środa, 27 kwietnia 2016

Meteopatia

Już nie mogę z tą cholerną pogodą.
Jakiś czas temu mój kolega stwierdził, że już nie może z tą cholerną pogodą. Starałam się go przekonać, powołując się na refleksje A. Stasiuka, że taka różnorodność nie jest zła i można z niej czerpać pewne pozytywne wrażenia, jak na przykład wtedy, gdy po deszczu i temperaturze 8 stopni, robi się słońce i 19 stopni. Wszyscy się cieszą.

Ale Stasiuk nie ma racji jeśli chodzi o pogodę. Pogoda w Tymkraju mnie po prostu wykańcza, rujnuje psychicznie i prowadzi ku rozpaczy. Rację ma Kazik Staszewski śpiewając, że  
Polacy są tak agresywni, a to dlatego, że nie ma słońca.
Nieomal przez siedem miesięcy w roku, a lato nie jest gorące
Tylko zimno i pada, zimno i pada na to miejsce w środku Europy
Gdzie ciągle samochody są kradzione, a waluta to Polski Złoty


Musiałam wyciągnąć z szafy zimowo-jesienne ciuchy, bo tych kilka dni z temperaturą około 20 stopni, to była taka chwilowa ściema. Nie mogę uwierzyć, że w niedzielę 17 kwietnia w Kazimierzu Dolnym chodziłam w krótkim rękawku i było mi BARDZO ciepło przy 23 stopniach. A teraz, w dniu 27 kwietnia o godzinie 11, temperatura wynosi 4 stopnie. 4!!!! No dobra, jest słońce, chociaż tyle. Jakby było do tego pochmurno chyba bym wyskoczyła przez okno.

piątek, 22 kwietnia 2016

Egzamin

Byłam we wtorek na rozmowie rekrutacyjnej i był to absolutny koszmar. Po pierwsze - rozmowa miała charakter wideokonferencji. Niestety na łączach występowały liczne problemy techniczne co znacząco obniżało komfort komunikacji. Po drugie - musiałam mówić po angielsku. W CV wpisuję, że mój angielski jest na poziomie średniozaawansowanym w mowie i zaawansowanym w piśmie, ale mimo tylu lat nauki, ciągle mam olbrzymią blokadę przy mówieniu. Tzn. z moim nauczycielem gadam bez problemu, ale rozmowa rekrutacyjna to jednak nie to samo. No ale jak trzeba to trzeba. Dostałam pytanie czy wolę pracować samodzielnie czy w zespole oraz czy pełniłam funkcję supervisora. Zaprezentowałam się zgoła przepięknie (w firmie przyjęto filozofię pracy zespołowej) mówiąc, że wolę pracować samodzielnie, gdyż mam złe doświadczenia z pracą w zespołach bo pracując z aplikantami ciągle muszę po nich poprawiać. Nie za bardzo mogłam znaleźć właściwe słowa tak na szybko, żeby powiedzieć to co chcę, więc plotłam jakieś kompletne bzdury i w efekcie objechałam tych nieszczęsnych aplikantów, chociaż tak naprawdę wcale nie są tacy źli. Strasznie słabo to wyszło. Pani zapytała z niepokojem czy w ogóle mam bezpośredni kontakt z klientami (pewnie pomyślała, że jestem socjopatką).

Następnie dostałam do rozwiązania zadania. "Naprawdę nic skomplikowanego, pewnie robi to pani na co dzień". Uhm...jasne... Na co dzień nie zajmuję się spółkami komandytowymi, w których komplementariuszem jest zarząd powierniczy złożony z dwóch maltańskich spółek (WTF??). Po głębszym zastanowieniu (i szybkim skorzystaniu z googla w telefonie - swoją drogą ciekawe czy byłam obserwowana) doszłam do wniosku (nie wiem czy słusznego ;), że zarząd powierniczy nie może być komplementariuszem, więc pytanie miało charakter podchwytliwy. Z kolejnymi pytaniami poszło mi nieco lepiej, ale nie zajmując się spółkami na co dzień, nie jestem orłem, zwłaszcza jeśli chodzi o spółkę komandytową (dobrze, że nie dali komandytowo-akcyjnej). Zawsze posługuję się kodeksem gdy muszę coś zrobić z zakresu spraw korporacyjnych, więc czułam się niepewnie.

Później miałam na angielski przetłumaczyć pełnomocnictwo do otwarcia i zarządzania rachunkiem bankowym. Niby łatwa sprawa, ale było tam dużo wyrażeń, których nie potrafiłam przetłumaczyć dosłownie, więc tłumaczyłam inaczej, ale żeby oddać sens. Np. była mowa o dysponowaniu środkami ulokowanymi gdzieś tam-gdzieś tam itd.

A trzecie zadanie to w ogóle był hicior, gdyż dostałam opisany stan faktyczny ze strukturą podmiotów i zadanie - wskazać czynności (wraz z harmonogramem) i dokumenty potrzebne do przeprowadzenia transakcji, która doprowadzi do osiągnięcia założonego celu. Były chyba ze cztery spółki, w tym cypryjska, słowacka i polska oraz różne osoby fizyczne, nieruchomość itd. Zadanie miałam wykonać w języku angielskim. No i wykonałam, ale nie całe, gdyż nie starczyło mi czasu, ponieważ to wszystko robiłam ręcznie, a mając charakter pisma raczej lekarski dwukrotnie wszystko przepisywałam bojąc się, że nikt nie będzie się mógł doczytać tych moich bazgrołów. No i końcowej części zadania, tzn. wskazania potrzebnych pytań do zagranicznych kancelarii, sądów, rejestrów i organów, po prostu nie zrobiłam.

Siedziałam tam ponad 2 godziny i jak wyszłam, byłam zupełnie rozjechana i wkurzona, że tyle czasu straciłam. No i ciągle w szoku, że tak mogą wyglądać rozmowy rekrutacyjne na stanowisko radcy prawnego. Jeszcze nigdy się z czymś takim nie spotkałam. Tzn. miałam rozmowy po angielsku, ale jeśli już dostawałam zadanie na sprawdzenie kompetencji (stało się tak dwukrotnie w całej mojej świetlanej karierze) to do wykonania w domu - np. jakąś umowę do zaopiniowania albo pismo procesowe do napisania w jakiejś sprawie, a nie takie gówna.

Jak rozmawiałam o tym z koleżankami to one też były w szoku i wręcz pojawiły się głosy, że po prostu wyszłyby z "rozmowy" po otrzymaniu takich fantastycznych zadań.

Dzisiaj mam kolejną rozmowę. Mam nadzieję, że nie będzie równie szałowa ;). Zresztą na początku maja mam w końcu zostać wspólnikiem, więc już mi specjalnie nie zależy, raczej idę żeby sprawdzić jak to jest i jakie są w ogóle moje szanse na rynku. Dotychczasowe doświadczenia wskazują, że kiepsko to wygląda, więc chyba muszę brać co jest ;)

sobota, 9 kwietnia 2016

Na rozdrożu

Wielokrotnie pisałam o swoim poczuciu zagubienia, braku satysfakcji z pracy, o tym, że praca mnie nie uszczęśliwia, raczej jest źródłem stresu, smutku, ale też - na szczęście - pieniędzy i to tylko one mnie w niej trzymają.

Wiecie też, że od dłuższego czasu wysyłam swoje zgłoszenia, szukam czegoś innego, innego miejsca do pracy. Byłam na dwóch rozmowach (w ciągu nieco ponad dwóch miesięcy), co obrazuje jak kiepsko wygląda rynek. Jednak ostatnia rozmowa, w kancelarii chłopaków z mojego roku, uświadomiła mi, że naprawdę nie chcę już pracować dla kogoś. Wiem, że zabrzmi to słabo i zawistnie, ale pomyślałam sobie, że to oni są tam, gdzie ja chciałam i nadal chciałabym być. Zaczynaliśmy z tego samego pułapu, a nawet w zasadzie to ja, jako pierwsza na roku, obroniłam się by zdawać na aplikację jeszcze w tym samym roku, w którym skończyłam studia. Zatem o rok wcześniej nabyłam uprawnienia zawodowe, jestem też o rok młodsza od reszty ludzi z moich studiów, bo poszłam rok wcześniej do szkoły. Byłam więc dwa lata do przodu. Pamiętam jaka byłam dumna, gdy mając 27 lat zostałam radcą prawnym. I co? Nic, zmarnowałam to bo było mi bardzo wygodnie pracować dla kogoś i nie byłam w stanie podjąć ryzyka. Nie myślałam długofalowo, tylko płynęłam z prądem. Wiadomo, że w pierwszym okresie kariery zawodowej praca u kogoś jest niezbędna, żeby nabyć doświadczeń, ale ja przegapiłam moment, kiedy trzeba było "iść na swoje" i utknęłam w pułapce myślenia, że sama nigdy niczego nie osiągnę i że mam jeszcze czas.

Te chłopaki, u których byłam na rozmowie, zbudowali fantastyczną kancelarię, a wiem, że merytorycznie wcale nie są lepsi ode mnie. Tylko co z tego?? Po co mi były te lata pracy dla kogoś, skoro nadal, ciągle, jestem tylko czyimś "wyrobnikiem"? Mam 36 lat, powoli zbliża się moment, kiedy człowiek chciałby zacząć zwalniać, poświęcać więcej czasu sobie i rodzinie, odcinać kupony od tego wysiłku, który włożył w swoje wykształcenie i zdobywanie doświadczenia. Ale ja na razie tego na horyzoncie nie widzę. W gruncie rzeczy zawodowo niewiele osiągnęłam, chociaż moje CV z pewnością wzbudza zainteresowanie.

Rozmawiałam ostatnio z kilkoma przyjaznymi mi osobami i w czasie tych rozmów oraz refleksji po nich zaczął wyłaniać się wniosek, że dalej już tak nie mogę. MUSZĘ zacząć działać. Muszę zaplanować co dalej i zacząć konsekwentnie do tego dążyć. Dodatkowo na blogu Michała Szafrańskiego trafiłam na taki podcast: http://jakoszczedzacpieniadze.pl/priorytety-30-latka-zycie-kariera-finanse i wysłuchanie go (zwłaszcza punkt 12 i 13) skłoniło mnie do napisania tego posta.

Za parę lat będę pracować dla siebie. To się musi udać. W tej chwili, w obecnej sytuacji, z kilkudziesięciotysięcznym zadłużeniem takie postanowienie brzmi dość abstrakcyjnie, ale posiadanie jasnego celu ułatwi mi zadanie. Podejrzewam, że moja niechęć do prawa i prawniczej roboty wcale nie bierze się stąd, że nie lubię swojego zawodu. Podejrzewam, że jestem zawodowo wypalona przez to, że ciągle towarzyszy mi uczucie, iż niewiele osiągnęłam, a z owoców mojej pracy czerpią pełnymi garściami inni, a nie ja i moja rodzina.

Do końca bieżącego roku chciałabym spłacić:
- debet w ROR (9k)
- dług u mamy (zostało 3k z 12,8)
- kredyt, który zaciągnęłam na remont mieszkania (zostało 2k z 50k).

Zostanie mi leasing i jeden kredyt konsumpcyjny (na ok. 4k z 7k). Leasingu nie mogę nadpłacać, natomiast gdyby wpadły jakieś dodatkowe pieniądze ze zleceń może udałoby się spłacić jeszcze ten kredyt konsumpcyjny. Wówczas w 2017 roku mogłabym zacząć budować poduszkę finansową z prawdziwego zdarzenia.

Mąż musi w tym roku spłacić swoje zadłużenie na kartach i zostanie mu kredyt na samochód, ale tutaj planowanie jeszcze muszę dopracować. Musimy usiąść i poprzeliczać wszystko oraz ustalić porządnie w jakiej kolejności spłacamy.

Jak w 2016 roku uda nam się pozbyć większości długów to rok 2017 będzie rokiem prawdziwego oszczędzania - odkładania pieniędzy na poduszkę finansową. Wtedy, w połowie roku 2018 mogłabym porzucić pracę dla innych i podjąć ryzyko pracy na własnym. Za dwa lata. Trzymajcie za mnie kciuki, bo za 2 lata chcę Wam tu napisać, że otwieram swoją kancelarię.

Oczywiście, boję się, że w tym czasie stracę pracę ja albo Myszkin i cały plan się obróci wniwecz, ale jakiś plan przecież trzeba mieć, prawda?

P.S. 1 Na początku maja mam wreszcie dostać awans w pracy, ten obiecany, który miał być w styczniu. Zostanę wtedy wspólniczką w mojej aktualnej pracy. W ogóle nie traktuję tego w kategoriach sukcesu, bo to wspólnictwo jest symboliczne i może być tak, że koszty (skoro jestem wspólnikiem to muszę być dostępna 24/7) przewyższą korzyści (symboliczny udział w zyskach kancelarii) i ta sytuacja kompletnie zatruje mi życie. Ale zacisnę zęby i postaram się dać radę i temu sprostać.

P.S. 2 Nie myślcie proszę, że uprawiam tu jakąś reklamę Michała Szafrańskiego i jego bloga. Ten facet jest naprawdę inspirujący i myślę, że mogę sporo mu zawdzięczać.