czwartek, 19 października 2017

Jestę zwycięzcom ;)))

W niedzielę zadebiutowałam na dystansie maratońskim. Zadebiutowałam z powodzeniem :))) Plan minimum był taki, żeby pokonać 42 km 195 m w limicie czasu, który wynosił 6h. Plan średni zakładał by uczynić to w czasie poniżej 5h, a zgodnie z planem maksimum - od początku traktowanym przez mnie w kategoriach raczej życzeniowych - by przebiec maraton w czasie między 4.40 a 4.45.

Ostatecznie do mety dobiegłam po 4 godzinach i 55 minutach. Spodziewałam się ogromnego wzruszenia, dumy, wielkich emocji, ale nic takiego nie nastąpiło.Okropnie bolały mnie nogi i po odebraniu medalu i zwróceniu chipa chciałam jak najszybciej jechać do domu.

No ale od początku.

Jak już pewnie wspominałam, w okresie około miesiąca przed maratonem ostro się spięłam pod względem treningowym i higieny życia, tj. faktycznie biegałam 3 razy w tygodniu oraz porzuciłam wszelkie używki (oprócz kawy). W tygodniu poprzedzającym maraton jadłam dużo makaronu i dbałam o dobry sen. Opłaciło się. Byłam wypoczęta. W dzień maratonu obudziłam się już o 5, bo z emocji nie mogłam dłużej spać. Wszystko miałam przygotowane dzień wcześniej, więc przez 1,5 godziny, dla zabicia czasu i uspokojenia psychiki, czytałam "Grę o tron". Później zabrałam się za śniadanie i tutaj nastąpił pierwszy zły znak - otóż okazało się, że nie ma płatków owsianych, które zawsze jadam przed biegami, a także pieczywa, które jadam przed biegami gdy zdarzy się, że nie ma płatków owsianych. Zostałam skazana na Cinni Minis, których NIGDY nie kupujemy, a co do których akurat kilka dni wcześniej M. uległ dzieciom. Nie wiedziałam czego się spodziewać po Cinni Minis, a nie należy eksperymentować przy takich przedsięwzięciach jak maraton. Wszystko powinno być znane i sprawdzone. Śniadanie nie było i to wpędziło mnie w stres, który trochę opadł gdy udało mi się (wybaczcie!) sfinalizować wypróżnienie. Jest to ważny aspekt startu w zawodach, bo bieg z pełnymi kiszkami nie jest ani przyjemny ani łatwy.

Z domu wyszłam godzinę przed startem. Spotkałam w tramwaju znajomego, który też brał udział w  maratonie, więc sobie pogawędziliśmy co pozytywnie na mnie wpłynęło. Następnie ogarnęłam toaletę, pokręciłam się w strefie startu, znalazłam swój sektor no i zaczęła się rozgrzewka. Niestety po rozgrzewce okazało się, że nie możemy wystartować, bo są jakieś problemy techniczne na trasie i policja nie chce jej odebrać. Staliśmy więc jak kołki - 7.500 ludzi - czekając aż wreszcie będzie można pobiec.

Ustawiłam się za pacemakerami na 4:45. Zaraz po starcie wypadł mi jeden żel, na szczęście w domu miałam zapasowy więc napisałam do M. żeby mi go zabrał. Pierwsze 15 km było na luzie, na 10 km spotkałam kibicującego mi kolegę, później w okolicach 14 czy 15 km zauważyłam znajomą i moje dzieci z M., więc wyściskałam ich, odebrałam żel i poleciałam dalej. Po pokonaniu połowy zaczęły się schody. Już nie biegło się łatwo, ale na kilometrze chyba 23 znów przyuważyłam moich, co podniosło mnie na duchu. Do 25 km jakoś się kulałam. Później zaczął dokuczać mi ból w kostkach tak nieznośny, że kawałek musiałam przejść. Pacemakerzy zniknęli mi z oczu, postanowiłam jednak, że do 30 km jakoś muszę dać radę, a od 30 km to już w sumie z górki ;) Nawet jak przejdę pozostałych 12 km to zmieszczę się w limicie. Bałam się, że w okolicach 30 km złapie mnie kryzys, do tej pory najdłuższy dystans jaki pokonałam to było właśnie 30 km i omal wówczas nie zdechłam. Tym razem nie było tak źle, pewnie dlatego, że na każdym punkcie żywieniowym się dopajałam wodą i izotonikiem. Miałam też trzy żele, które zjadłam na 10, 20 i 30 km. W okolicach 32 lub 33 km kibicowała moja mama, co też mnie bardzo ucieszyło, przebiegła ze mną kawałek i poleciała na metę. W okolicach 34 km, przy stacji z licznymi kibicami, ogarnęło mnie to wzruszenie, którego oczekiwałam na mecie. Musiałam opanować emocje  i łzy cisnące się do oczu, bo ciągle jeszcze przede mną było ponad 8 km, a nogi bolały już bardzo. Przed 35 km spotkałam kumpla, z którym trenowałam przez ostatni miesiąc, więc znów uzyskałam trochę wsparcia i dobre słowo. Na 37 minęłam improwizowaną ścianę maratońską - mnie nie dopadła - na szczęście. Na 38 km znów napotkałam moich, znów wyściskałam i była siła na pozostałe 4 km. Usłyszałam też w głowie głos Ewy Chodakowskiej mówiącej "zapomnij o bólu". W okolicach 40 km minęłam karetkę zbierającą jednego z uczestników (być może to ten, który później zmarł w szpitalu, a może ktoś inny). Od 40 km czułam już spore zniecierpliwienie - kiedy wreszcie ta meta i dlaczego ul. Grunwaldzka tak niemiłosiernie się ciągnie. Ostatnich kilkaset metrów dostałam poweru, chciałam wbiec na metę godnie i z werwą. Poza tymi czynnikami dołączyły do mnie jeszcze moje dzieci - trzymając je za ręce przekroczyłam linię mety.

Po powrocie do domu zrobiłam zimną kąpiel nogom, później ciepłą całemu ciału, nawpychałam się pizzy i wypiłam pół  piwa, a następnie porozciągałam się, wykonałam masaż specjalnym rollerem i doszłam do wniosku, że nie jest źle, więc pojechaliśmy odwiedzić moją teściową w szpitalu. Po kilku minutach siedzenia w samochodzie doszłam do wniosku, że jednak nie jest dobrze, no ale jakoś musiałam wytrzymać. Powiedziałam M., że to był pierwszy i ostatni maraton, że to jednak za ciężki dla mnie dystans i będę biegać maksymalnie półmaratony.

Ale już w poniedziałek, gdy okazało się, że bez większego problemu mogę chodzić i normalnie funkcjonować, zmieniłam zdanie, bo czuję, że jeszcze jest dla mnie robota na takim dystansie, zwłaszcza, że w ramach przygotowań do tego maratonu wykonałam zaledwie 70% zaplanowanych treningów. Czuję, że utrzymanie dyscypliny żywieniowo-higienicznożyciowej i treningowej wyniesie mnie na wyższy poziom. We wtorek pojechałam do pracy rowerem i wtaszczyłam się na 3 piętro po schodach, zatem można uznać, że z maratonu wyszłam bez szwanku

11 listopada startuję w biegu niepodległości na 10 km i już nie mogę doczekać się treningu w sobotę.




sobota, 30 września 2017

Wszy, rower, maraton

3. Wszy

Jak tylko wróciliśmy ze szpitala, okazało się, że Mysia, Pupu i... ja (!!!) mamy wszy. Pupu przez cały wyjazd w Bułgarii przychodził do mnie spać (teraz po szpitalu też przychodzi, twierdzi, że ma złe sny). Ile było roboty w związku z tym! Mycie głów Paranitem (polecam!), wyczesywanie, pranie całej chałupy, a co się nie dało wyprać w 60 stopniach, do worków plastikowych na dwa tygodnie. Po tygodniu znów mycie Paranitem, wyczesywanie itd. Od tego czasu już dwa razy śniły mi się wszy. Mam jednak nadzieję, że udało się je zwalczyć. Sprawdzamy głowy raz w tygodniu.

4. Rower

W czasie wakacji stałam się ogromną entuzjastką roweru. Zaczęłam jeździć na rowerze do pracy no i w ogóle gdzie tylko się da. Dacie wiarę, że we wrześniu RAZ zatankowałam samochód i to tylko za 70 złotych???
Remonty i w ogóle organizacja ruchu drogowego w moim mieście nie pozostawia ŻADNYCH  wątpliwości, że władze usilnie i wszelkimi możliwymi sposobami promują zrównoważony transport. Mówiąc inaczej - samochodem po prostu nie da się jeździć po mieście, a że ja pracuję w centrum, dokąd mamy dość blisko, a na dodatek właściwie przez całą drogę do p-kola i pracy jest droga rowerowa, doszłam do wniosku, że chrzanię samochód, przesiadam się na rower - szybciej, zdrowiej, przyjemniej.
Jak Pupu po skończeniu rekonwalescencji powypadkowej zaczął przedszkole, zamontowaliśmy fotelik do roweru i pierwszy raz (fotelik mamy ze 3 lata, Pupu ma 5 ;) pojechałam z nim na rowerze do przedszkola i pracy. Stresu było bardzo dużo, zwłaszcza po moim wypadku (o którym niżej) no i jednak trudniej jest jechać z 15kg za plecami, ale Pupu był zachwycony i wszystko się udało.

5.  Mój wypadek

Ja z kolei miałam wypadek na rowerze - wykatapultowałam się z niego. Wydawało mi się, że jestem tak zajebistą rowerzystką, że odbieranie telefonu w czasie jazdy absolutnie jest do zrobienia. No i okazało się, że jest, ale jazda się wtedy gwałtownie skończyła. Boleśnie stłukłam i zdarłam kolano, dłonie i prawy bark. Cierpiałam przez kilka dni dosyć mocno, ale okazało się, że mogę biegać, wiec dalej biegam. Wczoraj byłam u ortopedy żeby mi zbadał tę nogę, czy na pewno mogę wystartować w maratonie, który jest za dwa tygodnie. Powiedział, że jasna sprawa, można i trzeba startować bo uraz poszedł niżej, nie do stawu kolanowego. No więc ogólnie luz ;) trenuję dalej i nie odbieram telefonów jadąc rowerem ;)

6. Maraton

Maraton zbliża się wielkimi krokami. W związku z tym porzuciłam wszelkie używki (no dobra, w sobotę tydzień temu ja vs. papierosy 0 - ok.5, ale wcześniej przez trzy tygodnie nic i teraz, od zeszłej soboty też nic i tak już musi pozostać), chodzę spać wcześnie no i jutro mam drugie wybieganie na dystansie 30 km. Pierwsze to była kompletna masakra. Dlatego postanowiłam porzucić używki, bo przy takich dystansach wszystko zaczyna mieć znaczenie.

Dobra, zrobiło się późno więc czas do łóżka. Przy sobocie wznoszę toast za Wasze zdrowie Lechem Free ;)

Bułgaria, wypadek Pupu

Nie pisałam od tak dawna, że nie wiem od czego zacząć. Może od wakacji.

1. Bułgaria

Na wakacje wybraliśmy się do Bułgarii na 9 dni. Postanowiłam dać drugą szansę wakacjom organizowanym przez biuro podróży i to była ostatnia szansa. Taka formuła, zwłaszcza z all inclusive, nie jest dla mnie. Po pierwsze, lubię stołować się w lokalnych knajpach, po drugie, irytuje mnie ciągła dostępność niezdrowych przekąsek i napojów dla dzieci w ramach all inclusive. Nasi ciągle dopytywali czy mogą sprite'a, bo dystrybutory stały i zapraszały do korzystania. Na obiady i kolacje najchętniej jedli frytki, pizzę i makaron. Nakłonienie ich do innych potraw było naprawdę trudne.
Bułgaria to kraj niesamowitych kontrastów. Słowo "rudera" nabiera nowego wymiaru. Nie mogłam uwierzyć, że jest to kraj, który od 10 lat jest w Unii Europejskiej. Przyrodniczo jest fantastyczny. My akurat byliśmy na terenie Parku Narodowego Strandża, więc blisko było do przepięknych klifów, dzikich plaż, niespotykanej roślinności. Ale zabudowa jest koszmarna. Rudery, pustostany, walące się chałupy i lepianki, a nawet dom-ślimak (sic!). Niektóre hotele, te bardziej luksusowe, zaprojektowane w stylu totalnie kiczowatym. Krawężniki sięgające niemal do kolan, dziurawe ulice, po ulicach przemieszczające się dzikie konie - egzotyka. No i widma socjalizmu niekiedy straszące na tle lazurowego morza, walące się zakłady przemysłowe, pordzewiały płoty, bloki z wielkiej płyty. Pojechałabym tam jeszcze raz, ale na własną rękę, niestety loty są trudno dostępne bez pakietu z wycieczką.

2. Wypadek Pupu

Pierwszego dnia roku szkolnego Pupu podbijając balonik w domu, potknął się i upadł buzią na krawędź biurka. Rozerwał sobie policzek aż do kości. Krew się lała, ja - jak Mały pojechał z tatą do szpitala - rozkleiłam się zupełnie. Mysia też płakała. Straszne to było. Okazało się, że rana jest tak głęboka, że Pupu musi być operowany w znieczuleniu ogólnym. Natychmiast przypomniały mi się dziesiątki historii o dzieciach, które nie wybudziły się po operacji. Późnym wieczorem zmieniłam się z M. i pojechała do szpitala zostać z Maluszkiem. Jak go przywieźli po wybudzeniu, już spał znowu, ja oczywiście nie spałam przez całą noc, bo musiałam słyszeć, że oddycha, że nic się nie dzieje, poza tym pielęgniarka kilka razy podawała mu lek dożylnie. Był nieprawdopodobnie dzielny, zniósł wszystko bez skarg i marudzenia. Wypisali nas następnego dnia po 15. Po kilku dniach pojechaliśmy zmienić opatrunek i okazało się, że Pupu wygląda trochę jak Frankenstein. Mój piękny, nieskazitelny chłopczyk ma na policzku ok. 4 cm bliznę - 9 szwów. Ale lekarze zrobili piękną, precyzyjną robotę. Mam nadzieję, że z czasem ślad prawie zupełnie zaniknie. Może maści na blizny podziałają... Szwy już zdjęte, Pupu wrócił do p-kola i zupełnie niczego go ten wypadek nie nauczył, nadal jest nieostrożny i gapowaty.

czwartek, 10 sierpnia 2017

trening do maratonu

Maraton 15 października, zostało więc niewiele ponad dwa miesiące. Realizuję plan treningowy dla debiutantów w maratonie, opracowany przez pasjonatów z grupy biegowej, do której należę (póki co tylko wirtualnie, bo nie lubię biegać w grupie). Dzisiaj przypada ósmy trening, ale jeden opuściłam w międzyczasie. W sumie i tak nieźle, że tylko jeden, zważywszy na mordercze upały, które nie zachęcają do wzmożonego wysiłku.

Aktualnie stacjonujemy na działce, biegam pod wieczór i jak słońce chowa się za drzewami, temperatura robi się w miarę znośna. To jednak nie trening pod półmaraton - dystanse od 10 km w górę, więc trenowanie pochłania sporo czasu. Łatwo nie jest, lecz daję radę. Nie wiem jak będzie gdy pojedziemy na wakacje. W Bułgarii zapewne temperatury wyższe niż u nas, może być trudniej. No nic, zobaczymy :)

W międzyczasie zdarzyło mi się być w Płocku na Audioriver - przefantastyczna impreza! W przyszłym roku chciałabym pojechać na cały festiwal, teraz byłam tylko na jedną noc.

A z mniej przyjemnych rzeczy, które się również wydarzyły w tzw. międzyczasie - konflikt z koleżanką z pracy. Taki najstraszliwszy. Nawet nie chce mi się tego opisywać, ale nie uwierzylibyście jak - zdawałoby się dorośli, ogarnięci ludzie - potrafią się zachowywać. Ja nadal jestem w szoku. I jestem też coraz bardziej zmęczona koniecznością współpracy i zarządzania tyloma osobami. Mam dość, a pracy będzie coraz więcej. Korzystając z tego, że zespół jest jeszcze w miarę w komplecie (bo wspomniana koleżanka odchodzi z połową września), deleguję zadania merytoryczne ile mogę, bo koordynacja na tylu frontach zajmuje mi mnóstwo czasu - tydzień, dwa tygodnie temu siedziałam w robocie po 10 godzin żeby to wszystko ogarnąć. Doszłam do wniosku, że głupia jestem i muszę myśleć bardziej o sobie i o rodzinie, a nie oglądać się na każdego innego by broń Boże nie musiał zostać 15 minut dłużej w pracy. Biorąc zaś pod uwagę to, że dojazd do domu (tzn. na działkę) zajmuje mi minimum godzinę, naprawdę zależy mi by wychodzić jak najwcześniej.

No i news miesiąca - korzystając z tego, że nie muszę Pupu zawozić do p-kola (które jest aktualnie nieczynne) jeżdżę do pracy rowerem! No dobra, na razie przyjechałam dwa razy, ale jestem zachwycona. Mąż podwozi mnie z działki pod dom, z domu biorę rower i pedałuję do pracy, z pracy do domu na rowerze i z domu na działkę ponownie z mężem. Jazda z domu do pracy zajmuje mi około 20 minut - mniej więcej tyle co samochodem, a o ile przyjemniej! Póki pogoda i okoliczności pozwolą, będę pedałować, bo to od razu nieprawdopodobnie pozytywnie ustawia cały dzień! Polecam każdemu!

poniedziałek, 10 lipca 2017

Social media i inne (m.in. antykoncepcja)

Nie rozumiem fenomenu instagrama. Jestem naprawdę z innej epoki. Zupełnie nie mogę pojąć wrzucania do sieci swoich własnych zdjęć w różnych, dosyć intymnych czasem, sytuacjach. Właśnie widziałam (poprzez portal gazeta.pl) Małgorzatę Rozenek w gaciach i Edytę Górniak całującą się z facetem. One serio SAME wrzucają TAKIE zdjęcia??? Naprawdę dzisiaj wartość człowieka buduje przede wszystkim publiczne lansowanie się w gaciach?!?

Szczerze mówiąc mam torsje jak widzę na FB (bo na insta się nie udzielam) wrzutki z wegeżarciem, fitnessem, koktajlami z jarmużu i joggingiem. Tak samo jak wrzutki ze stylizacją paznokci, makijażem permanentnym, fryzjerami i ciuchami. Nachodzi mnie smutna, bardzo smutna refleksja i obawa dokąd zmierza ten świat...

Tymczasem popijam sobie wino zagryzając serem pleśniowym o godzinie 22.48 oraz ciesząc się (chciałoby się powiedzieć - jak dziecko - ale to nie byłoby adekwatne :), że test ciążowy, który dzisiaj wykonałam, okazał się negatywny ;)

Był konkretny strach, ale też pogodzenie się z ewentualnym losem, który miał nadejść. Jednak nie nadszedł. To niechybny znak, że trzeba w końcu ogarnąć antykoncepcję i że bzykanie nawet jeden raz w miesiącu również stanowczo jej wymaga. Tytułem wytłumaczenia - mój lekarz stwierdził, że ze względu na wiek i ryzyko choroby zakrzepowej nie powinnam stosować tabletek i zaczął mi wciskać Mirenę, za którą kasuje 1.500 złotych. 1.500 to nie 5 złotych, więc postanowiłam zrobić research i okazało się, że nie dla wszystkich jest to aż taka super metoda. A wywalić 1.500 po to żeby wyjmować wkładkę po miesiącu? Nieeee, ja nie z tych. Ostatecznie stanęło więc na niczym. No ale muszę coś z tym wreszcie zrobić, co nie zmienia faktu, że uważam, iż pobieranie 1.500 złotych za wkładkę, która kosztuje niespełna 600 złotych w aptekach internetowych (zapewne ceny dla lekarzy są jeszcze niższe) i jej założenie, nie jest do końca fair. Tzn. jest to ok, jeżeli pacjentka nie ma z tym problemu, ale mój lekarz niejako postawił mnie pod ścianą - wypisał receptę na tabletki na pół roku i dał do zrozumienia, że po tym okresie MUSZĘ założyć Mirenę bo zagrożenie, które rzekomo stwarzają tabletki, jest już zbyt wysokie w moim wieku. Nie dał żadnej alternatywy - albo zakładam Mirenę płacąc mu pewnie z 1000 złotych za jej założenie albo - no właśnie... ciekawe co?

czwartek, 1 czerwca 2017

Ostateczna decyzja

Muszę całkowicie porzucić papierosy. Jestem (byłam?) palaczką bardzo sporadyczną, mogę nie palić tygodniami, nawet miesiącami, ale gdy jest okazja, a zwłaszcza gdy w pobliżu są znajomi, którzy palą, to ja też lubię zapalić. W takich sytuacjach, jak już się wkręcę, to palę niemal jednego papierosa za drugim.
Do tej pory nie przeszkadzało mi to, bo zdarzało się naprawdę rzadko, gdyż wiadomo - dzieciaci nie prowadzą szczególnie bujnego życia towarzyskiego. Ale teraz to się zmieniło. Poznaliśmy sąsiadkę z naszego bloku, z którą się mocno zakumplowaliśmy. Ona pali. No i tak jakoś się dzieje, że dość często się spotykamy, a jak się spotykamy, to sobie palimy. I dzisiaj zdałam sobie sprawę z tego, że przez ostatnie półtora tygodnia prawie codziennie paliłam papierosy - rzecz niesłychana i przerażająca.
Oczywiście odbiło się to na mojej wydolności biegowej, która spadła. Dzisiaj na porannym treningu było mi bardzo ciężko (wczoraj wieczorem wypaliłam 4 papierosy).
Doszłam więc do wniosku, że oto moment podjęcia ostatecznej decyzji. Już nie będzie tak, że sobie sporadycznie mogę palić, bo mając palącą sąsiadkę, która jest fajna i z którą chcę się spotykać, okazję do palenia będę miała przez prawie cały czas. Dlatego muszę całkowicie to rzucić. Będzie ciężko, tysiące razy obiecywałam sobie to zrobić, ale skoro paliłam sporadycznie, byłam dla siebie pobłażliwa - na zasadzie "skoro nie palę, to sobie zapalę". Teraz jest inaczej. Teraz muszę pokonać swoja słabość.
Trzymajcie kciuki.

wtorek, 23 maja 2017

Bolonia

Nie wiem czy o tym już wspominałam, ale dni od 11 do 14 maja spędziłam w Bolonii i to... służbowo! Wybrałam się tam na regionalną konferencję międzynarodowego stowarzyszenia kancelarii prawnych, którego członkiem jesteśmy od 2015 roku. Konferencja była poświęcona obsłudze prawnej osób fizycznych. Długo zastanawiałam się o czym mówić, bo nie chciałam opowiadać o testamentach i rozwodach (jak słusznie podejrzewałam, wszyscy o tym gadali). Ostatecznie stwierdziłam, że super tematem będzie reprywatyzacja - zjawisko raczej nieznane na zachodzie Europy, a przynajmniej nie na taką skalę jak u nas i dla obcokrajowców na pewno przez to ciekawe. Przygotowałam prezentację z informacjami i ogólnymi zasadami reprywatyzacji oraz kazus dotyczący zwrotu obrazów z Muzeum Narodowego na rzecz właścicieli - obrazy zostały zabrane ze znacjonalizowanego majątku ziemskiego, umieszczone w Muzeum, a później jak majątek wrócił do dawnych właścicieli, wytoczyli proces o zwrot zabranych obrazów - szalenie ciekawa sprawa.

Konferencja zaczynała się w piątek, ale my (bo korzystając z okazji, że za mnie zapłaci Kancelaria, zabrałam też Męża) przylecieliśmy już w czwartek. Dla uczestników, którzy będą na miejscu w czwartek (czyli dla prawie wszystkich), zorganizowano kolację, ale ja już dużo wcześniej mailowo poinformowałam, że mnie na tej czwartkowej kolacji nie będzie. Szczerze mówiąc, wolałam powłóczyć się z Mężem po mieście niż siedzieć na kolacji z nieznanymi osobami, z którymi i tak miałam spędzić cały następny dzień. Pech chciał, że byliśmy zakwaterowani wszyscy w tym samym hotelu - jak tylko przyjechaliśmy napatoczyliśmy się na jednego z organizatorów. Ogarnął mnie lekki stres, że teraz wszyscy już będą wiedzieli, że mimo iż jestem, na kolację się nie wybieram, ale przejmowałam się tym tylko przez chwilę. Wydawało mi się, że w sumie kogo to obchodzi co robię i dlaczego mnie nie ma na kolacji. Byłam przekonana, że nikt się tym nie zainteresuje. Niestety, nie tylko się tym zainteresowano, ale wręcz chciano mnie ściągnąć na tę pieprzoną kolację. Po powrocie z włóczęgi po Bolonii siedziałam przed kompem i dopracowywałam prezentację, a tu telefon dzwoni - jedna z organizatorek z pytaniem czy przysłać po mnie taksówkę. Byłam w takim szoku, że (dość obcesowo, przyznaję) odpowiedziałam, że nie przyjdę na kolację i zobaczymy się jutro. No i to zdarzenie wprawiło mnie w prawdziwą panikę. Zdałam sobie sprawę z tego, że cała ta konferencja to tylko pretekst do tego by się spotkać i nawiązywać relacje. Że tak naprawdę najważniejsze są właśnie te kolacje i pogaduchy i że gdyby moi szefowie dowiedzieli się, że nie poszłam na kolację, wręcz odmówiłam wzięcia w niej udziału, natychmiast urwaliby mi łeb, bo po to właśnie mnie tam wysłali. No i że popełniłam straszliwe faux pas nie idąc tam. Pół nocy nie spałam z tego powodu. Nie dość, że byłam już na maksa zestresowana tym, że przed gronem (niezbyt licznym  - ok. 20 osób, ale jednak) kompletnie obcych osób mam wygłosić prezentację po angielsku i cały dzień porozumiewać się z nimi w tym języku, to jeszcze świecić oczami, że nie byłam na kolacji.
Poczułam się naprawdę osaczona. WSZYSCY pytali mnie dlaczego nie byłam na kolacji. Wyobrażacie to sobie? Widzę tych ludzi pierwszy raz na oczy, przedstawiam się i zaraz muszę się tłumaczyć. Poza tym ciągłe small talks. Nienawidzę tego. Mam problem z takimi pogaduszkami do obcych nawet po polsku, a tu cały dzień musiałam się szczerzyć i gadać o jakichś kompletnych pierdołach. Nie było szans na to, by pijąc kawę pogapić się w okno. Cały czas trzeba było rozmawiać z kimś. Były takie momenty, że orientowałam się, że stoję sama, podczas gdy wszyscy inni są skupieni w jakieś grupy, no i zaraz trzeba było się jakoś wkręcić do jednej z grup. Koszmar.

Moje wystąpienie nie wypadło najlepiej, denerwowałam się straszliwie i to na pewno było widać. Ale były pytania z sali (właściwie to jedno, ale lepszy rydz niż nic), a po mojej prezentacji jedna z uczestniczek zapytała czy mogłabym jej podesłać moje "dzieło", bo kazus z obrazami niesamowicie ją zaciekawił.

W trakcie konferencji była przerwa na lunch i kilka przerw kawowych, a wieczorem kolacja (na którą tym razem poszłam i to z Mężem). W związku z tym, że czułam wewnętrzny (i zewnętrzny też) imperatyw nawiązywania relacji, cały czas mówiłam i to po angielsku, więc pod tym względem wyjazd to była rewelacyjna sprawa. Miałam dotychczas wielkie opory żeby mówić w tym języku, chociaż znam angielski na dość wysokim poziomie. Właściwie był to jeden z głównych powodów, dla których zdecydowałam się pojechać - wiedziałam, że wreszcie będę musiała przełamać opory. To się udało. Ale tak ogólnie to było bardzo wyczerpujące doświadczenie. Powiedzieć, że wyszłam ze swojej strefy komfortu, to nie powiedzieć nic. Zastanawiałam się ciągle czy nie palnęłam jakiegoś głupstwa, byłam bardzo zestresowana przez cały czas do tego stopnia, że w nocy nie mogłam spać. W Bolonii byliśmy aż do niedzieli, co chwilę spotykałam w hotelu uczestników konferencji i w związku z tym nerwy nie opuszczały mnie ani na chwilę.

Mogę jednak powiedzieć, że pierwsze koty za płoty. Jeśli będzie okazja żeby jechać na podobne spędy, na pewno z niej skorzystam, choćby po to żeby podszlifować język.
A Bolonia jest fantastyczna. Zdjęcia robił Mąż, może coś wrzucę, jak już je ogarniemy, ja cyknęłam kilka fotek komórką na targu, ale nie chcą się załadować :/




poniedziałek, 24 kwietnia 2017

Forma rośnie, dusza też ;)

Osadziłam się w bieganiu, okrzepłam w nim. Czuję, że to moje, zaczynam definiować siebie przez bieganie (jeśli wiecie co mam na myśli). Czuję, że staję się biegaczką, w duszy i sercu, a już nie osobą, która "pobieguje" od czasu do czasu.
Sumiennie trenuję 3 razy w tygodniu bieganie i dwa razy w tygodniu stabilizację. Efekty widać. Wczoraj 15 km w średnim tempie 6:09 m/km, a dopiero się rozkręcam ;) Już podjęłam decyzję, że wystartuję w maratonie w październiku. Jestem tym bardzo podekscytowana.

Przedwczoraj skończyłam czytać "Esencjalista. Mniej, ale lepiej". Dostałam od przyjaciela na urodziny. To taki poradnik, adresowany przede wszystkim do biznesmenów i menedżerów. Nie przepadam za takimi książkami, zwłaszcza gdy są amerykańskich autorów, bo jednak amerykańskie realia mocno różnią się od polskich, ale w tej książce parę rzeczy naprawdę mnie zainspirowało. Przede wszystkim stwierdzenie, że mam wybór. Chyba dosyć często o tym zapominamy i stajemy się na własne życzenie więźniami w swoim własnym życiu. Pozwalamy by ktoś inny wybierał za nas i ustalał zasady oraz granice w jakich możemy się poruszać. Od dłuższego czasu czułam, że muszę zacząć zmieniać swoją rzeczywistość, a lektura tej książki utwierdziła mnie w tym przekonaniu, no i trochę zobrazowała jak robić to spokojnie, bez rewolucji.

Przede wszystkim odinstalowałam Facebooka z telefonu bo doszłam do wniosku, że to okropny złodziej czasu, a ja kilkanaście razy dziennie kompulsywnie sprawdzałam co tam słychać. Kilkanaście kliknięć i zatrzymanie się na FB nawet przez dwie minutki, to pół godziny bezpowrotnie zmarnowanego czasu. Przy tej ilości zadań jaką mam - sytuacja niedopuszczalna.

Po drugie - wzięłam sobie do serca radę by porządnie się wysypiać. Staram się nie kłaść spać po 23 po to by obudzić się o 6.30 bez większego trudu.

Po trzecie - przygotowuję sobie ubrania do pracy dzień wcześniej - ile to zaoszczędzonego czasu rano i jaki spokój!

Kolejna rzecz jest taka, że w pracy postanowiłam koncentrować się wyłącznie na pracy (hehe, jakie to odkrywcze ;). Nie daję się wciągać w pogaduchy ze współpracownikami, unikam snucia po pokojach i jakichkolwiek, nawet najkrótszych rozmów telefonicznych w sprawach niesłużbowych. Każdego ranka spisuję listę zadań na dany dzień w kalendarzu i przystępuję do jej realizacji od razu, bez uprzedniego przeglądania internetów na tzw. rozbieg, czy celebrowania porannej kawusi.

Następna wiekopomna zmiana - delegacja zadań. Postanowiłam, że muszę odpuścić, nie jestem w stanie kontrolować wszystkiego, a aplikanci są po to by mnie wspierać, a nie po to, bym jak nauczycielka poprawiała ich pisma, bo ostatecznie kończyło się to tak, że musiałam w nieskończoność poprawiać ich błędy, a oni - spokojni, że przecież ja sprawdzam - odwalali fuszerę i mieli olewkę na wszystko. W drobniejszych sprawach (a takich jest większość) mają sami podpisywać pisma. Liczę na to, że w obliczu konieczności podpisania się własnym nazwiskiem poczują ciężar odpowiedzialności. Ja zajmuję się teraz koordynacją i największymi sprawami.
Mój cel - wychodzić z pracy do godziny 16.30, a najlepiej jak najwcześniej.
Moja nowa postawa nie wszystkim się podoba, ludzie zauważyli, że się odcięłam, jestem oddalona, ale właściwie mam to gdzieś. Chodzi o moje życie prywatne, żebym wyrabiała się z robotą i nie musiała rąbać do wieczora tak jak to miało miejsce do niedawna.

Poza tym staram się wzbudzić w sobie pozytywniejsze nastawienie do pracy - dzisiaj na przykład postanowiłam afirmować poniedziałek. Wiecie, coś na zasadzie, że poniedziałek jest spoko, nowa energia, już wkrótce środa (gdy mam home-office ;), takie rzeczy :) No i chyba trochę to działa. Nie było źle.

Z książki czerpię też do biegania. Zainspirował mnie opisany tam sposób ćwiczeń Michaela Phelpsa i będę robić podobnie, tzn. wizualizować sobie cały proces treningu/zawodów jako szereg działań będących konsekwencją wcześniejszych działań.

No i sprawa dobrej rutyny - to chciałabym zaszczepić też dzieciom. Żeby nie zastanawiać się nad pierdołami, nie tracić na nie czasu, tylko po prostu robić co trzeba.

wtorek, 11 kwietnia 2017

Była życiówka!

Godzina złamana - 58:31!!! Czyli trochę gorzej niż wymarzone, ale i tak byłam bardzo szczęśliwa :) Chyba nawet bardziej się cieszyłam niż po półmaratonie. Czułam, że treningi do półmaratonu naprawdę mnie wzmocniły i bieg ciągły w tempie poniżej 6m/km naprawdę jest możliwy ;) Teraz chcę złamać 57 min. na 10 km. Za dwa tygodnie kolejne zawody, może się zapiszę. Dzisiaj miałam zaplanowany poranny trening z interwałami, ale pogoda mnie zdołowała. Przerzuciłam trening na popołudnie, lecz tak strasznie wieje i pada, że nie wiem czy nie wymięknę...

Kolejnym czynnikiem, który mnie dziś zdołował była poranna rozmowa w p-kolu na temat mojego synka. Od dłuższego czasu mam wrażenie, że zrobił się jeszcze bardziej nerwowy niż zwykle, poranki są okropnie stresujące, bo wystarczy jakakolwiek błahostka by popadł w prawdziwą furię. To bardzo obciążające. Ciągle mówi, że przedszkole jest durne i jest jak więzienie, często dopytuje czy będziemy mieć "luźny dzień". Okazało się, że w p-kolu robi tzw. szeroko pojętą rozpierduchę.
Po pierwsze: PRZEKLINA. I to tak grubo. Czyli nie "dupa" tylko "kurwa", "ja pierdolę". Wyobrażacie sobie, że chciałam się zapaść pod ziemię gdy to usłyszałam? Bo oczywistym jest, że pewnie panie w p-kolu myślą, że mówimy tak w domu. A nie mówimy. Owszem, kilka razy pewnie zdarzyło się powiedzieć grubsze słowo w samochodzie, ale...to wyjątkowe sytuacje. A jemu zdarza się to wcale nierzadko.
Druga sprawa: buntuje się, wścieka, odmawia brania udziału w aktywnościach, wrzeszczy. Nie zawraca uwagi na polecenia, a gdy pani kolejny raz prosi go by coś zrobił - wybucha. Potrafi powiedzieć jej, że jest głupia i niedobra.
Trzecia rzecz: gdy jest spokojny to CAŁY CZAS gada. Swoim zachowaniem zaburza funkcjonowanie całej grupy, rozprasza dzieci.
No i ostatnie - nie chce sprzątać. Lawiruje, próbuje wysługiwać się innymi.
Konkluzja była taka, że zachowuje się jak udzielny księciunio.
Przybiło mnie to. Nie wiem co zrobić. Myślę, że jego niechęć do przedszkola bierze się z głębokiej niechęci do podporządkowania się regułom, a to naprawdę mnie martwi.
On, jak może pamiętacie, zawsze był niezwykle trudnym dzieckiem, ale mniej więcej od 2-3 roku życia był - jak sądziłam - dostosowany do życia. Byłam dumna, że wyrasta na całkiem pogodnego, fajnego, spokojnego chłopczyka. Wiedziałam, że jest indywidualistą, że jest trochę osobny, ale nie był takim nieznośnym furiatem. Nasiliło się to przez ostatni rok. Rozmowy w p-kolu są raz do roku (tzn. minimum) i nigdy wcześniej nie zgłaszano mi takich problemów. Z drugiej strony jest bardzo uczuciowy, często mówi, że nas kocha, powtarza mi to wiele razy dziennie. Jest niezwykłym wręcz słodziakiem i sądzę, że może to wykorzystuje.
Myślę by pójść z nim do psychologa.

sobota, 8 kwietnia 2017

XV Bieg Europejski

już dzisiaj w Gnieźnie. Plan jest taki, by wreszcie złamać godzinę na 10 km. Wymarzony czas - do 58 minut. Po półmaratonie zrobiłam sobie  4 dni przerwy i 31 marca zrobiłam trening z podbiegami. Mieliśmy gości w ostatni weekend więc nie bardzo było jak pobiegać, dlatego kolejny trening był 4 kwietnia, a 5 kwietnia następny - z interwałami.  Później postanowiłam dać nogom odpocząć więc 6 kwietnia zrobiłam ćwiczenia na stabilizację. Wczoraj natomiast spotkałam się z koleżanką i zagospodarowałyśmy butelkę białego ;), ale dziś nie odczuwam żadnych tego skutków (chociaż pewnie ciało odczuwa) i mam nadzieję na dobrą formę. Niestety bieg jest o 17, a do 15.30 muszę odebrać pakiet startowy więc będę się przez 1,5 godziny włóczyć po tym Gnieźnie...

Trzymajcie kciuki!

poniedziałek, 27 marca 2017

Przebiegnięte!

Było fantastycznie! Czas 2:20:42, więc poprawiłam o 5 minut czas z treningu. Plany były ambitniejsze i miałam jeszcze zapas na trochę więcej, ale po pierwsze -  bałam się, że pod koniec nie uciągnę, a po drugie - jako nowicjuszkę i debiutantkę przygarnęła mnie znajoma, która biegła na kompletnym luzie, bez planu na wynik no i trochę udzielił mi się jej (zbyt duży jak dla mnie) luz i pierwsze 15 km leciałam bardzo asekuracyjnie. Na 16 depnęłam i do mety poginałam już ile fabryka dała. Wszystko było piękne, a najbardziej pogoda! Idealna do przebiegnięcia półmaratonu :))) A na mecie czekała rodzinka.

Ta pogoda, wiosna, atmosfera, uczucia, które mi towarzyszyły, wszystko to mnie uskrzydliło do dalszych treningów. Zapisałam się na za dwa tygodnie na zawody na 10 km, planuje jeszcze jeden półmaraton wczesną jesienią i kto wie... jeśli forma będzie na wznoszącej, w październiku może podejdę do... MARATONU?!

Dziękuję za wsparcie i kciuki ;), a teraz lecę piec ciasto na jutrzejsze mysiowe urodziny w gronie rodziny. Jest 23, a ja jutro skoro świt muszę jechać na rozprawę do Kalisza, potem do biura, a na 17 przychodzą goście.

sobota, 25 marca 2017

Jutro wielki dzień

Jutro półmaraton. Jeśli ktoś w ogóle jeszcze czyta tego zakurzonego bloga, niech trzyma za mnie kciuki. Przygotowując się do połówki powiedzmy od grudnia, przebiegłam na treningach ok. 300 km, przy czym najwięcej-107-w marcu :). To niedużo. Ale pora roku niestety nie sprzyjała treningom. Robilam co mogłam. Jutro się okaże czy skutecznie. Dystans 21.100m mam już pokonany. 2 tygdonie temu przebiegłam go w ramach treningu, w czasie 2:25. Chciałabym poprawic jutro czas o 10-15 minut. Formalności załarwiłam wczoraj, zostaje tylko dotrzeć na czas na start (nie zaspać;), odnaleźć właściwy sektor i przebiec. Dwie rzeczy mnie stresują: to, że 2 tygodnie temu przebiegnąwszy dystans półmaratoński przeciążyłam kolano i od tego czasu wyraźnie je czuję-boję się, że rozsypie się w trakcie biegu, a druga rzecz to to, że dziś bezmyślnie wrąbałam mnóstwo tłustych frytek. Byłam z dzieciakami na rowerach, koniecznie chcieli te fryty, ja też sobie kupiłam zapominając o tym, że przecież dzieciom nie ma sensu kupować oddzielnych porcji. No i żal mi było tyle wyrzucić, więc jak kretynka zjadłam ile mogłam, nie myśląc w ogóle o tym jak to fatalnie wpłynie na mój układ trawienny, a w konsekwencji na formę jutro. No nic... teraz już za późno by coś z tym zrobić.

Żeby nie było za łatwo, jutro też wyprawiamy Mysi urodziny, wspólnie z koleżanką z klasy. W sumie głupio wyszło bo to dodatkowo mnie również trochę spina, boję się, że nie zdążę. Chciałam żeby ten dzień był moim świętem, żebym mogła nacieszyć się wynikiem na mecie, wyściskać dzieciaki, znajomych, a będę musiała w pośpiechu poginać do domu żeby wziąć prysznic, ubrać się, odebrać tort i lecieć na uro. W głębi serca obawiam się, że mój mąż w ogóle nie pezyjedzie z dziećmi na metę bo będzie za długo się wylegiwać, a później okaże się, że już nie było czasu.

No nic, poczytam trochę, postaram się zrelaksować zanim zacznie się wieczorny kolacyjno-kąpielowy kołowrót.

Przepraszam za literówki, piszę na tablecie. Stwierdzam, że to są jednak bezsensowne urządzenia...

sobota, 11 marca 2017

Ponad trzy miesiące

minęły od ostatniego posta. Wstyd, wstyd i hańba. Prawda jest jednak taka, że jestem zagoniona do granic możliwości. Obecnie mam pod nadzorem ok. 800 procesów w toku i po prostu nie wyrabiam. Pcham do przodu swoją robotę, użeram się z aplikantami, jak jestem w kancelarii mam ochotę wszystkich pozabijać dlatego zdecydowałam się na jeden dzień home-office'u, żeby móc w spokoju pracować, bo w biurze średnio co 15 minut ktoś przychodzi z pytaniami albo papierami do podpisu. Coraz częściej zdarza się, że do późna zostaję sama z robotą. Nie mam serca/siły (?) wymagać od podwładnych by zostawali po godzinach, zaskakiwać ich nagle jakimiś nowymi zadaniami na cito i jak coś takiego się pojawia, najczęściej biorę to na siebie. Cierpi na tym moja rodzina, wiem to. Sądziłam, że mogę liczyć na dziewczyny z pracy (jedna wspólniczka, a druga radca prawny), ale już wiem, że nie ma co oczekiwać pomocy i wsparcia od innych. Tzn. do pewnego stopnia tak, ale jeśli to miałoby sprawić, że musiałyby zostać dłużej, to już niekoniecznie.

Jestem po prostu zajechana.

Czasem się załamuję i płaczę, a nawet dostaję spazmów. Czuję jakbym się miała rozsypać. Czuję bezkresne zmęczenie i rozpacz. Wieczorami, jak dzieci zasną, nie jestem nawet w stanie obejrzeć odcinka serialu. Zasypiam jak kamień.

Poprosiłam o spotkanie wspólników. Po wielu perturbacjach wreszcie się odbyło. Zdołałam zakomunikować to, na czym mi zależało, tzn., że jestem zajechana, że nie będę tak pracować, a obsługa "moich" procesów to nie jest - wbrew ich przeświadczeniu - mój problem, tylko również, a może przede wszystkim, ich - wspólników zarządzających. Oczywiście padły deklaracje o nieustannym i niezmiennym wsparciu kierowanym w moją stronę. "Nie myśl, że jesteś z tym sama". "Naprawdę? Kiedy w piątek o godzinie 21.30 jako jedyna siedzę w pracy mam wrażenie, że jednak jestem z tym ZUPEŁNIE sama". Ale mam zielone światło żeby zatrudniać. Tylko że aplikanci rotują, a wdrażanie nowych i bezustanne poprawianie ich gównianych pism mnie wykańcza.

Jasne, wiem, że nie powinnam się tak przejmować, że to tylko praca itd. Ale to nie jest zwykła praca, to praca w procesie, gdzie są terminy sądowe i ustawowe, jak coś zawalę to jest po prostu poważny problem. Nie mogę powiedzieć "robota nie zając". A przy takiej skali zapanowanie nad wszystkim leży poza granicami moich możliwości i ten brak kontroli dodatkowo mnie stresuje.

Chociaż od miesięcy słyszę, że jest kiepsko, na nic nie ma kasy, w tej smutnej sytuacji postanowiłam zagadnąć o podwyżkę. Ku mojemu zdziwieniu zgodzili się niemal od razu na sporą kwotę. Byłam zaskoczona, ale utwierdziło mnie to w przekonaniu, że aktualnie jestem tam jedną z kluczowych osób. Podwyżka cieszyła przez chwilę. Teraz myślę o tym jak o odszkodowaniu.

Żelazna zasada, którą łamię tylko w wyjątkowych przypadkach jest taka, że w weekendy nie pracuję. W weekendy do południa snuję się w piżamie, a później idę biegać. Półmaraton za dwa tygodnie. Tydzień temu przebiegłam 17,5 km, jutro mam plan na 20. Nie wiem jak wyjdzie, bo właśnie piję wino, a picie wina niestety średnio idzie w parze ze sportem ;), ale postaram się nie przesadzić, co w kontekście sytuacji zawodowej naprawdę nie jest łatwe. Dodatkowo dzisiaj jeździłam na rowerze po raz pierwszy od niepamiętnych czasów. I to z moją Mysią. Nasza pierwsza, WSPÓLNA, wycieczka rowerowa - 8,5 km :) Było ekstra! Już nie mogę się doczekać jak się zrobi porządnie ciepło, zabiorę ją do parku narodowego na rowery.

Poza tym jednak sytuacja z dzieciakami dość napięta. Ostatnio zaciekawiło mnie ile razy rano wypowiadam "jedz" i "ubieraj się". Czuję się jak jakiś cholerny robot, który się zaciął i powtarza ciągle to samo. Nie mam do nich za dużo cierpliwości, a jak już wybuchnę to się drę. Staram się być stanowcza, gry i bajki są ściśle reglamentowane. Nie chcę iść na łatwiznę i odpoczywać kosztem ich (w przyszłości) zrytych łbów. W związku z tym, odpoczywam dopiero kiedy oni już pójdą spać. Wcześniej najpierw wysłuchuję dzikich wrzasków często towarzyszących zabawie, a później powtarzam jak zacięty robot żeby posprzątali. Egzekwuję to. Czasem (ostatnio coraz częściej) wydaje mi się, że mnie wkrótce znienawidzą.

Ratunkiem jest bieganie i książki. Czytam coraz więcej, jak tylko mam 15-20 minut to czytam. Mąż gdzieś tam jest. On z kolei utonął w odmętach internetu, najczęściej widzę go z telefonem, jak czyta artykuły z FB. Potrafi tak godzinami. Wkurwia mnie to, ale staram się nie zwracać uwagi. Niech robi co chce. Czasem się komunikujemy więc nie ma tragedii. Dogadujemy się jakoś. Jest w porządku.