środa, 31 sierpnia 2011

Już po wszystkim...

W poniedziałek wieczorem zaczęłam krwawić. Pojechaliśmy do szpitala. Lekarz nawet nie zrobił usg, powiedział, że przy tak niskim poziomie beta HCG i tak niczego nie zobaczy. Powiedział, że organizm powinien sam się "oczyścić", bo to bardzo wczesne poronienie. Mam iść do kontroli jak skończy się krawienie.

Wszyscy dookoła pocieszają mnie, że gdybym nie zrobiła testu, nawet nie wiedziałabym o ciąży, sądziłabym, że po prostu @ się spóżniła. Tak, to prawda, z tą różnicą, że jednak zrobiłam test i wiem, że BYŁAM w ciąży. Przez chwilkę. Jeszcze krótszą chwilkę się cieszyłam. Zdążyłam pochwalić się tą radosną wieścią kilku bliskim osobom. Nie przyjmowałam do wiadomości, że coś może pójść nie tak, chociaż szybko przyszedł niepokój, że jednak dzieje się inaczej niż powinno.

Lekcja pokory, kolejna już. Pamiętam, że jakiś czas temu pisałam, jeszcze na starym blogu, że nie do końca rozumiem mechanizm totalnego załamania psychicznego i popadnięcia w depresję z powodu utraty kilkutygodniowej ciąży. Teraz chyba zaczynam domyślać się jak to działa. Patrząc w lustro na oczy wciąż opuchnięte od poniedziałkowego płaczu, zaczynam rozumieć. Choć przecież i tak jestem w milion razy lepszej sytuacji niż kobiety, które straciły pierwszą swoją ciążę, bo mam już jedno cudowne dziecko. Najprawdopodobniej nie będę musiała mieć dodatkowych zabiegów, udział osób trzecich został więc ograniczony do minimum. Czyli komfort ronienia (wiem, że brzmi to fatalnie) największy z możliwych.

Prawdopodobnie była to tzw. ciąża biochemiczna, prawdopodobnie zarodek nawet się nie zagnieździł, więc to taka ciąża-nie-ciąża. Ale test był pozytywny przecież... Prawdopodobnie zarodek dotknięty był ciężkimi wadami, więc organizm postanowił go wydalić. Przeraża mnie to. I nie daje spokoju myśl, czy może jednak to ja czymś nie zawiniłam, może gdybym nie malowała całego mieszkania, gdybym nie przebywała 3 bite dni w oparach farb, gdybym nie myła z wywieszonym jęzorem okien... Ale co się stało to się nie odstanie, jak powiadają.

Reakcja męża na to wszystko - szczyt beznadziei. Nie wiem, może nie umiał inaczej, może też przeżywał, ale nie spotkałam się z najmniejszym przejawem czułości z jego strony. Zawiózł mnie do szpitala jak obcą osobę, nie odezwał się słowem, nie chwycił za rękę nawet. NIC.

Myślę o terapii małżeńskiej. Z aktualnym bagażem doświadczeń, z tym jego nieprzejednaniem wobec nieszczęścia (bo dla mnie to JEST nieszczęście), które mnie dotknęło, nie wyobrażam sobie z nim żadnych zbliżeń. A tak przecież nie da się funkcjonować na dłuższą metę.

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Niestety nie jest dobrze

Zrobiłam badanie - beta hcg wynosi 50,92. Przyrost jest nieprawidłowy, sugerujący albo ciążę pozamaciczną albo poronienie w najbliższym czasie. Jeszcze dziś umówię się do lekarza na USG by wykluczyć ewentualną ciążę pozamaciczną, mam nadzieję, że szybko mnie przyjmie.

Nerwy, nerwy

Obawiam się, że z moją ciążą nie jest zupełnie ok. Zrobiłam wczoraj wieczorem kolejny test ciążowy, bo mój niepokój wbudza to, że nie mam absolutnie żadnych objawów ciąży, poza brakiem @. Tak z logicznego punktu widzenia - skoro beta hcg powinna przyrastać i to w szybkim tempie, to test zrobiony po 6 dniach od poprzedniego powinien wyjść wyraźny, tzn. ta druga kreska powinna być gruba i czerwona. Tak jednak się nie stało. Druga kreska ujawniła się dopiero po 3-4 minutach i była prawie niewidoczna (ale była). Trochę mnie to podłamało. Pojechałam rano na kolejne badanie krwi. Z niecierpliwością czekam teraz na wyniki, staram się skoncentrować na pracy (bo skończyłam już dwutygodniowy urlop), ale jest ciężko. Po godzinie 15 mają być do odbioru. Umówię się też do lekarza, z czym na początku postanowiłam poczekać do 7 tc. Jeśli się okaże, że beta hcg nie wzrasta, to... nie wiem co zrobię...

wtorek, 23 sierpnia 2011

:)

Uroczyście zawiadamiam, że spodziewam się dziecka! Jestem w 4 tygodniu ciąży liczonej od pierwszego dnia ostatniej miesiączki. Ostatnio miałam ekstremalnie regularne, choć podobno bezowulacyjne cykle. Okres dostawałam równiutko co 4 tygodnie w piątek późnym wieczorem. Dlatego, gdy w ostatni piątek miesiączki nie stwierdziłam, od razu nabrałam przeświadczenia, że to ciąża. Ale test wykonany w niedzielę wyszedł negatywny. Pomyślałam więc, że głupia jestem, bo skoro nie mam owulacji to jak mogłabym zajść w ciążę? Opóźnienie miesiączki położyłam na karb stresu remontowego i ogromnego wysiłku fizycznego, którego ostatnio notorycznie doświadczam. Dla całkowitej pewności postanowiłam jednak zrobić jeszcze jeden test dziś rano. Wybrałam test czulszy od poprzedniego. Pokazał drugą kreskę niemal niewidoczną. Nie byłam pewna czy rzeczywiście widzę tę drugą kreskę czy to wytwór mojej wyobraźni więc pojechałam do labu i zrobiłam betę HCG. No i nie ma już żadnych wątpliwości!

Swoją drogą, Myszkin wykazał się niezłą precyzją ;) a ja świadomością swojego ciała. Do decydującego bzykania doszło w sobotę 2 tygodnie temu, czyli zdaje się, 5 sierpnia. Dzień wcześniej poczułam charakterystyczny dla jajeczkowania ból podbrzusza i zakomunikowałam memu mężu, że chyba jednak mam owulację i trzeba to wykorzystać. W tę przełomową sobotę byliśmy na malutkiej imprezie u znajomych i wyszliśmy dość wcześniej komunikując, że jedziemy się rozmnożyć. No i proszę!

niedziela, 21 sierpnia 2011

Mój dom to moja twierdza

Tak, powróciłam na własne śmiecie. W przenośni i dosłownie. Mieszkanie zostało ogołocone z szaf wnękowych w liczbie 2, które należało zdemontować celem położenia desek na podłodze i aktualnie WSZYSTKO leży wywalone na wierzchu. Czuję się jakbym mieszkała na wysypisku. Oczywiście zewsząd unosi się pył i kurz. Brzydzę się dotykać rzeczy, które nie były pochowane w nielicznych komodach tudzież innych schowkach, których nie trzeba było się pozbywać na czas remontu. Pan Szafiarz złoży nam wizytę jutro i mam nadzieję, że w trybie ekspresowym zorganizuje montaż tych nieszczęsnych szaf. Póki co myję ręce jakieś 100 razy dziennie.

W ogóle, od tygodnia żyję bardzo intensywnie - w sobotę i niedzielę zasuwaliśmy do nocy z malowaniem (sami pomalowaliśmy wszystko, tzn. wspólnie z naszymi cudnymi kolegami Michałami, którym po milionkroć dziękuję i pozostaję dłużniczką dozgonną), w poniedziałek doprowadzaliśmy mieszkanie do porządku by facet od podłóg mógł bez problemu je położyć. Od wtorku (z przerwą w środę) staram się przywrócić to miejsce zwane domem, do tego, by można było znowu tu mieszkać. Jest ciężko i dołująco, cały czas zasuwam, przenoszę, układam, myję, szoruję, odkurzam i mam wrażenie, że końca nie widać. Tak z grubsza porozstawialiśmy meble po pokojach, rozparcelowaliśmy ogrom książek, płyt i filmów, a ciągle jeszcze jest kilka całkiem nierozpakowanych pudeł. Nie wspominam o cierpieniu jakie wywołał w mym organizmie ten ekstremalny wysiłek fizyczny. Na szczęście mysiowy pokoik jest względnie ukończony. Nie wiadomo tylko gdzie podziała się w remontowej zawierusze większość zabawek, książeczek, słowem - mysiowego dobytku. Mam jednak nadzieję, że wkrótce uda się odnaleźć te skarby. Mam też nadzieję, że mąż mój dzisiaj w końcu złoży szafę, którą kupiliśmy do sypialni i nowe łóżko i że po pierwsze - przynajmniej część z wielkiej góry ciuchów uda się upchnąć do nowej szafy (będę je prać sukcesywnie), a po drugie - że dzisiejszą noc spędzę NARESZCIE we własnym łóżku, we własnej sypialni, po niemal dwóch latach spania na kanapie w tzw. salonie na pograniczu z kuchnią.

Wszystko wyglądałoby nieco lepiej, gdyby nie fakt, że kuchnia będzie dopiero za 3 tygodnie. Aktualnie musimy przeprosić się z tzw. daniami gotowymi :) gdyż Myszkin wydał naszą starą kuchenkę jednemu z Panów stanowiących ekipę wykonawczą. Zatem wiwat pulpety i gołąbki prosto ze słoika!!! Ciekawe czy uda mi się dobrze ugotować makaron w mikroweli....

Wydawało mi się, że przez 2 tygodnie czasu wolnego od pracy spokojnie zdążę ze wszystkim i jeszcze zostanie mi kilka dni na napawanie się nowym lokum, ale widzę, że raczej nic z tego. Póki co ledwo znalazłam czas by pozbyć się z nóg amazońskiej dżungli, a hybrydowy, czerwony pedicure sprzed 5 tygodni nadal dumnie pyszni się na paznokciach, które wyglądają niczym flaga Monako :)

Chodź, opowiem ci bajeczkę ;)

- Mama, opowiem ci bajeczkę o klólu i baśni:
Dawno temu, dawno temu w pięknym pałacu zył sobie klól, psysła do niego baśnia i klól się psewlócił i baśnia tez się psewlóciła i koniec.



piątek, 12 sierpnia 2011

Nie ma jak u Mamy...

Mieszkam teraz u Mamy (już ponad tydzień) i jest to naprawdę ciężkie doświadczenie. Po 10 latach od wyfrunięcia z rodzinnego gniazda powrót pod skrzydła Mamusi, a raczej przetrwanie tego przymusowego tam pobytu,  stanowi nie lada wyzwanie. Przez pierwsze 2, 3 dni było zupełnie fajnie. Następnie zauważyłam, że Mama coraz częściej bywa jakaś nabzdyczona. Zamiast powiedzieć o co jej chodzi po prostu się naburmusza i epatuje niezadowoleniem. Nie bardzo wiem w czym rzecz. Mogę się tylko domyślać, że może ma pretensje, iż za mało udzielam się kuchenno-kulinarno-sprzątająco. Prawda jednak jest taka, że dzień w dzień wstaję o 6.15, wykonuję niemal automatycznie szereg czynności mających doprowadzić mnie i Mysię ku gotowości do wyjścia z domu, poginam do niani, później do pracy, w której siedzę do przed 17, z powrotem u babci lądujemy przed 18, obiad, zorganizowanie czasu Mysi, kąpanie, usypianie i pójście spać. Dni są identyczne. Staram się sprzątać po sobie i Mysi, wrzucać naczynia do zmywarki, ciuchy do pralki, szykować kolacyjki, kaszki i soczki dla Mysi itp., ale nie mogę jednocześnie zajmować się dzieckiem i kuchnią. Tzn. pewnie mogę, bo w domu przecież tak robię, ale to jakoś samo tak wychodzi, że w czasie kiedy jak ogarniam Mychę, Mama ogarnia kuchnię. No dobra, okej, przyznaję, trochę przemawia przeze mnie lenistwo, a może raczej zmęczenie. Mama nie siedzi w pracy tak długo jak ja, ma większy luz, bo ma swoją firmę. Przychodzi o której chce i wychodzi też o której chce. Poza tym ja w tej jej kuchni się zupełnie nie orientuję (Mama mieszka teraz gdzie indziej niż mieszkaliśmy w czasach mej młodości z rodzicami) i wszystko mnie tam wkurza. No i wkurza mnie Mama swoim nabzdyczeniem.
Ostatnio akurat ona opowiadała bajkę na dobranoc Mysi, która kategorycznie tego zażądała, a ja w tym czasie otworzyłam czerwone Carlo Rossi znalezione w barku i nalałam sobie skromną lampkę. Jak na mnie ruszyła gdy wyszła z sypialni! "A Ty co sobie wyobrażasz?! Kto ci pozwolił otworzyć wino?!" Prawda, nikt mi nie pozwolił, po prostu przez moment poczułam się nieco swobodniej, prawie tak jak w domu. Miałam ochotę na lampkę wina, więc sobie nalałam, sądziłam, że w domu własnej Matki mogę pozwolić sobie na taką małą przyjemność. Jak się okazało - nie mogłam. Zapewniłam, że wino odkupię i zapytałam o co ta afera, skoro nie jest ono szczególnie cenne. Odpowiedź zwaliła mnie z nóg, jak pragnę zdrowia. "Nie musisz przecież pić wina CODZIENNIE." Zapewniam Was, Drodzy Czytelnicy, że nie piję wina codziennie. Wiem, że alkoholicy wypierają swoją chorobę, ale uwierzcie - akurat ja nie mam problemu z alkoholem. Po prostu lubię od czasu do czasu dziabnąć sobie winka. Dlatego ta wstrętna insynuacja, uczyniona, wiem to na pewno, wyłącznie po to by jakoś wybrnąć z pierwotnej reakcji, która była przejawem wścieku, że poczułam się jak u siebie, wyprowadziła mnie z równowagi po czubki włosów. No i atomsfera zważyła się kompletnie.

Chcę do domu!!! Chcę do domu!!! Chcę do domu!!! A domu brak :-(

Ekipa budowlana już opuściła nasze progi. Bilans prac jest następujący - mamy mieszkanie większe o 2 pokoje, jedną toaletę, jedną garderobę - łącznie 37m2. Mamy też krzywo położone płytki w korytarzu, mnóstwo wejść do kinkietów, które (co stwierdziłam dopiero po wykonaniu tychże) potrzebne są nam jak dziura w moście. Mamy w starej łazience nową mniejszą wannę, nową podłogę, bidet i prześliczne mebelki. Mamy zdemontowane szafy wnękowie sztuk 2. Mamy nową podłogę w kuchni i kawałek nowej ściany w tejże. Nie mamy podłóg (oprócz glazury). Nie mamy mebli kuchennych. Nie mamy pomalowane. Mamy wszystkie meble i cały dobytek zgromadzone w dwóch niewielkich pokojach. Howgh!

W ten weekend będziemy malować. Na początku przyszłego tygodnia przyjdzie facet od kładzenia podłóg. Ja zaczymam dwutygodniowy urlop, w czasie którego planuję doprowadzić dom do względnej używalności. Trzeba poustawiać meble, poprać wszystkie zakurzone ubrania, powycierać sprzęty i mysiowe zabawki. No i czekać aż przyjedzie kuchnia. Za jakiś miesiąc :\ Już nie mogę się doczekać jak zrobię olbrzymią parapetówkową imprezę. Planuję świętować nowe mieszkanie pewnie ze 2 albo i 3 dni z rzędu. I w związku z tym nasunęła mi się taka myśl. Ostatnio moja droga szwagierka Myszka napomknęła coś o prezencie z tej okazji i pomyślałam sobie, że teraz mamy ogrom wydatków (kredyt okazał się o jakieś 25 tysi za niski), więc może zamiast liczyć na inwencję gości i dostać stado storczyków oraz kilka stojaków do wina, zrobić im taką listę preznetów jak na ślub. Powierzyć ją jednej osobie (Myszce), wskazać tam linki do artykułów, które byśmy chcieli dostać (np. lampy, nieszczęsne kinkiety, czy drobniejsze meble). Pojedynczo te rzeczy nie kosztują aż tak dużo, ale nas czeka m.in. zakup 5 kinkietów, 4 lamp wiszących, kinkietu do toalety, części wyposażenia do kuchni (np. garnki i patelnie do płyty indukcyjnej) i to się robią naprawdę spore kwoty. W ten sposób dostalibyśmy to, co naprawdę jest nam potrzebne, prezenty byłyby murowanym strzałem w 10 i wszyscy byliby zadowoleni. Niemniej jednak ten pomysł wydaje mi się dość kontrowersyjny... A Wy co myślicie?? Proszę o Wasze pomocne głosy!

środa, 10 sierpnia 2011

Nigdy nie powierzajcie projektowania swego lokum znajomym architektom, jeżeli nie chcecie by na Waszej przyjaźni powstały zarysowania, a nawet głębokie bruzdy. My niestety uczyniliśmy taki błąd. Teraz wychodzą z tego straszne nieporozumienia, jesteśmy wściekli, maksymalnie zestresowani, nasz wykonawca chyba nas już znienawidził, bo wiecznie jesteśmy nieprzygotowani, nie mamy papierów, rysunków itd. A nie mamy ich, bo nie dostajemy od projektanta. Oszaleć można. Zresztą, zakładajac, że współpracuje z nami kolega, a nawet przyjaciel, wcale nie liczyliśmy na jakiś upust w cenie, tylko na rzetelne podejście do pracy, na pomoc taką czysto koleżeńską, że jakoś nas poprowadzi przez ten koszmar, o którm my wszak nie mieliśmy zielonego pojęcia. Nie wiedzieliśmy co kiedy kupować, nie byliśmy świadomi, że niektóre produkty są dostępne tylko na zamówienie, w związku z tym nie potrafiliśmy skoordynować wszystkich prac. Poruszamy się jak dzieci we mgle. I znikąd pomocy... Kolega wczoraj, w reakcji na nasze pretensje, postanowił oddać nam kasę za projekt kuchni (ponad połowa łącznej kwoty zapłaconej za sporządzenie projektów). A nam nie chodziło o taki gest!! Rzecz nie w tych głupich 1.400 złotych!!! Rzecz w tym, żeby naprawić błąd, zażegnać konflikt, który ewidentnie powstał i pilnować tych wszystkich prac! Rzecz w tym, żebyśmy nie byli zostawieni sami sobie... O to nam tylko chodziło, a  nie o to, by rzucał mi kasą w pysk uniesiony honorem!!! Na honorowe i koleżeńskie postępowanie był dobry moment w trakcie prac nad projektem! Honorowo byłoby wówczas gdyby po prostu zrobił to wszystko na czas i trochę zainteresował się choćby minimalną współpracą z wykonawcą. Przecież to na projektancie spoczywa obowiązek sprawowania nadzoru autorskiego! Tymczasem wykonawca pyta nas jak mają być położone płytki w kuchni, gdzie mają być wyjścia do gniazdek, jak ma przebiegać elektryka i hydraulika, a my nic nie wiemy bo nie dostaliśmy projektu...

Na szczęście wykonawca ostatecznie kończy roboty już w czwartek. Zostanie nam do pomalowania ta część mieszkania, której nie pomalowaliśmy po pierwszym etapie i położenie podłóg w tej "starej części". I będzie można się organizować. Tylko kuchnia przyjedzie dopiero za miesiąc, ale od czegóż mamy mikrofalówkę :)

Do Magdy (coś mi nie działa opcja komentowania) - nie obawiaj się remontu, tzn. musisz uzbroić się w cierpliwość, ale podstawą powodzenia przy remoncie jest dobra organizacja, której u nas zabrakło. Warto spisać z projektantem (o ile będziecie go brać) jaki jest zakres jego zadań i czego od niego oczekujecie w ramach powierzonych prac. Z wykonawcą trzeba ustalić przed rozpoczęciem remontu co dokładnie ma robić i kiedy i żeby informował Was z wyprzedzeniem co powinniście kupować wcześniej, a co można na bieżąco. Jak wszystko będzie ustalone od samego początku to jakoś w miarę bezboleśnie można przebrnąć przez generalny remont :) U nas było po partyzancku, a to dlatego, że nie mieliśmy zielonego pojęcia czym jest w swej istocie remont, z czym się wiąże, a nadto sądziliśmy, że kolega architekt będzie to jakoś wspólnie z nami ogarniał.

piątek, 5 sierpnia 2011

Opowieści z lasu

- Mysiu, chcesz jechać przez las, czy przez miasto?
- psez las....
(jedziemy przez las zatem)
- pac mama! tam w lesie jest stwozeń!!
- niemożliwe! i co robi ten stworzeń?
- wyciągnie Mysię i mamę z samochodu
- jak to? ale po co?
- bo jeden stwozeń zje Mysię, a drugi stwozeń zje mamę
- nie Mysiu, nie martw się, stworzenia nas nie zjedzą
- tak, zjedzą!
- a chciałabyś, żeby nas zjadły?
- tak, tak!! chciałabyś!
(...)
- mama, a w lasu mieskają rózne zwiezęta, plawda?
- prawda Mysiu, sarenki na przykład
- i słonie!
- nie Mysiu, słonie mieszkają w Afryce
- i papugi mieskają w lasu!
- nie, papugi nie, ale na przykład sowy mieszkają w lesie
- i kulki!
- kurki Mysiu mieszkają w gospodarstwie, ale w lesie mieszkają niedźwiedzie
- i klowy mieskają w lasu tez!!
- krowy mieszkają tak jak kurki - w gospodarstwie; a mrówkojady wiesz gdzie mieszkają?
- tak, wiem, mlówkojady mieskają w palmialni

:)))

Za kilka dni znowu jedziemy lasem i pytam:
- Mysiu, a pamiętasz jakie zwierzęta mieszkają w lesie?
- pamiętas - mieskają zylafy i nosorozece
- a słonie też?
- co ty mama! pseciez słonie mieskają w Aflyce!!

W oparach absurdu

Dostałam wreszcie pozwolenie na budowę. Uśmiechnięta od ucha do ucha zabrałam się za czytanie decyzji i stopniowo mina mi coraz bardziej rzedła. Z decyzji wynika bowiem, że jeśli chcę legalnie wyjąć cegły ze ściany między mieszkaniami (to nie jest ściana nośna, otwór już tam de facto jest tylko zamurowany pustakami, są zrobione podciągi żelbetowe, brak konieczności przeprowadzenia prac zabezpieczających) to muszę jeszcze zgłosić do organu administracji budowlanej fakt zamiaru podjęcia robót na 7 dni przed ich realizacją, odebrać dziennik budowy, ustanowić kierownika budowy i zawiesić (na drzwiach mieszkania?) tablicę informacyjną. Roboty z tą dziurą w ścianie jest na pół godziny, ale proces załatwiania formalności trwa co najmniej dwa miesiące. Nikt nie jest w stanie przekonać mnie, że dla tego typu prac powinna być przewidziana taka sama droga administracyjna jak dla budowy domu, galerii handlowej czy lotniska. To właśnie jest ta mitręga urzędnicza, o której na wykładach opowiadała nam profesor od teorii prawa. Człowiek chce być praworządny i żyć zgodnie z ustanowionymi regułami, ale jak zetknie się z aparatem administracyjnym to okazuje się, że jest kompletnym frajerem. Wszyscy moi znajomi pukali się w czoło gdy mówiłam, że wystąpiłam o pozwolenie na budowę celem wybicia dziury w ścianie między dwoma mieszkaniami, którymi przecież mogę dysponować. Już teraz wiem dlaczego.

Aktualnie przeprowadziłam się z Mysią do Mamy, gdyż w naszym starym mieszkaniu podłogi zostały już zerwane, płytki skute, a kuchnia prawdopodobnie rozmontowana. Remont wykańcza mnie fizycznie i psychicznie. Moim drugim domem staje się powoli OBI, a trzecim Leroy Merlin i od czasu do czasu Castorama. Remont rujnuje nas również finansowo, gdyż popełniliśmy ten błąd, że założyliśmy określony budżet nie mając bladego pojęcia co tak naprawdę nas czeka. Nie przypuszczaliśmy, tzn. ja nie przypuszczałam (a to ja szacowałam wydatki), że kleje do podłóg wraz ze środkiem gruntującym mogą kosztować prawie 3.000 złotych, nie sądziłam również, iż drzwi nie są sprzedawane w komplecie z futryną i tę kupuje się osobno płacąc niemal tyle samo, ile za drzwi. Nasz architekt zapewniał mnie, że oferta wykonawcy jest ofertą wraz z niezbędnymi materiałami (bez płytek, farb i armatury rzecz jasna), a to nie była prawda - oferta obejmuje tylko robociznę, za materiały musieliśmy zapłacić drugie tyle. Mój budżet jest więc o jakąś jedną trzecią mniejszy od tego, który powinien być. Nie unikniemy dalszego zapożyczenia się.

Marzę o wakacjach, ale w tym roku ich nie uświadczę. Dzisiaj rano budząc się zmęczona, zdałam sobie sprawę, że NIGDY, odkąd zaczęłam pracować, nie byłam na dwutygodniowych wakacjach. Tydzień to było maksimum. A przecież przez tydzień nie jest się w stanie wypocząć, bo człowiek jeszcze nie zdąży poczuć, że jest na urlopie, a już musi się denerwować podróżą powrotną. Po powrocie mojego szefa z urlopu chcę wziąć dwa tygodnie wolnego, ale ten czas poświęcę na urządzanie się na nowo w moim wspaniałym, ogromnym mieszkaniu, więc o odpoczynku znowu nie będzie mowy. A tak na marginesie - mam wrażenie, że minęłam się z powołaniem, gdyż urządzanie wnętrz sprawia mi taką frajdę no i efekty też chyba będą niczego sobie, iż powinnam chyba była pójść w stronę projektowania wnętrz. Jeśli rzeczywiście będzie się czym pochwalić, to chyba się nie powstrzymam i wrzucę tutaj kilka fotek!!!!

Trzymajcie za mnie kciuki, żebym po drodze nie padła na pysk, nie zwariowała i dotrwała w stanie względnej używalności do końca tego koszmaru jakim jest generalny remont i przebudowa mieszkania.