Pora dokończyć to co mam do zrobienia i bez wyrzutów skorzystać z ostatnich chwil przed WIELKĄ ZMIANĄ.

Właśnie przyszły moje wymarzone perfumy i niestety mam silne wrażenie, że jest to podróbka. Opakowanie wygląda zupełnie inaczej niż to, które znam (faktem jest, że w internecie trafiam na zdjęcia dwóch różnych rodzajów opakowań, więc może w tzw. międzyczasie ulegało ono zmianom), napis na buteleczce sprawia wrażenie tandetnego, zresztą jest częściowo przetarty, no i dozownik gdzie naciska się by uwolnić zapach z butelki jest jakby... hmm... trochę krzywy? Zapach jednak się zgadza, przynajmniej tak mi się wydaje. No i nie wiem co zrobić, mogę odesłać te perfumy w ramach odstąpienia od umowy, ale to wymaga fatygi i ujawnienia memu mężu, że dokonałam takiego zakupu (gdyż on musiałby mi w pracy wydrukować oświadczenie o odstąpieniu od umowy). Z drugiej strony zapach się zgadza. No ale to RACZEJ jest podróbka, a jedną z rzeczy, których najbardziej nienawidzę są właśnie podróbki. Co byście zrobiły na moim miejscu??

poniedziałek, 11 czerwca 2012

Rocznica

Dzisiaj przypada szósta rocznica naszego pierwszego pocałunku, od której liczę powstanie naszego związku. Ech, piękny był to czas... Poznaliśmy się na warsztatach fotograficznych, ja próbowałam się otrząsnąć z resztek skrajnie chorego układu z facetem, który dziwnym trafem też znalazł się na tych warsztatach skutecznie zatruwając mi życie. Mój dręczyciel miał jednak niesamowitą intuicję tudzież zmysł obserwacji, bo po pierwszym warsztatowym spotkaniu, na którym każdy miał powiedzieć coś o sobie, otrzymałam kąśliwego smsa z pytaniem czy mam już numer do leśnika (Myszkin z wykształcenia jest leśnikiem). Potem wielokrotnie drążył mi dziurę w brzuchu o Myszkina zarzucając np., że widzi jak mi się źrenice rozszerzają gdy na niego patrzę (co podobno jest oznaką pożądania ;). Jednocześnie zaprzyjaźnił się z Myszkinem prawdopodobnie licząc, że w ten sposób będzie mnie trzymać od niego z daleka. I tak sobie tkwiliśmy w przepięknym, miłosnym trójkącie. Moja relacja z Myszkinem zacieśniała się jednak, podobnie jak relacja Myszkina z dręczycielem. Myszkin zaczął uważać go za przyjaciela, a  mnie za bardzo dobra koleżankę. No i próbował być arbitrem między nami, przekonywał mnie, że nie powinnam być taka nieugięta, gdyż dręczyciel mnie szczerze kocha i on, Myszkin, bardzo by chciał, byśmy przezwyciężyli nieporozumienia, które między nami zaszły i znowu byli razem. Zainteresowała mnie taka jego postawa i zaczęłam wypytywać co wie, no i dowiedziałam się, iż dręczyciel przedstawił mu nas jako parę z trzyletnim stażem, który uległ przerwaniu z uwagi na mą niewierność. Powiedziałam Myszkinowi, że jego "przyjaciel" ma żonę, a prawdę mówi tylko jak się pomyli, dlatego Myszkin może sobie darować wysiłki dyplomatyczne i lepiej niech uważa na swego kumpla. Myszkin jednak nadal upatrywał w nim wyłącznie dobrych cech. Wielokrotnie spotykaliśmy się we trójkę celem robienia zdjęć na warsztaty, były to w sumie fajne spotkania, naprawdę wyjątkowy czas w moim życiu, czułam zbliżający się przełom, byłam zakochana w Myszkinie i pełna różnorodnych niepokojów. Dręczyciel uprawiał wobec nas liczne działania dywersyjne, ale mimo to w końcu Myszkin zaczął traktować mnie jak kobietę, a nie jak koleżankę z warsztatów, mnie zaś nie zniechęcały niestworzone historie, które dręczyciel z lubością opowiadał mi o Myszkinie. Po kilku spotkaniach ze mną sam na sam, które jednakowoż nie miały charakteru randek, Myszkin powiedział memu dręczycielowi, a swemu domniemanemu przyjacielowi, że czuje, iż chyba zaczyna się we mnie zakochiwać. Odbyła się między nimi poważna rozmowa, która niestety nie wiem jaki miała przebieg, gdyż bezpośrednio po niej Myszkin nie chciał mi go zrelacjonować, a później zapomniał ;)) Koniec końców, pewnego dnia umówiliśmy się na spotkanie i było już wiadomo w jakim kierunku się ono potoczy. No i tak to wszystko się zaczęło :) Do końca naszych warsztatów ukrywaliśmy nasz związek by nie drażnić dręczyciela. Ukradkiem, w ciemni, całowaliśmy się namiętnie, wobec innych udając, że nic się nie zmieniło. Ależ to było ekscytujące!!! A na koniec, na wernisażu naszej wystawy wszystko stało się jasne, gdy dręczyciel zauważył jak Myszkin przedstawia mnie swojej mamie i siostrom. Natychmiast dostałam miliard smsów pełnych wyzwisk. Pierwszy z nich brzmiał: "Dziwka, dziwka, dziwka!!!"A później jeszcze, że jestem głupią dupą itp. Pierwszy raz ktoś śmiał tak się do mnie odnosić. Było to niesłychanie przykre.

Ech... wydaje się jakby to było wczoraj, a tu za chwilę nasze drugie dziecko przyjdzie na świat. Lubię przypominać sobie te nasze początki. Jestem wdzięczna Myszkinowi za to, że się pojawił, bo chyba marny byłby mój los, gdyby nie on...

Zdjęcia

Obiecałam już niemal rok temu, że zamieszczę zdjęcia z mojego mieszkania po remoncie. Ostatnio panowie zrobili nam garderobę, w szczególności drzwi do niej (które nieustannie cieszą moje oczy i duszę) i chyba mnie to zainspirowało, żeby może wreszcie te zdjęcia wrzucić, skoro obiecałam. Bo to była ostatnia taka grubsza rzecz do zrobienia. Wczoraj kupiliśmy drewniane żaluzje do zamontowania w sypialni i to już będzie naprawdę całkowicie wszystko!! Tymczasem wrzucam te zdjęcia, chociaż temat nieco już nieaktualny ;)

 Tak, tak... tylko jak się dodaje zdjęcia.... O! "Wstaw obraz" - czyżby to było to??

Oto korytarz wraz z mysiowym Misiem ;)


To nasz tzw. aneks kuchenny:



i kącik jadalniany:


A to rzeczone wejście do garderoby/pomieszczenia gospodarczego w dalszej części korytarza:


I znowu kuchnia wraz z moim nieocenionym półwyspem:


I odświeżony za sprawą Myszkina balkon, na którym w weekend spożywaliśmy urocze śniadanko po raz pierwszy w życiu! Do tej pory na balkonie suszyło się pranie, stały niewykorzystane doniczki i ogólnie nie było zbyt przytulnie. W zeszłym tygodniu rzuciłam uwagę, że ten balkon jest beznadziejną namiastką tarasu, na którym przyjemnie byłoby usiąść, wypić kawę czy coś zjeść. No i Myszkin następnego dnia wrócił z tym oto zestawem, wysprzątał nasz mini-balkonik i okazało się, że stoliczek i taboreciki jednak się zmieszczą! Mamy też przyczepiony do sufitu szklano-metalowy lampion i zrobiło się przytulnie oraz miło niczym w ogórdku jakiejś romantycznej knajpki.

piątek, 8 czerwca 2012

matki kontra matki

Ostatnio na gazecie.pl pojawiło się kilka artykułów/wywiadów/listów poświęconych macierzyństwu. Pierwszym, na który trafiłam był wywiad z Joanną Woźniczko-Czeczott - autorką książki "Macierzyństwo non-fiction". Pani Joanna w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" mówi: Jest całe mnóstwo pism dla matek o dzieciach i one właśnie prezentują taką lukrowaną wersję macierzyństwa. Czytałam je, jak byłam w ciąży, i one przygotowały mnie na wspaniałą przygodę ze słodkim bobasem. A jak było? Ten pierwszy czas to był dla mnie szok. Cała byłam nakierowana na to, żeby jakoś ujarzmić tę nową rzeczywistość, przetrwać, nauczyć się obsługiwać dziecko, bo to naprawdę nie jest łatwe czy oczywiste. Przyznam, że dla mnie szokiem jest to, iż dorosła kobieta nie zorientowała się jeszcze, że wizja świata przedstawiana w pismach dla matek od rzeczywistości leży dość daleko. Ja nawet do takich pism nie zaglądam bo szkoda mi na to czasu. A wizja macierzyństwa jaką miałam przed urodzeniem dziecka była znacznie czarniejsza niż to, czego zaznałam. Powiedzmy sobie szczerze - oczekiwałam hardkoru, a okazało się, że nawet czasem można się wyspać. Łatwo nie było, o nie, ale było dużo łatwiej niż przypuszczałam.
W ciąży intensywnie pracowałam, mniej więcej do końca siódmego miesiąca. Jak przestałam pracować, to zaczęłam się przygotowywać. Ale moja wyobraźnia sięgała do porodu. No tak, bo w ciąży myślimy tylko o porodzie, a nie o tym, co będzie dalej. Właśnie. I te wszystkie szkoły rodzenia przygotowują cię do porodu, co jest moim zdaniem absurdem. Poród to jest taki hardcore, że i tak żadna szkoła cię do tego nie przygotuje. A to, z czym można by się oswoić i do czego mogłaby przygotować jakaś szkoła, to jest to, co się dzieje po porodzie, czyli obsługa noworodka. Mimo wszystko jako osoba rzetelna i zawsze dobrze przygotowana jeszcze w ciąży rzuciłam się na wszystkie możliwe podręczniki, chodziłam do koleżanek i zapisywałam w notesiku słówka, takie jak: lovela, bambino, oilatum. Przeczytałam całą Tracy Hogg i nawet broszurę, jak karmić piersią.No i co? Mamy zrobić "WOW!!!" i dodać "Szacun to the maximum, że taka Pani rzetelna, bo przyswoiła kilka nazw produktów dla dzieci"?? Śmieszy mnie to, bo ja również w pierwszej ciąży pracowałam do końca 32 tc, o porodzie starałam się za dużo nie myśleć wychodząc z założenia, że "co ma być, to będzie". Moja wyobraźnia jednak sięgała jeszcze dalej poza poród i jak wspomniałam, podsuwała mi raczej czarne wizje wczesnego macierzyństwa. Również jednak popełniłam ten sam błąd co Pani Czeczott, a mianowicie przeczytałam "Język niemowląt" Tracy Hogg - lekturę, która stałą się dla mnie źródłem frustracji, na szczęście szybko doszłam do wniosku, że rady zawarte w tej książce nie są dobre dla mnie i Mysi, dlatego nie będę z nich korzystać. I tyle. Zdałam się na instynkt i to naprawdę zadziałało!!
Reasumując - dziwi mnie, że książka o wiele mówiącym tytule "Macierzyństwo non-fiction" ma zostać uznana za lekturę odkrywczą. Nie wiem w jakim środowisku obraca się Pani Czeczott, ale skoro jest dziennikarką, to wydaje się, że w środowisku tzw. inteligencji. Dlatego trudno mi uwierzyć, że sprawy wydawałoby się oczywiste dla każdej średniorozgarniętej, dorosłej osoby, wprawiły autorkę w takie zaskoczenie. Odnosząc jeszcze swoje doświadczenia do tego, o czym wspomina autorka książki w wywiadzie, ja  nie miałam poczucia "zniknięcia" czy tego, że moje potrzeby całkowicie przestały się liczyć. Przeciwnie - tydzień czy dwa po porodzie udałam się na zakupy, chodziłam do kosmetyczki i na masaże zostawiając Mysię pod opieką taty. Nie czytałam książki "Macierzyństwo non-fiction", ale z tego, o czym mówi jej autorka można wnioskować, że np. dla takich osób jak ja, prezentowana w książce wizja macierzyństwa nie będzie miała wiele wspólnego z rzeczywistością. Ja odczułam pierwsze macierzyńskie doświadczenia zupełnie inaczej.
Co takiego jest w temacie macierzyństwa, że mamy przymus lukrowania? Że to macierzyństwo jest takie soft? - pyta dziennikarka przeprowadzająca wywiad w nawiązaniu do komentarzy Pani Czeczott na temat "lukrowanych blogów o macierzyństwie"- Wydaje mi się, że są różne odpowiedzi. Może chcemy sobie udowodnić, że dobrze zrobiłyśmy, zostając matkami, i pokazać, że świetnie sobie radzimy. Może nie chcemy straszyć tych kobiet, które zostaną matkami. Mnie nie do końca odpowiada taka strategia, bo jeśli ktoś ma podjąć decyzję o macierzyństwie, to powinien być świadomy. A często w ogóle nie podejmuje się tej decyzji, stawiając sobie pytanie ''czy'', ale ''jak, kiedy, ile, gdzie''. Decyzję, czy wchodzić w coś, co zaważy na całym naszym życiu, podejmujemy, w ogóle jej nie podejmując. Czy mam rozumieć, że Pani Czeczott postanowiła podjąć trud uświadomienia rzeszom niezorientowanych czym jest "prawdziwe macierzyństwo"? Jeśli tak, to mam nadzieję, że jej potencjalne czytelniczki wezmą sobie do serca to, że macierzyństwo dla każdej z nas może oznaczać co innego i naprawdę między lukrowanym światem wyłaniającym się z magazynów dla matek czy tych infantylnych blogów a poczuciem znikania i poczucia jak bardzo jest ciężko, istnieje jeszcze cała skala stanów pośrednich.

Następnie, w reakcji chyba na ten wywiad, odezwała się czytelniczka, która wysłała do redakcji list na temat "matek w Ray-Banach", które nie mają pojęcia czym jest "prawdziwe macierzyństwo". Autorka tego listu zarzuciła Pani Czeczott brak pojęcia na ten temat skoro realizuje się zawodowo i wydała książkę. Mamy więc jeszcze czarniejszą wizję jedynie prawdziwego modelu macierzyństwa. Co prawda nie mam Ray-Banów, ale pewnie mogłabym uchodzić za matkę tego typu, bo realizuję się zawodowo i gdybym chciała, to pewnie Ray Bany mogłabym sobie kupić i paradować w nich na placu zabaw. Ale chwileczkę, czy to, że mamusia na iPadzie serfuje po necie, chodzi w butach Geoxa, ma męża i nianię dla dziecka, oznacza, że można darzyć ją pogardą, jako niemającą pojęcia o tym co oznacza prawdziwe macierzyństwo?? Autorka listu użala się nad sobą - jest samotną matką, dziecko urodziła na studiach, państwo jej nie wspiera. A dlaczego państwo ma płacić za jej złe życiowe wybory? Dlaczego nie postarała się o alimenty na dziecko od jego ojca? Czy to, że ja skończyłam studia, a po ich ukończeniu kształciłam się jeszcze przez kilka lat, dzięki czemu zyskałam względnie dobrze płatną pracę i w miarę stabilną sytuację zawodową sprawia, iż tak naprawdę nie wiem co znaczy mieć dziecko i jako matka, nie zasługuję na szacunek innej matki? Że nie przeżyłam chwil grozy i obce mi są matczyne troski bo żyję w nierealnym świecie?? Oczywiście, że nie!

Natknęłam się również na doniesienia, iż najbardziej znienawidzonymi matkami są Cichopek i Jusis oraz chyba Mucha, bo są celebrytkami, a jako celebrytki w ogóle gówno wiedzą o życiu. A po co się zaraz tak emocjonować?? Ja na przykład mam w nosie Cichopki, Jusisy i Muchy (hehe...). Ani mnie one ziębią ani grzeją. Niech sobie mają te dzieci, życzę zdrowia i wszystkiego dobrego. Robią w swym życiu to co robią i mnie nic do tego. Nie trzeba zazdrościć, że wózek za 4000 jest sponsorowany przez producenta. Nie trzeba też korzystać z ich złotych myśli i starać się być seksi-mamą. Nie oszukujmy się, mnie nikt na pokaz mody Dawida Wolińskiego, czy do studia programu śniadaniowego pt. "Pocałuj mnie w dupę o poranku" dwa tygodnie po porodzie nie zaprosi, dlatego ja nie muszę za tym wszystkim nadążać, mogę się wyluzować.

Wystarczy po prostu chyba trochę zdrowego rozsądku, a życie i macierzyństwo staną się nieco bardziej znośne. Howgh!!