poniedziałek, 1 grudnia 2014

Nie mam czasu pisać, niestety. Mam bardzo dużo pracy i ciągle jestem zmęczona. Jeśli nie jestem w pracy, nie pracuję w domu lub nie krzątam się ogarniając mieszkanie/dzieci/kuchnię/pranie to czytam prasę albo zasypiam. Czasem uda mi się wyrwać fragment "Matki feministki" Agnieszki Graff.

Ta książka zmieniła bardzo mocno mój punkt widzenia. Wydawało mi się do tej pory, że jestem superkobietą (o których Agnieszka pisze w swojej książce i które stają się adresatkami Kongresu Kobiet). To znaczy nie wydawało mi się, że jestem superkobietą, bo jestem - robota zawsze zrobiona, chata ogarnięta, ja w miarę też zadbana, ciąża nie ciąża, szpital nie szpital, zawsze na pełnych obrotach. Tylko czasu dla dzieci bardzo mało. A jak ten czas jest, to padam na pysk i nie spędzam go tak, jak one na to zasługują. Ale zaczynam dostrzegać bardzo wyraźnie, że bycie taką superkobietą to żaden powód do dumy. To jest wręcz żałosne, że można dać się wmanewrować w taki kierat i myśleć o swojej zajebistości, podczas gdy to jest zwyczajne frajerstwo.

Zastanawiam się czy to przez moją uległość, brak asertywności, przerost ambicji, poczucie odpowiedzialności? Pewnie wszystkie te cechy łącznie. Faktem jest, że nie tak dawno, gdy już wszyscy sobie poszli, płakałam ze zmęczenia, z bezsilności, z poczucia beznadziei i przeświadczenia, że nie warto, ale już tak daleko zabrnęłam, że nie bardzo mam jak się wymiksować z tego bałaganu. Płakałam z powodu pracy, co za gówno! Najgorsze jest to, że przecież doskonale wiem, iż mojego poświęcenia nikt nie doceni, co tylko zwiększa poczucie frustracji i bezsensu. Ciekawa jestem jak rozwiąże się kwestia mojego dyżuru, który przypada w Wigilię. Jeśli każą mi tam siedzieć dłużej niż do 12 w południe, to sorry, ale po prostu wyjdę o 12 choćby grozili mi zerwaniem umowy i Bóg wie czym jeszcze. Nie ma na tym świecie takiej siły, która mogłaby mnie powstrzymać przed ruszeniem w Wigilię o 12 w południe do domu, tak by zdążyć na wieczerzę o normalnej godzinie. Jeśli ktoś tego nie rozumie, to znaczy, że po prostu nie jest człowiekiem. 

Tymczasem Pupu od stycznia zaczyna karierę przedszkolaka. Aktualnie bierze udział w zajęciach w klubie malucha (jutro idzie drugi raz i na razie świetnie się odnajduje), ale jestem pełna obaw co to będzie. On nadal jest do mnie bardzo mocno przywiązany, łaknie bliskości, ciągle chce się przytulać i na "apka".  Nie znaczy to, że nie potrafi zaangażować się w zabawę z dziećmi; nie przestaje mnie zaskakiwać jak świetnie odnajduje się w towarzystwie nawet sporo od siebie starszych, jaki potrafi być samodzielny i waleczny. Prawda jednak jest taka, że żeby podbijać świat musi naładować akumulatory spędzając odpowiednio dużo czasu w maminych ramionach :)

Kończę, muszę zbierać się do łóżka, bo wstałam dziś o 3.20. Pozdrawiam Was serdecznie!

wtorek, 21 października 2014

Silna wola

Spłacamy, spłacamy :) Przed chwileczką już byłam bliska kupienia przecudnej urody butów Bronx - takich:

 http://www.butyk.pl/towar.10281.Botki_botki_skorzane_trapery_trekkingowe_bronx_Tide_43530.html

bo w sumie mam tylko na obcasie, balerinki lub adidasy i bardzo brakuje mi "weekendowych"  półbutów, ale ostatkiem sił się powstrzymałam. Jeżeli będą jeszcze w listopadzie to wtedy je kupię. W nagrodę za sumienną spłatę zobowiązań. Oczywiście jeśli będę mieć wolne środki. Mam nadzieję, że będą bo cholernie mi się podobają.

Tymczasem do jutra jestem na dyżurze u klienta. Wczoraj miałam koszmarny dzień. Od 3.30 na nogach, a właściwie na tyłku w samochodzie żeby tu przyjechać, od 9 praca, później spotkanie do 17.30 w Warszawie i jeszcze wizyta u znajomych. No bo skoro byłam w tej Warszawie, to musiałam się z nimi zobaczyć. W łóżku wylądowałam przed 23, dziś pobudka o 5.30 - jacyś faceci w pensjonacie, w którym mieszkam, kotłowali się od tej godziny w kuchni. Czuję się nieprzytomna, kawa i zielona herbata niewiele pomogły.

Nie, nie, nie, nie. Już zaczynam myśleć w ten sposób, że przecież nieoczekiwanie dostanę sporą kilometrówkę za przyjazd tutaj (wyjątkowo przyjechałam swoim samochodem), więc skoro tak, to czemu mam sobie nie kupić tych butów. Do końca tego tygodnia są przecenione. A później może ich nie być, albo będą, ale w cenie regularnej. Ratunku!

środa, 8 października 2014

Smutne refleksje

Ostatnio męczą mnie smutne refleksje związane z moim życiem zawodowym. Mam pracować do 67 roku życia - o ile wcześniej nie uda mi się zgromadzić majątku pozwalającego na finansową niezależność od stałej pracy. Ale kto będzie mnie chciał w pracy do 67 roku życia? Przecież nie będę tak długo pracować w kancelarii, nikt nie zechce współpracować ze starą, zmęczoną żabą jak można żyłować młode, zdeterminowane dziewczyny? Na spotkaniach biznesowych nie widuję prawniczek w okolicach pięćdziesiątki. 40 kilka lat to jest ta górna granica. W sądzie, czasami spotyka się dojrzałe panie mecenas, ale też coraz rzadziej. Gdzie one są, co robią?? Pewnie realizują się w strukturach samorządu zawodowego albo siedzą po urzędach. Czy mnie też to czeka? Taka świetlana przyszłość? Zresztą, nie oszukujmy się, pracę w urzędzie, będąc w wieku pod 50, też chyba niezbyt łatwo jest znaleźć. To co w takim razie? Własna kancelaria, bez znajomości, układów również politycznych... nie widzę tego.

Trochę smutne perspektywy. Wolny zawód, niby jakiś tam prestiż, a tak naprawdę tzw. karierę to mogę rozwijać może jeszcze z 10 lat, a później dziadowanie?

Zresztą aktualna droga tzw. kariery też nie jest jakaś tam specjalnie usłana różami. Pracuję bardzo ciężko, w olbrzymim stresie, obsługuję ogromną korporację, przestawiają mnie z miejsca na miejsce, dużo jeżdżę, tęsknię za dziećmi, z moimi wyjazdami łączą się różnorakie problemy logistyczne. Miało być świetnie, ale po kilku miesiącach tego jeżdżenia, gdy zbliża się zima, a w zimie też będę musiała robić po 2000 km miesięcznie, jestem zdołowana. Coraz częściej boję się wypadku. Nie mogę się skupić na pracy, czuję się wyczerpana, nie ma chwili spokoju, ciągle czegoś ode mnie chcą, bez wytchnienia. Jeśli noga mi się powinie nikt mnie nie poratuje. Na wszystkich dokumentach moje podpisy.

No cóż - myślałam - taki trudny klient przypadł mi do obsługi, ale ogólnie w pracy atmosfera dobra, a to najważniejsze. Ale ostatnio atmosfera już nie jest tak dobra, odkąd szefostwo wprowadziło wysokie kary finansowe za uchybienia w raportowaniu.

Odechciewa mi się tego wszystkiego. Powiecie, że w dupie się poprzewracało, zmienia robotę jak rękawiczki, idiotka i wiecznie niezadowolona. Ale tak to niestety wygląda. Jak być zadowolonym kiedy się jest zaganianym jak pies?

I dlaczego teraz, zamiast robić co do mnie należy wypisuję tego bloga??? Po prostu nie mogę się zabrać, nie mogę.

poniedziałek, 22 września 2014

Na drodze ku finansowej wolności

Matka zatroskana naszym losem ludzi zadłużonych kupiła nam książkę "Emerytura nie jest ci potrzebna" Jacka Borowiaka. Przeczytałam ją w trakcie naszej wakacyjnej podróży. Sfinansowanej - niestety - na kredyt. Sądziłam, że dam radę zaoszczędzić na wakacje, ale się nie udało, a tak bardzo chciałam zobaczyć Cinque Terre i Toskanię, marzyłam o tym od tak strasznie dawna, że poszłam do banku po większy debet, podczas gdy mój mąż zwiększył limit na karcie kredytowej. No i po lekturze książki wyrzuty sumienia, że znowu się potężnie zadłużyliśmy, mam jeszcze większe.

Książka  jest napisana w dosyć irytującym stylu, ale bardzo mnie zmotywowała do wprowadzenia wreszcie radykalnych zmian w moim życiu. Po jej przeczytaniu zaczynam wierzyć, że jeśli tylko zachowa się żelazną samodyscyplinę możliwe jest nie tylko wyjście z długów, ale również zgromadzenie oszczędności, a nawet niewielkiego kapitału, który będzie podstawą do inwestycji w prawdziwe aktywa.

Zaczynam od planu. Do końca roku chcę spłacić zadłużenie - przy założeniu, że oczekiwane przeze mnie przychody zrealizują się w tym okresie. Muszę opracować alternatywny plan na wypadek, gdyby te przychody się nie zrealizowały. Następnie - gdy z początkiem roku 2015 spłacimy kredyt za samochód, odejdzie spory wydatek na nianię (bo Chłopczyś idzie do p-kola) oraz skończy mi się licencja na oprogramowanie, zyskamy dodatkowe pieniądze, które będzie można zacząć odkładać. Po 3 latach chcę kupić kawalerkę na wynajem. Oczywiście częściowo skredytowaną, ale wynajmując je będę miała na spłatę raty kredytu i jeszcze trochę powinno zostać w kieszeni by móc to dalej zainwestować. Może w obligacje? A może nauczę się dużo więcej o inwestowaniu i zacznę bawić się giełdą? Do roku 2021 chcę mieć trzy takie kawalerki.  W ciągu dalszych 10-15 lat zamierzam je całkowicie spłacić tak by ok. 55 roku życia mieć 3 całkowicie spłacone nieruchomości, które będą dla mnie pracowały. Brzmi szalonie, prawda?

Bardzo chcę żeby się udało i żeby wreszcie pieniądze przestały być czymś nad czym zupełnie nie potrafię zapanować. Kończę już drugą książkę o inwestowaniu - "Bogaty ojciec, biedny ojciec" Roberta Kyosaki. Dochodzę do wniosku, że ja i Myszkin jesteśmy idealnymi, książkowymi przykładami  na to jak błędne decyzje finansowe doprowadzają ludzi zarabiających niezłe pieniądze do stanu, w którym na koniec miesiąca konta świecą pustkami. I jak przez to codziennie stajemy do wyścigu szczurów, by wiecznie spłacać zobowiązania i szarpać się z pieniędzmi. W pamięć wryło mi się zdanie z "Bogatego ojca, biednego ojca", że bogaci kupują luksusy na końcu (kiedy już posiadane przez nich aktywa na te luksusy zarobią), a klasa średnia i biedni od nich zaczynają (oczywiście na kredyt), żeby wyglądać na bogatych. My nie chcieliśmy wcale wyglądać na bogatych, ale to działa w ten sposób, że skoro tak ciężko pracujemy, pojawia się pragnienie nagrody za ten cały wysiłek. No i człowiek idzie po nowy samochód czy jedzie do ciepłej Italii wiążąc sobie pętlę na szyi.

Jestem bardzo wdzięczna mojej mamie za tę książkę. Myślę, że uczyni dla mnie wiele dobrego. Natomiast dziś usłyszałam od niej, że "za tanio się sprzedaję". No i myślałam, że szlag mnie trafi na miejscu. Człowiek wypruwa sobie flaki, jeździ na drugi koniec Polski na dyżury u klienta po to by usłyszeć od swojej matki, że za tanio się sprzedaje. Dodatkowo jeszcze zagrała na emocjach w ten sposób, że powołała się na dzieci i fakt, że nie mam dla nich czasu zarabiając przy tym marne pieniądze (co oczywiście nie jest prawdą, choć przyznaję, że powoli pojawia się uczucie, że zarobki przestają rekompensować wszystkie niedogodności, które wiążą się z moimi wyjazdami, ale to chyba zawsze tak jest, że chciałoby się więcej). No i rozmowa jak zwykle była nieprzyjemna, a ja teraz, przypominając sobie to wszystko, aż się popłakałam.

Wracając natomiast do wakacji, byliśmy w absolutnie wspaniałym miejscu, spędziliśmy czas ze sobą trochę miło, a trochę nie, z dzieciakami też bywało różnie (jak to dzieci - potrafią być męczące), ale zwiedziliśmy bardzo dużo no i przez całe 8 dni nie odbierałam służbowych maili :), pojedliśmy dobrych rzeczy, napiliśmy się wina i zażyliśmy słońca oraz przepięknych widoków.

Jeżeli moje finansowe plany na najbliższą przyszłość się powiodą, to wczesną wiosną chciałaby jechać na narty, na których nie byłam od 7 lat. Ale nie na kredyt. Wyłącznie za odłożoną gotówkę.

środa, 30 lipca 2014

Kasa, kasa

Nie wiem jak to jest możliwe, że ja regularnie, mniej więcej od połowy miesiąca, nie mam pieniędzy. Przeczytałam wczoraj artykuł w "Twoim Stylu", którego autorka opisuje sytuację, gdy nie może zapłacić za zakupy w sklepie bo transakcja kartą zostaje odrzucona, posiada 8 złotych w gotówce, a do końca miesiąca pozostaje jeszcze 5 dni. Trudno w to uwierzyć, ale doskonale znam to uczucie! Uważam, że to rzecz okropna i wstydliwa. Uważam, że nie powinna mieć miejsca gdy jest się dorosłą osobą z dwójką dzieci. Zwłaszcza, że zarabiamy obydwoje z Myszkinem raczej przyzwoicie. A mimo to posiadamy niezwykłą zdolność przepieprzania kasy nie wiadomo na co. Wierzcie lub nie, ale nie wydaję na kosmetyczki, zabiegi, góry ciuchów i Bóg wie co. W kończącym się miesiącu dodatkowo dostałam premię, powinnam dzisiaj żyć jak pączek w maśle, a ja mam w portfelu 30 złotych, a na koncie 34 i muszę jeszcze wrócić do domu z podróży służbowej. A to przecież kosztuje!

Uruchomiliśmy naszą działeczkę na dobre, jeździmy tam co tydzień, kupiliśmy plac zabaw dla dzieciaków i trampolinę (ale to za premię :), musiałam też zapłacić składkę ubezpieczenia samochodowego, raty kredytów i było jeszcze kilka innych wydatków. No i na czynsz za mieszkanie już nie wystarczyło :( Miesiąc w miesiąc, gdy planuję wydatki, wychodzi mi na to, że BEZ PROBLEMU dobijemy do końca miesiąca, a w rzeczywistości NIGDY się tak nie dzieje. Mam kłopot z zapłaceniem vatu, bo ostatecznie zawsze te pieniądze (przezornie odkładane na koncie oszczędnościowym) się gdziesik rozejdą.

Co ze mną jest nie tak, że w drugiej połowie miesiąca zaczyna się kłopot z kasą? Muszę się ogarnąć bo przecież nie można funkcjonować w ten sposób!

wtorek, 22 lipca 2014

Nadal jest bardzo intensywnie w pracy, ale wciąż fajnie. Nie chcę zapeszać, ale czuję się naprawdę akceptowana i doceniana. Z większością ludzi udało mi się nawiązać naprawdę sympatyczny kontakt, a z tymi, z którymi się nie udało to dlatego, że mijamy się w pracy. Niestety wciąż wyjeżdżam i to coraz częściej. To jest akurat ten niefajny aspekt. Ale staram się to traktować jako szansę na nauczenie się ogromu rzeczy, których nigdy bym się nie nauczyła, gdybym nie została wybrana do tego projektu, a nie jak utrapienie.
Z szefami też moje relacje są bardzo dobre i przyjazne. Już dwa razy dostałam premię, póki co wszystko układa się świetnie. Czasem myślę, że to niemożliwe by taka dobra passa mogła długo potrwać, ale trwa już prawie trzy miesiące. I oby jak najdłużej...

Nie ukrywam jednak, że bardzo potrzebuję urlopu, bo czasem czuję się jak ta sobaka (jak mawiał mój Tata), którą przeganiają to tu, to tam.

Póki co, byliśmy w spa Dolina Charlotty, by zrealizować moją nagrodę w konkursie walentynkowym. Było rewelacyjnie, polecam to miejsce każdemu jak i samą ideę spa. Bardzo relaksujące doświadczenie. Nawet memu mężu się podobało spędzać czas na basenie, masażach i drinkowaniu w barze. Prawdziwe wakacje to raczej dopiero na przełomie września i października, ale jak dobrze pójdzie to zrealizuję swoje marzenie o Toskanii i Cinque Terre :))

A nasze małe Kalafiorki wakacjują się u babci jeszcze do końca tygodnia. Okropnie za nimi tęsknię, chociaż obawiam się użerania z Mysią. Wydawało nam się, że nie jest zazdrosna o Pupiantego, ale jest, w głębi serduszka przeżywa mocno to wszystko. Nie kieruje bezpośrednio przeciw niemu negatywnych emocji, ale np. namawia go na rzeczy, które, jak podejrzewa, sprowadzą na niego naszą złość. Np. nakłania do mówienia brzydkich wyrazów (kulwa mać - pewnego razu mówi nasz dwulatek) albo robienia rozpierduchy w łazience (zjedzona gąbka, nocnik pływający razem z nimi w wannie, z której woda została w znacznej mierze wylana na podłogę). W sprawie tych wyrazów została przyłapana na gorącym uczynku przez nianię i babcię, a co do pozostałych ekscesów jestem niemal pewna, że jest dla Pupu ogromną inspiracją i że on sam nie wpada na to by np. wlać sobie sok do obiadu przy wtórze siostrzanego rechotu.
Jednocześnie dostaje szału gdy musi czekać na cokolwiek, jest bardzo absorbująca, za wszelką cenę usiłuje zwrócić na siebie uwagę, ciągle się czegoś domaga, a jak tego nie dostaje, reaguje natychmiastowym rykiem. Staram się być spokojna, ale niestety w obliczu takich brewerii również szybko wpadam w złość.  


Odpieluchowanie czas zacząć :)

Postanowiliśmy wykorzystać panujące upały do oduczenia Pupiantego korzystania z pieluszek. Dzisiaj trzeci dzień bez pieluchy i sprawa zaczyna nabierać rumieńców :) Wczoraj poszło 6 par majtek, dzisiaj, póki co, nadal urzęduje w tych, które mu rano założyłam! Trzymam mocno kciuki żeby się udało.
Pupu powoli przełamuje swój wrodzony bunt przeciw wszystkiemu i przekonuje się do tego by nosić majtki i korzystać z nocniczka. Z Mysią było tak, że od razu zaczęliśmy sadzać ją na toaletę, na nakładce, rzecz jasna. Pupu na razie oczywiście nie chce słyszeć o sedesie, ale przeciwko nocnikowi też buntował się jak szalony, więc mam nadzieję, że wkrótce kibelek przestanie być jego wrogiem.

Rozkręcił się z mówieniem jeszcze bardziej - mówi już praktycznie wszystko, a nawet wspomina, że "na wujek mówiłam dujek". No i to jest prawda :) Oczywiście cały czas "jedzie" w rodzaju żeńskim o sobie. O tacie też. "Tatucia wlóciła!"

Ku pamięci - słowniczek:

ciandunda - ciężarówka
dzik - dźwig, da dziki - dwa dźwigi
onko - okno
kuńcia - kuchnia
natalynka - nektarynka
tandaj - tramwaj
teleton - telefon
bababki - zabawki
babić - bawić

Innych nietypowych słówek nie pamiętam, Mały mówi coraz sprawniej.  Do niedawna helikopter był opcili, ale już jest helikoptelem.

wtorek, 20 maja 2014

Nowe przyszło

Strasznie długo nic nie pisałam bo w ogóle nie mam czasu. Jestem bardzo zaangażowana w nowej pracy, ze starej mam jeszcze tematy do wykończenia no i w zakresie moich własnych spraw, które prowadzę dla znajomych, też się akurat trochę zagęściło. W zeszłym tygodniu tylko jeden wieczór miałam "wolny" - że nic nie musiałam pisać. Jak na złość padłam usypiając dzieci i obudziłam się o 23 :)

Weekend był okropny,  w sobotę musiałam napisać dwa spore pisma, w niedzielę od 12 do 17.30 siedziałam w biurze. Pracę kończyłam jeszcze w domu. A teraz, już drugi dzień, siedzę na dyżurze u klienta prawie 400 km od domu. Będę tu do jutra.

Także dzieje się. Dzieje się bardzo. Nowa praca jest wymagająca nie tylko pod względem ilości, ale też merytorycznie. Liczę na to, że jak wykończę kwestie ze starej pracy to zrobi się luźniej i nie będę musiała tak intensywnie pracować. Ale te dyżury z dala od domu niestety będę musiała odrabiać - co 2 tygodnie na 3 dni. Na razie taki układ ma trwać 3 miesiące, a później zobaczymy. Nie chcę tego kontynuować, bo to kompletnie rozwala nam system - Mysia musi być zawożona do p-kola przez tatę, który swoją pracę ma zupełnie po drugiej stronie miasta, odbierana przez babcię, a babcia często wyjeżdża no i wszystko się chrzani.

Jeśli zaś chodzi o atmosferę w pracy to jest (póki co) naprawdę fajnie. Nie czuję takiego stresu jak w poprzednim miejscu. Nie wiem czy wspominałam jak jechałam na pogrzeb ciotki kilka dni po rozpoczęciu tamtej pracy i cieszyłam się (jakkolwiek głupio by to nie brzmiało), że jadę na ten pogrzeb bo nie muszę być w pracy? Tutaj tak nie jest. Zdarzają się sytuacje bardzo stresujące, ale jest to spowodowane sprawami, którymi się zajmuję, a nie relacjami międzyludzkimi.

Dzieciaki ostatnio przechorowały ospę - najpierw Mysia, ale była zaszczepiona, więc przeszła tę ospę naprawdę delikatnie. Dokładnie dwa tygodnie później zachorował Pupu - no i tu już była większa masakra. Ale ogólnie nie było tragedii, Mały nie miał gorączki, tylko jedną noc zarwał z powodu swędzenia, co nie zmienia faktu, że był CAŁY obsypany. Na szczęście to już za nami!

piątek, 18 kwietnia 2014

Słowniczek

woda - doda, cukierki - ciucieki, proszę - plote, włosy - dłosy, bluzka - blutka, synek - tynek, tatuś - tatuć, kanapka z pasztecikiem - pecikiem, pachnie - pańcie, jasno - janto, spodnie - podnie, dziękuję - kuje, ryczy - lyty;

oprócz tego zabawy słowami: auto-to, lampa-pa, dziecko-ko

Pupu zaczyna składać zdania i odmieniać wyrazy przez czasy, przypadki i osoby. Ma niespełna 22 miesiące. Przeżywa aktualnie bunt dwulatka, co noc budzi się i ryczy "do mamuni". Jak przychodzę od razu pokazuje, że idziemy "tam" czyli do sypialni albo, że "bujać mamunią", ale i tak zawsze się kończy w ten sposób, że śpimy razem do rana. Nie podoba mi się taka sytuacja, ale widzę, że mały właśnie nocą ma jakąś wielką chęć przytulania. Chyba nie do końca jego układ nerwowy ogarnia to, że jest odrębnym od mamuni bytem.

Nowa praca!

Wszystko wskazuje na to, że całkiem przypadkowo dostałam nową pracę! W zeszłą sobotę koleżanka, która aktualnie pracuje w jednej z największych kancelarii w moim mieście i z którą kiedyś pracowałam, napisała do mnie, że mają kilka nowych projektów i potrzebują ludzi. Zaproponowała niezobowiązujące spotkanie, które odbyło się w poniedziałek. Spotkanie jednak z niezobowiązującego dość szybko przerodziło się w regularną rozmowę rekrutacyjną, na co w ogóle nie byłam przygotowana. Łącznie z tym, że musiałam wypowiedzieć się na temat oczekiwanych zarobków itd. Negocjacje w tej sprawie trwały jakieś pół minuty i niestety potoczyły się w niezbyt korzystnym dla mnie kierunku. Wspólnik, z którym rozmawiałam jest naprawdę ostrym zawodnikiem, jeśli chodzi o zapędzanie rozmówcy w tzw. kozi róg. Pocieszyłam się jednak, że to tylko wstępne rozmowy i nic nie jest przesądzone. A tak poza tym wyszłam stamtąd z mieszanymi uczuciami bo przecież miałam rozkręcać własną firmę, a tu takie nieoczekiwane "coś".
Później rozmawiałam z kilkoma znajomymi na temat tego miejsca - osobami, które już tam nie pracują, no i wiadomo jak to jest... nie było entuzjastycznych rekomendacji :) Doszłam więc do wniosku, że chyba dam sobie spokój i poprzestanę na tym co mam.

Nieoczekiwanie jednak odezwali się do mnie wczoraj, czy mogłabym przyjść od razu po świętach bo mają kilka palących tematów do obrobienia. Powiedziałam, że się zastanowię, ale zaraz zadzwoniła ta koleżanka, która mnie tam ściągnęła, później wspólnik, który prowadził ze mną poniedziałkową rozmowę i tak jakoś mną zakręcił, że w sumie okazało się, że "witamy na pokładzie", chociaż tak naprawdę wcale nie zamierzałam w taki sposób rozegrać tej kwestii!

Jestem pełna obaw co to będzie, ale z pewnością odczujemy sporą ulgę finansową (mimo, że nie wynegocjowałam zarobków w pełni satysfakcjonujących, to jednak będą dwa lub trzy razy wyższe od tego co udaje mi się zarobić teraz) i to mnie pociesza. A może okaże się, że to jest właśnie miejsce dla mnie? Muszę jednak twardo obstawać przy tym, bym miała  możliwość pracy zdalnej w jak najszerszym wymiarze. Nie mogę przecież porzucić mojego biura coworkingowego.

A w nim niestety nie dzieje się najlepiej - chodzi o relacje z coworkerami. Dwa tygodnie temu zrobiłam parapetówkę dla ludzi z mojej ostatniej kancelarii.  Było naprawdę fajnie, ale na samym początku imprezy, w czasie oglądania biura (pokazywałam im jak to wszystko tutaj wygląda) mój były szef zauważył na biurku jednego z coworkerów nietypową kostkę Rubika i się nią zainteresował przestawiając ułożenie. Podejrzewałam, że to nie przejdzie bez echa, ale wynikła prawdziwa afera. Nie przypuszczając, że w sobotę ktoś przyjdzie do biura, postanowiłam nie sprzątać bałaganu po imprezie i zaczekać z tym do soboty właśnie, bo było już późno. Gdy w sobotę przyjechałam posprzątać okazało się, że w biurze pracuje w najlepsze chłopak od kostki. Miałam ochotę zapaść się pod ziemię! W kuchni panował bowiem krajobraz ewidentnie poimprezowy z opróżnionymi butelczynami w roli głównej. Przeprosiłam za bałagan, a on powiedział, że nie ma problemu. Myślałam więc, że to koniec tematu, ale w poniedziałek przyszli wszyscy do mnie i powiedzieli, że wiedzą co było w weekend, że ktoś tu się kręcił i ruszał tą nieszczęsną kostkę. Wytłumaczyłam, że robiłam imprezę dla znajomych i że bardzo przepraszam i przykro mi, ale koledzy tylko z ciekawości zainteresowali się kostką. Oni jednak stwierdzili, że nie znają tych ludzi i nie mogą wszystkim ufać i chcieliby, żeby "ich" pokój był zamykany na klucz. Ja, rzecz jasna, poczułam się jak pijak i złodziej i na fali tego samopoczucia oraz skruchy zgodziłam się na takie rozwiązanie. Jednak drzwi w biurze są stare i zabytkowe, podobnie jak zamki i dorobienie do nich kluczy wiązałoby się z dużymi kosztami. Poza tym, pomyślałam, że mają przecież zamykane na klucz szafki, w których mogą chować swoje rzeczy, a przedmiotem umowy nie jest pokój jako całość, lecz tylko stanowiska pracy. Mimo, że minęło już dwa tygodnie nie wyjaśniłam z nimi tej kwestii - ciągle jakoś się nie składa, nie ma ich w komplecie itd. No i atmosfera jest trochę zważona - takie mam wrażenie. Dodatkowo, moja mama przypadkiem otworzyła list adresowany do innego coworkera - nie zwróciła uwagi na nazwisko adresata, a miała konto w tym samym banku, więc z góry założyła, że to do niej. To był list z kartą kredytową. Ów chłopak powiedział, że nie ma najmniejszego problemu i nic się nie stało, ale następnego dnia zaczął dopytywać o jakąś inną przesyłkę, która do niego nie dotarła w sumie zupełnie otwarcie insynuując, że pewnie moja mama ją odebrała i mu nie przekazała. Poinformował też, że przez otwarcie przesyłki z kartą musiał zamówić nową. Zrobiło mi się okropnie przykro, bo dotarło do mnie, że dla nich jestem już całkowicie "spalona". Napisałam mu, że jego korespondencja nie jest przedmiotem zainteresowania ani mojego, ani mojej mamy i to, że koperta została rozerwana to był zupełny przypadek, a nie celowe działanie. A on odpisał, że musiał zamówić nową kartę bo w biurze była impreza, a skoro był tam nieograniczony krąg osób i otwarta przesyłką z kartą, to było ryzyko, że ktoś się do niej dobrał. Ręce mi opadły. Odpisałam jednak (no bo co miałam zrobić???), że to nie był nieograniczony krąg osób, tylko moi znajomi prawnicy, którzy przyszli na parapetówkę i że incydent z kostką Rubika może stwarzać wrażenie, że ich rzeczy są zagrożone, jednak pod żadnym względem tak nie jest. No i tyle. Nie mogę zrobić chyba nic więcej. Obawiam się jednak, że przez te dwa durnowate zdarzenia, cała moja praca, strona, reklamy itd., wszystko pójdzie na marne i będzie się za mną ciągnąć opinia, że w moim biurze odbywają się alkoholowe libacje, grzebie się w cudzych rzeczach i są otwierane listy. Ależ mnie to wkurza, że taka błahostka (bo przecież w gruncie rzeczy nic się nie stało!) zrujnowała mi reputację. A najbardziej wkurza mnie bezsilność w tej sprawie.

W tym kontekście, może to lepiej, że będę mieć nową, stałą pracę i finansowy oddech. Na uspokojenie postanowiłam nie zapominać o tym co trafnie zauważył mój brat - zawsze jest łatwiej zrezygnować z pracy niż ją dostać :)

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Sporo się działo w ostatnim czasie. Biuro się zapełniło, pojawiają się w związku z tym nowe sytuacje, do których muszę się przyzwyczaić. Między innymi to, że cały czas muszę sprawdzać czy niczego nie brakuje, czy jest papier toaletowy, herbata, kawa, woda mineralna itd. W weekend, jak to się mówi, "jadę na szmacie", bo podłogi trzeba umyć, kibelek wyczyścić, wyrzucić śmieci, a (mam nadzieję - jeszcze) nie stać mnie na to by zlecić te zadania innej osobie. Nie ukrywam, że trochę mi z tym dziwnie, bo co innego sprzątać po sobie, a co innego sprzątać po innych.

Było też trochę napiętych sytuacji z mamą - ona najwyraźniej jednak nie zamierza wybrać się na emeryturę. Przedstawiłam ją (na jej życzenie) osobom wynajmującym stanowiska pracy mówiąc, że to moja mama i ona od czasu do czasu będzie się też tutaj pojawiać, na co ona (przy nich!!!) odparowała: "nie od czasu do czasu". Na moje indagacje o co w ogóle chodzi skoro utrzymywała, że ma pracę na tydzień w miesiącu mówi, że jednak coś tam do roboty w biurze ma bo jakby nie miała to wolałaby siedzieć w ogrodzie. I weź tu bądź człowieku mądry. Siedzimy we dwie w niedużym pokoju, ja muszę przy stoliku i nie jest mi z tym do końca okej. Jestem jej wdzięczna, że się zgodziła na to wszystko, ale... jej nastawienie jest momentami takie, że wszystkiego mi się odechciewa.

Z pozytywnych informacji - okazuje się, że nie będę musiała sprzedawać samochodu, bo zakończyły się dwie duże sprawy, które prowadziłam dla jednego z kolegów i wynagrodzenie, które otrzymam pokryje prawie cały kredyt, pozostający do spłaty. Czasem myślę z lekką goryczą, że w innej sytuacji te pieniądze przeznaczyłabym na wakacje marzeń dla całej rodziny, zamiast spłacać cholerny kredyt, ale jest jak jest i trzeba się cieszyć, że  nie muszę pozbywać się auta.

W ogóle, tak szczerze mówiąc, teraz żyję w całkiem innym życiu. Mówią, że upadek z wysokiego konia bardziej boli i chyba coś w tym jest. Pracując na stałym kontrakcie z kancelarią zarabiałam bardzo dobrze, a teraz ciągle martwię się o pieniądze. Na przykład nie wiem czy będzie nas stać by pojechać na wakacje. Wieczorne wyjście do restauracji przyprawia mnie o ból głowy jak pomyślę o tym ile to wszystko kosztuje. Znajomi gratulują mi własnego biznesu, ale jeden z kolegów miał rację mówiąc, że pogratuluje mi dopiero wtedy jak będę miała grono klientów z porządnymi obrotami. Poza tym, jak wspomniałam, imam się zajęć, którymi do tej pory nie musiałam sobie głowy zawracać, wykonuję pracę tzw. konserwatora powierzchni ;), targuję się z potencjalnymi klientami w sprawie najmu salki konferencyjnej itp. Jeszcze nie jest mi z tym wszystkim wygodnie.

Ale wczoraj, urządzając dla Mysi urodziny u nas w domu, myśląc o tym jakie zabawy można dzieciakom zorganizować, przyszło mi do głowy, że gdyby nie ta wielka zmiana, pewnie poszłabym, jak zwykle, po najmniejszej linii oporu i wynajęła salę zabaw, zaprosiła wszystkich gości tam i nie miałabym problemu. Jednak pewnie nie usłyszałabym pełnego zachwytu okrzyku mojej córeczki "Kocham te urodziny!!!" na widok naszego dużego pokoju przystrojonego serpentynami i balonami. No i z pewnością nie zrobiłabym sama, własnoręcznie, tortu z Rainbow Dash!

wtorek, 25 marca 2014

Signing, "siłka", itd.

Podpisałam dzisiaj 4 umowy na biurka! I jeszcze 2 są już dogadane! Umowy podpisałam na 3 miesiące. Co prawda musiałam mocno, bardzo mocno zejść z ceny no i organizacyjnie też powstanie tutaj sporo zamieszania, ale wreszcie coś się zadzieje. Wystarczy akurat na koszty utrzymania biura przez 3 miesiące :))

Bardzo się cieszę, ale mam też poważnego stresa jak to będzie. W razie problemów to przecież tylko 3 miesiące...

Strona dla kancelarii graficznie już gotowa, teraz tylko informatyk musi ją "wrzucić" do netu i trzeba będzie zacząć się promować z drugim projektem.

Wiem, że to zabrzmi patetycznie, ale... zaczynam czuć, że zmieniam swoje życie. Miesiąc temu zaczęłam też chodzić na fitness, tzn. na siłownię. Chciałam 3 razy w tygodniu, ale jednak ciężko jest wykroić 3 razy w tygodniu po 1,5 godziny czasu, wiec na razie chodzę 2, ale konsekwentnie. Myszkina również nakłoniłam i on dzisiaj idzie drugi raz. Zabawne...teraz oglądając wieczorem film popijamy kefir zamiast wina :)

A to co dzieje się z Chłopcusiem po prostu przechodzi ludzkie pojęcie. On jest niemożliwy, gada jak najęty i dobrze wie w jaką strunę uderzyć, żeby osiągnąć cel. Ostatnio znowu zaczął wybudzać się w nocy, ale zamiast płakać tak bez sensu, szlocha wołając "Mamunia!". Rano oznajmia, że chce "lebka demem" albo "lebka telkiem". Gdy nauczy się czegoś nowego (wczoraj zaczął próbować "kozłować" piłkę) woła do mnie "didit? umiem!" ("didit" to znaczy "widzisz"). Nieustająca pociecha!

Och, oby tak dalej, niech jeszcze kancelaria się rozkręci, chociaż troszeczkę. I wtedy będzie super dobrze!


poniedziałek, 17 marca 2014

Górki i dołki

O ile ktoś jeszcze w ogóle czyta tego bloga, niech wie, że jestem, żyję, ale często przeżywam załamania związane z tym, że biznes nie chce ruszyć z kopyta. Jeśli chodzi o coworking to od dwóch tygodni jest reklama na googlu, miałam też reklamę na FB, są wyświetlenia, są kliknięcia, ale nie ma klientów. O, przepraszam - znalazł się jeden, zarobiłam 60 złotych netto. Były też dwa zapytania ofertowe - w jednym przypadku pan się nie zdecydował, a w drugim inny pan nie odpowiedział. Dziś jednak zadzwonił trzeci pan i powiedział, że interesuje go coworking na full dla siedmiu osób. To by oznaczało, że miałabym pełne "obłożenie". To by oznaczało koniec problemów z kulejącym biznesem. To by oznaczało sukces! Trzymajcie kciuki, przesyłajcie dobrą energię, módlcie się, czarujcie, uprawiajcie voo-doo, pomóżcie tak, jak możecie! 

Kancelaryjnie na razie też zupełnie słabo, nadal nie mam strony, chociaż projekt graficzny jest już prawie na ukończeniu. Robię drobne zlecenia od czasu do czasu, ale nie damy rady utrzymywać rodziny przy takich dochodach. Musimy sprzedać moje auto, żeby spłacić kredyt, złożyłam wniosek o przyjęcie Chłopcuszka do żłobka by nie ponosić kosztów niani - jest 123 na liście oczekujących. Grejt!

Ostatnio siedzieliśmy wszyscy razem u dzieciaków w pokoju, oglądaliśmy flagi państw świata i odpowiadaliśmy na pytania Mysi do których krajów możemy pojechać. Kilka dni później, w pociągu do Warszawy przypomniałam sobie tę scenę i po momencie rozczulenia, przyszedł moment zmrożenia. Zdałam sobie sprawę, że ciągle się nam wydaje, że jeszcze wszystko przed nami, że zdążymy osiągnąć finansowy spokój, pokazać dzieciom świat i sami zobaczyć kilka nowych miejsc. Tymczasem nie mamy żadnych powodów by tak myśleć. Następnie opadły mnie wyrzuty sumienia, że swoją (pochopną) decyzją wyrządziłam krzywdę własnej rodzinie i ta cała sytuacja to efekt czystego egoizmu i mojego myślenia wyłącznie o sobie. Trzeba było siedzieć w starej robocie, kasować pieniądze za markowaną pracę, a nie szukać zawodowego spełnienia, a później popłakiwać, że nie daję rady. Poczułam się beznadziejnie. Dzisiaj znów się tak poczułam. Czuję się tak coraz częściej.


wtorek, 25 lutego 2014

Siedzę sama w pięknie odmalowanym biurze i ryczę. Ryczę, bo nic się nie dzieje. Nie mam zleceń, nie mam klientów i nie mam najemców. Mam za to długi. Mam też samochód w naprawie i nie mogę go sprzedać. Jak go naprawią, będę musiała negocjować z bankiem żeby zgodził się na sprzedaż (bo samochód w kredycie), więc jestem na łasce i niełasce banku. Zaczyna mnie to wszystko przerastać.

Miało być super, miało się udać, a nic się nie udaje. Wydawało mi się, że jestem twarda, że przez to pół roku jakoś damy radę. Wiedziałam, że będzie ciężko, ale wierzyłam w to, że zaciśniemy pasa i jakoś dopniemy. Ale nie dopina się. Teraz jest czas płacenia podatków za okres prosperity. Podatki wysokie, pieniędzy brak, bo to co miałam poodkładane musiałam przeznaczyć na bieżące funkcjonowanie. Ze zgrozą myślę o jutrzejszym spotkaniu na lunchu z koleżanką. Lunch oczywiście w restauracji, a ja naprawdę nie mam na to pieniędzy, ale ciężko jest się przyznać przed znajomymi, że każdy wydatek, który nie jest niezbędny, jest dla mnie stresujący. Próbuję udawać, że to tylko przejściowe trudności i generalnie nie jest tak źle.  Może odwołam ten głupi lunch i spróbuję ją zaprosić do siebie?

Boże...co mi strzeliło do głowy z tym wszystkim, z tym własnym biznesem? Zaczynam myśleć, że trzeba było słuchać mamy, bo ona ciągle mi tłukła, żebym nie postępowała pochopnie, żebym znalazła jakieś źródło dochodu zanim pójdę całkiem na własne. A ja sądziłam, że ględzi i że wszystko jakoś się poukłada, bo wszak zawsze się układało. Teraz okazuje się, że miała rację, a ja jestem nieodpowiedzialną kretynką.

piątek, 21 lutego 2014

Choroby i walentynkowe atrakcje w spa

Chłopcu wychodzi z zapalenia oskrzeli, Mysia wychodzi z zapalenia czegoś - dokładnie nie wiadomo co to było, ale objawiało się duszącym kaszlem i katarem, a ja wychodzę z zapalenia zatok. Czyli idzie ku lepszemu!

Dodatkowo pochwalę się, że wygrałam w Walentynki konkurs radiowy i jedziemy z Myszkinem do spa "Dolina Charlotty" na 3 dni! Dokończyłam krótki wierszyk i radiowcom z Jedynki się spodobał :))) Jest to pierwsza rzecz jaką kiedykolwiek wygrałam, nie licząc pirackiej kasety Guns'n'Roses wygranej w konkursie organizowanym w roku 1993 przez osiedlowe radio nadające bez koncesji, a także walkmana firmy Kamasonic (to nie błąd!) wygranego za młodu w konkursie pianistycznym. Ależ się cieszę!! Pojedziemy na 3 dni do ślicznego miejsca, gdzie będą nas masować, a mi dodatkowo robić różne cuda z twarzą i będziemy mogli się poczuć jak bogacze i zapomnieć na chwilę o problemach finansowych. A problemy te stają się coraz poważniejsze. Musiałam pożyczyć 1.500 złotych od brata bo nie starczyło mi na kredyt samochodowy. Będziemy musieli zrezygnować z niani i sprzedać mój samochód. Szkoda niani, bo jest naprawdę fajna i bardzo pomocna, ale nie stać nas na nią. Dzisiaj będę składać wniosek o przyjęcie Małego do żłobka. Mam nadzieję, że nie odbije się to jakąś traumą na jego delikatnych nerwach ;) 

Słowniczek

klakla - czekolada, pleply - plecki, nóje - nónie (czyli nóżki), laly - rączki, loda - woda, mlemlo - mleko, lebek - chlebek, borak - taboret, pjapja - płatki śniadaniowe, tot - sok, tapa - czapa, tetel - sweter, kuta - cukierki, biebam - biegam, cita - czytać, bleta - tablet

Jak widzicie - bez problemu można się dogadać z półtoraroczniakiem :)

środa, 12 lutego 2014

Gadałam z mamą i ustaliłyśmy, że ona wynajmie mi za kilka stów miesięcznie 2 pokoje w biurze tak, żeby miała jakiś wkład ode mnie do kosztów jego prowadzenia. W ten sposób ja, za stosunkowo niewielkie pieniądze, uzyskam tytuł prawny do tego by prowadzić działalność coworkingową i zawierać umowy z coworkerami, a ona nie będzie musiała ponosić w pojedynkę opłat za lokal. Jak coworking się rozkręci, to będziemy stopniowo renegocjować umowę w ten sposób, żeby mama mogła osiągnąć oczekiwany przez nią przychód z tego lokalu. Mam z nią jednak ustalać wszelkie zmiany wprowadzane w tych wynajętych pokojach, a co do reszty to daje mi wolną rękę (chociaż w praktyce pewnie będzie się do wtrącać). Napięcie jednak opadło i atmosfera jest już dużo lepsza. Przy okazji zwierzyłam się jej ze swoich kłopotów z pozyskiwaniem zleceń, a ona oczywiście zaraz kazała mi szukać pracy, ale powiedziałam jej wyraźnie, że daję sobie pół roku bo nie po to zrezygnowałam z pracy dla kogoś, żeby po miesiącu takiej pracy poszukiwać. Bycie sobie żeglarzem, sterem i okrętem tak ogólnie jest naprawdę strasznie fajne.

A teraz o moich Maluszkach - rzeczywiście niewiele czasu ostatnio im poświęcałam na blogu. Mysia w marcu skończy 5 lat, od kilku miesięcy potrafi dość sprawnie czytać - na razie krótkie frazy, tytuły bajek, czy hasła reklamowe. Dłuższej treści nie jest w stanie sama "łyknąć" bo, jak mówi, tak koncentruje się na składaniu liter w wyrazy, że nie byłaby w stanie ogarnąć umysłem dłuższej treści. Jest gorącą fanką kucyków My Little Pony, w szczególności Rainbow Dash.
Chłopcu natomiast nabawił się zapalenia oskrzeli. Prawdopodobnie gdy poszliśmy na szczepienie MMR - lekarka bezpośrednio przed nami skończyła przyjmować chore dzieci, minęliśmy się w drzwiach z chłopcem kaszlącym tak strasznie, że niemal płuca wypluwał. Beznadziejny jest ten system. Gdy ja byłam dzieckiem przychodnie w naszej okolicy budowano w ten sposób, że dla dzieci chorych była jedna część, a druga dla zdrowych. A teraz do 16 przyjmowane są dzieci chore, a po 16 zdrowe. No i Chłopcu w poniedziałek był zdrowy, został zaszczepiony, a w sobotę zaczynał pokasływać. Myślałam, że to niegroźna infekcja, typowe przeziębienie, ale w poniedziałek dostał takiego kaszlu i tak strasznie go zatkało, że wczoraj rano poleciałam do lekarza. Rzecz jasna wjechał antybiotyk, ale już po 2 dawkach jest dużo, dużo lepiej. A oprócz tego Chłopczyś nadal jest straszliwym nerwusem, w ciągu sekundy popada w absolutną wściekłość, ale poza tymi momentami jest wcieleniem słodkości. Na szczęście trochę przystopował z waleniem głową w podłogę gdy jest zły - chyba zorientował się, że naprawdę może zadać sobie konkretnego bólu w ten sposób. No i nadal jest mamisynkiem, zwłaszcza teraz, gdy gorzej się czuł.

A jak on gada!!!!! Wszystko powtarza. Na pytanie "kto ty jesteś" odpowie "gapa" :) Odmienia wyrazy przez osoby, tj. np. gdy weźmie zabawkę Mysi skomentuje "Jaji" (bo tak nazywa Mysię - "Jaja"). Mówi kot, piep (pies), pip (pić), ciocia Paula, am (jeść), a-a-a (spać), ała (boli), baja, buty, auto, koń, biały, anioł, papu (paputki), papąp (pająk), kaka (kaszka), balom (balon), kuta (cukierek), ciastko, jajo, mole (mokre), goko (gorące), dzik, dzielny, bapa (babcia), alo (telefon), tiktak (zegar) i mnóstwo innych. Jest niesamowity!

Dobra, kończę, bo będę przenosić stoły. Zapomniałam napisać, że Myszkin bardzo mocno mi pomaga w zorganizowaniu się ze wszystkim. Pomalował dwa pokoje w biurze, na co musiał poświęcić całe dwa weekendy, bo przecież trzeba było okleić wszystko folią, poprzestawiać meble itp., wkrótce wybiera się do Warszawy odebrać stół konferencyjny no i w ogóle bardzo mnie wspiera w tym moim, pożal się Boże, biznesie. W weekend ma zrobić zdjęcia na stronę www, naprawdę mnóstwo czasu w to angażuje. A ja, głupia, nie umiem się nawet odwdzięczyć, bo mam jakąś blokadę wbudowaną, która sprawia, że nie potrafię być czuła i fajna.

niedziela, 9 lutego 2014

Ciemno wszę dzie, głucho wszędzie, co to będzie??

Tak mniej więcej aktualnie postrzegam swoją sytuację zawodową. Oczywiście macie rację - współpracę z byłym pracodawcą powinnam traktować jako dodatek do swojej podstawowej działalności. Jednak w pierwszych miesiącach biznesu zaczynanego praktycznie od zera, siłą rzeczy to oni są moim strategicznym klientem. I to klientem, który nie przyniesie takich przychodów, na jakie liczyłam. To znaczy styczeń był okej, ale większość godzin wypracowałam w pierwszych jego tygodniach, kiedy na moje miejsce nie było jeszcze nowej osoby. Teraz jest i wiem, że dla mnie raczej tam pracy nie będzie. Dodatkowo zainwestowałam sporą dla mnie kwotę w komputer, którego tam używałam. Postanowiłam go odkupić, bo skoro współpraca miała być długofalowa, wygodniej mi było odkupić kompa, na którym mam wszystkie swoje dane i pocztę, zamiast przenosić to wszystko na mojego zajechanego hpka, który w dodatku nie posiada niezbędnego mi Office'a. Okazuje się jednak, że to chyba była zła decyzja. Teraz kupę pieniędzy muszę zapłacić za komputer, z którego dane pewnie za miesiąc, dwa, będą mi psu na budę.

Jutro mam rozmowę z mamą na temat coworkingu. Już czuję stres. Nie chce mi się z nią gadać, bo te rozmowy do niczego nie prowadzą. To znaczy do niczego konstruktywnego. Ciągle tłuczenie w kółko tego samego. Sporo myślę o tej niefajnej sytuacji z mamą i wnioski mam następujące - ona rzeczywiście chce mi pomóc, ale jednocześnie, nie zatrudniając już nikogo i mieszkając sama, nie ma kim porządzić, a najwyraźniej ma taką potrzebę. Dlatego ciągle mnie osacza swoimi zaczepkami. Przyzwyczajona do bycia szefem ma typową dla tego stanu przypadłość, tj. przeświadczenie o własnej wszechwiedzy i niedostatecznych kompetencjach intelektualnych innych osób, w szczególności moich. Pewnie wkurza ją to, że sprawa z coworkingiem się przedłuża, tzn., że mamy już prawie połowę lutego, a lokal nie przynosi żadnych dochodów, tylko generuje koszty. Ale ja naprawdę nie miałam jak wcześniej tego ogarnąć. Myszkin robił remont sam, bo nie mieliśmy środków na wynajęcie ekipy, dlatego trwało to bardzo długo, bo mógł się tym zajmować tylko w weekendy. Mama nie wierzy w powodzenie tego przedsięwzięcia. Ciągle wspomina o sprzedaży tego mieszkania. A ja, słysząc to i widząc jak beznadziejnie układa się ta nasza "współpraca", zaczynam mieć ochotę pieprznąć to wszystko w cholerę.

Ale jak pomyślę o tym, że znów miałabym pracować dla kogoś to odczuwam wręcz panikę. Muszę dać radę sama!

piątek, 7 lutego 2014

"Pokolenie Ikea"

Dostałam tę książkę od kolegi na urodziny. Nie wiem co nim pokierowało, że postanowił sprezentować mi ten badziew. Jest to najgorsza książka jaką w życiu przeczytałam, a przeczytałam ich naprawdę sporo. Podobno autor jest radcą prawnym w oddziale zagranicznej kancelarii, ale jego obrzydliwe, grafomańskie wypociny to raczej bełkot napalonego siedemnastolatka. Książka bez sensu i bez treści. Bezmiernie denna. Była tak zła, że aż mnie to zafascynowało i przeczytałam ją całą. Poza możliwością podzielenia się wrażeniami na blogu była to kompletna strata czasu. Wręczając mi ten prezent kolega zarekomendował go jako opowieść o życiu ludzi z korporacji, zresztą opis brzmi: "Pokolenie Ikea to opowieść o ludziach, którzy pracują po to, aby spłacać kredyty, rozczarowani rygorystycznym, sprzedanym za namiastki szczęścia życiem." Ten opis jest całkowicie nietrafny bo na temat pracy bohaterów oraz jej owoców, a także związanych z tym refleksji, wiemy bardzo niewiele. Książka jest, mówiąc w największym skrócie, opowiastką o licznych podbojach głównego bohatera i podobnych jemu wulgarnych, skretyniałych kolegów. Traktuje głównie o kopulacji, chlaniu i imprezach. Jeżeli mój mąż miałby w głowie coś takiego jak autor, to musiałabym się rozwieść, bo nie byłabym w stanie żyć pod jednym dachem z człowiekiem tak obrzydliwie prymitywnym.

czwartek, 6 lutego 2014

Gdzie są moi klienci???????

Wbrew temu co myślałam, moi byli szefowie wcale nie chcieli się mnie ostatecznie pozbyć. Przynajmniej nie wprost. Zatrudnili co prawda na moje miejsce nową osobę, ale nadal deklarowali chęć współpracy (bez wyraźnego określania jej ram). Widzę jednak, że zleceń mam jak na lekarstwo, klienci, których dla nich obsługiwałam nie kontaktują się ze mną. Jak tak będzie to wyglądać to będę się cieszyć jak wystarczy mi kasy na ZUS.

3 potencjalne zlecenia, o których wspominałam, się nie pojawiły. Cisza. Pomyślałam, że może jednak trzeba schować dumę do kieszeni, podzwonić i się przypominać. Dziwnie mi z tym, ale skąd mam wytrzasnąć klientów?! Jak to się dzieje, że moi znajomi mówią, że nie wyrabiają się z robotą, a ja zamiast pracować siedzę od rana na FB i blogu bo nikt niczego ode mnie nie chce?

Czuję, że trzeba będzie sprzedać samochód i zwolnić nianię bo nie wyrobimy finansowo.

wtorek, 4 lutego 2014

Zostałam zaproszona na spotkanie z jednym z moich szefów z ostatniej pracy. Wczoraj zadzwoniła sekretarka i poinformowała, że mecenas prosi na spotkanie (chociaż przecież wszyscy jesteśmy na "ty"). Ten oficjalny ton wzbudził mój niepokój. Czuję, że usłyszę, iż w zasadzie współpraca gdy jestem out of office, nie spełnia ich oczekiwań. Oczywiście mają prawo do takiej decyzji, przecież ślubu nie braliśmy, ale mi to mocno skomplikuje sytuację. Będę musiała zrezygnować z niani, bo nowych zleceń na razie mam jak na lekarstwo. No i będę musiała sprzedać samochód, bo nie wystarczy mi na spłatę kredytu.

Podejrzewałam, że tak właśnie będzie, nie myślałam jednak, że aż tak szybko, zwłaszcza w kontekście całkiem niedawnych  zapewnień, że oni też planują ze mną długofalową współpracę.

W kontekście nadchodzącej, ostatecznej wyjebki może pomyślę o czymś całkiem innym?? Np. o założeniu firmy organizującej przyjęcia dla dzieci i szyjącej stroje? Ostatnio dla Mysi własnoręcznie wyprodukowaliśmy przeuroczy strój delfina - zebrał masę pochwał i usłyszałam sporo głosów, że taki stój to jest prawdziwy strój na przedszkolny balik, a nie bezduszny, poliestrowy strój kupiony w markecie lub na allegro. Może to nie jest takie głupie??? Przecież mamy masę znajomych, prawie wszyscy mają dzieci i mają też swoich znajomych, którzy też mają dzieci. Ojezu...odkryłam chyba żyłę złota i to na blogu, fuck! Szkoda tylko, że to sezonowe, bo wszak karnawał jest jedynie raz w roku... No ale jeszcze urodziny przecież - wystarczy wzbudzić w rodzicach i dzieciach przeświadczenie, że baliki nie powinny być tylko w karnawale, ale na urodziny też!

A w "moim" biurze nic na razie się nie dzieje, coworking leży i kwiczy, do pomalowania został jeszcze jeden pokój i trochę rzeczy do uprzątnięcia.  Strona www nie wiadomo jak się miewa, bo informatyk jakby się pod ziemię zapadł. Mama, która miała mieć roboty na tydzień w miesiącu, przychodzi codziennie i codziennie toczy się między nami taka cicha walka na wzajemne pretensje. Jednym słowem dolce vita!

wtorek, 28 stycznia 2014

Mam przeczucie, że długo nie zabawię na wspólnym z mamą. Tak mi działa na nerwy, że szkoda zdrowia. Nawet dzisiaj przyśniło mi się, że powiedziałam jej, iż mam tego wszystkiego dosyć i niech sobie robi z tym swoim biurem co chce.

Ciągle chodzi i gdera, o wszystko ma pretensje. Pomalowaliśmy jeden z pokoi (a to kamienica, wielkie pomieszczenia, wysokie na zdrowo ponad 3 m, więc łatwo nie było) no i komentarz był taki, że kolor paskudny i że przecież mówiła, że w piwnicy stoją wiaderka, byśmy sprawdzili kolor. I jak ona ma mnie nie pouczać, skoro za wszystko zabieram się bez głowy. Dziś, zaraz po wejściu do biura zjebka, że zostawiam ślady i że przecież miałam sobie przynieść obuwie na zmianę. Tyle, że tu jest tak zimno, że bez kozaków nie wyrobię. Poza tym za chwilę przyszli do mnie klienci i nawnosili jeszcze więcej. Jak tylko sobie poszli było załamywanie rąk i zobowiązanie do umycia podłogi "bo się zniszczy". Nie wiem jaki cel przyświeca komuś, kto w biurze, w którym przyjmuje klientów, robi horrendalnie drogą podłogę, która się niszczy. To jest dopiero bez głowy. Ciągle jakieś słowne utarczki, no kurwicy można dostać. Dodatkowo okazuje się, że od piątku nie mam swojego pokoju, bo ona postanowiła jednak się w nim urządzić, "a ty przecież chciałaś nawiązywać kontakty z coworkerami więc chyba powinnaś siedzieć z nimi". Nie wiem co to dalej będzie, ale stanowczo nie tak to miało wyglądać.

Za to dzisiaj jest szczęśliwy dzień jeśli chodzi o życie zawodowe. Nie chcę zapeszać, ale jak wszystko pójdzie zgodnie z planem to będę miała nowe dwa spore zlecenia i jedno mniejsze :) Muszę szybko zrobić wizytówki, bo głupio tak bez wizytówek do potencjalnych klientów.

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Schody

Właśnie zauważyłam, przeglądając tak kontrolnie ogłoszenia w sprawie pracy, że moi (już) byli pracodawcy poszukują osoby na moje stanowisko. No i nie wiem co o tym myśleć,  bo  dogadaliśmy się, że zarówno oni jak i ja zakładamy dalszą stałą współpracę po moim odejściu. Wielokrotnie zapewniano mnie, że na pewno będą dla mnie zlecenia. Możliwe, że szukają kogoś zupełnie niezależnie, mam nadzieję, że tak jest, bo jeśli miałoby to oznaczać zakończenie współpracy to wróży mi raczej nieciekawie, gdyż póki co nie mam jeszcze żadnych stałych klientów. Z drugiej strony tych zleceń od nich jest...naprawdę mało. Dla nich pracuję średnio 2 godziny dziennie, a np. dzisiaj w ogóle nic nie zrobiłam. Patrząc z tego punktu widzenia, skoro i tak zatrudniają kogoś nowego, to pewnie taka osoba mogłaby spokojnie ogarnąć to co robię ja.

Boję się więc, że w mojej wspaniałej, samodzielnej działalności właśnie zaczynają się schody :(

środa, 15 stycznia 2014

Urodzinowo

Wczoraj skończyłam 34 lata. Niby nic takiego, a jednak ta rocznica wywołała, jak to się pisze, tzw. falę wspomnień. W szczególności przywołała wspomnienia urodzin sprzed 10 lat - 24 znaczy. Spędziłam je w Libanie, z tego co sobie przypominam było włóczenie się po Bejrucie, pewnie jakaś kolacja w knajpie... Czy to właśnie z okazji urodzin zwiedzałam groty Jeita? Ech, nie wnikając w szczegóły i abstrahując od tego z kim i w jakich okolicznościach oraz w jakim charakterze przebywałam w Libanie, cieszę się bardzo, że mogłam tam być.

Ale tutaj, po 10 latach, 14 stycznia 2014 - skrzecząca rzeczywistość. Nieudany początek dnia, brak życzeń od męża (bo się nie uśmiechałam, czym zniechęciłam go do miłych gestów - a jak tu się uśmiechać, skoro zaspałam godzinę, Chłopczyś dwa razy wymiotował i wszystko szło nie tak?), a później latanina by zorganizować urodzinowy prezent dla mamy (która urodziła się również 14 stycznia) i zlądowanie w robocie o godzinie 11. Jej "dzień dobry" (mówcie co chcecie, ale nigdy nie zrozumiem dlaczego rodzona matka wita mnie słowami "dzień dobry" zamiast "cześć') i zdawkowe podziękowanie za prezent oraz rozbrajające stwierdzenie przy okazji składania życzeń o treści jak zawsze, że ona "nie szarpnęła się" (cyt.) na prezent dla mnie. Pierwszy raz mama nie miała dla mnie nic na urodziny. Może to głupie, może dziecinne, ale naprawdę zrobiło mi się cholernie przykro.

W międzyczasie przeprosiny od męża, że z rana nie poradził sobie z urodzinowym tematem, ale co z tego, że przeprosił jak niesmak pozostał?? Po południu przywitał mnie wielkim bukietem kwiatów i winem, jednak zaznaczył, że prezent muszę sama sobie kupić, on zaś może mi na ten cel przekazać zadeklarowaną kwotę.No i znów poczułam się dziwnie, bo ja jego niedawne urodziny uczciłam jak trzeba, od początku do końca.

Ej, czy ja nie jestem przypadkiem zbyt wymagająca??? Bo już się trochę gubię. Czy oczekiwanie, że mąż w dzień moich zasranych urodzin powita mnie życzeniami i wręczy prezent jak człowiek jest wygórowane?? No dobra, kwiaty i wino trochę ratują sytuację, ale w moim odczuciu nie do końca.

Dzisiaj natomiast, w imię jasnego wyrażania swych emocji, zapytałam mamę dlaczego nie miała dla mnie prezentu na urodziny i zakomunikowałam, że sprawiło mi to przykrość. No i zaczęła się jazda bez trzymanki. Na moje nerwy to trochę zbyt wiele. Ale wracając do tematu - ona skwitowała moje pytanie śmiechem. Zapytałam czy uważa to za zabawne, na co mama odparła, że nie, ale chłopakom (moim braciom) też nic nie kupuje. "A czy spotykasz się z nimi w ich urodziny?" "No nie"."A czy dostajesz prezenty od nich?" "Nie." "No właśnie". "No to co chcesz na te urodziny? (ej, teraz uwaga...) Rajstopy?" Rajstopy - wymarzony prezent dla każdej kobiety. Pamiętam jak mama przy większości okazji kupowała rajstopy swej pierwszej synowej "bo nie wiem co jej kupić, a rajstopy zawsze się przydadzą". Nie mam nic przeciwko rajtkom, dobre rajtki są zupełnie okej, ale w tym konkretnym przypadku to pytanie było jak chlaśnięcie ścierką prosto w pysk. "Nie, nie chcę rajstop". "No widzisz! To co chcesz?? Książkę?!" "Może być książka..."

Co za koszmar... te rajstopy będą mi się po nocach śniły. Jak mogła, no jak??? Niezależnie od urodzin i rajstop, funkcjonujemy teraz w jednym biurze i to jest naprawdę ciężki temat. Powoli zaczynają wychodzić różne potencjalne zarzewia konfliktów. Począwszy od wizji tego jak całe zaplanowane przedsięwzięcie ma być prowadzone, po ciągłe wyrzuty, że co myśmy najlepszego zrobili sprzedając te stare graty, które tam zalegały i że bałagan i ona się nie spodziewała itd. Zaczyna się również zarysowywać także poważny konflikt na tle finansowym. Bo chyba nie dogadałyśmy kilku istotnych szczegółów. Tzn. ja chyba nie zrozumiałam jak ona sobie wyobraża moje tam funkcjonowanie. Do tej pory ciągle słyszałam, że skoro mam taką szansę - możliwość korzystania z całkowicie wyposażonego lokalu w centrum miasta, to powinnam z tej szansy skorzystać, bo to ogromne ułatwienie itd. No racja. Naiwnie sądziłam, że pomoże mi w pierwszych, ciężkich miesiącach "na swoim", nie oczekując płacenia za lokal. Ale mama chyba jednak oczekuje, że to korzystanie będzie się odbywać na zasadach raczej rynkowych. A na to mnie na razie nie stać i żadna to dla mnie okazja płacić własnej matce nie wiadomo ile za wynajem prawie stumetrowego biura, które - bądźmy szczerzy - jest mi potrzebne jak dziura w moście. Mnie wystarcza jeden pokój. W pozostałych pomieszczeniach miało być biuro coworkingowe - sądziłam, że po prostu wchodzimy w to razem - ona daje lokal i ponosi częściowe ryzyko związane z tym, że koncepcja nie wypali, a ja inwestuję w marketing (strona www, reklamy itd.) oraz angażuję czas i siły w kwestie organizacyjne (remont, przemeblowania, opracowanie dokumentów, zawieranie umów, pilnowanie interesu). Gdybym wiedziała, że jednak ona nie tak to sobie wyobraża, to sama podnajęłabym biurko u kogoś, np. u mojego byłego szefa.

piątek, 10 stycznia 2014

Słowniczek

Nasz półtoraroczny Chłopczyś rozgadał się ostatnio - na pamiątkę poniżej jego słowniczek:

- batom - balon
- taji - kotek
- padada - pada deszcz
- banam - banan
- goko - gorące
- kaka - kaszka
- jajo - jajko
- ghra - piłka
- tam - krem
- tapa - czapka
- babi - bawić
- baja - bajka
- bapa - babcia
- papupi - paputki
- tata - lampa i tata
- oko - oko i okno

Oprócz tego mówi: mama, buty, pupa. Na Mysię mówi "Jaja" :) Nauczył się również słowa "Ola" (Oula), "Bartek" (Barti) "kubek" i "tutaj" oraz "inne". Rozkręca się z tym mówieniem, codziennie poszerza zasób słów, to naprawdę niesamowite. W przeciwieństwie do Mysi, która zaczęła mówić wcześniej, mówiła więcej, ale początkowo trudno było się domyślić co ona właściwie gada, Pupu słowa raczej wymawia poprawnie lub z niewielkimi zniekształceniami. Umie też ślicznie tańczyć i śpiewać "lalala". No i wreszcie zaczyna samodzielnie chodzić! Jeszcze nie jest to dla niego naturalny sposób przemieszczania, ale coraz częściej można zaobserwować go na dwóch nóżkach.

wtorek, 7 stycznia 2014

Pozdrowienia z (prawie) własnego biura!

Hej, hej! Siedzę za biurkiem w swoim nowym biurze i jest bardzo super! Na razie urządziliśmy tylko jeden pokój - jedyny, który tak naprawdę jest mi potrzebny do prowadzenia mojej własnej działalności. Wygląda naprawdę super! Niestety w pozostałej części lokalu, gdzie od stycznia miał ruszyć kolejny "projekt", panuje totalna rozpierducha. Moja mama wyjechała sobie na urlop zaraz po świętach i dała tzw. wolną rękę w urządzaniu się. Nie przyszło jej jednak do głowy by wcześniej jakoś posegregować swoje rzeczy, zostawiła wszystko jak stało (a raczej jak leżało) przez lata w związku z tym musieliśmy to po prostu zrzucić na jedną stertę. Nie uwierzylibyście ile ohydnych szpargałów i gównianych papierów można zgromadzić. Na oko jakiś miliard ton!!! Nie mam pojęcia co z tym wszystkim zrobić. A papiery i szpargały to nie wszystko - są wątpliwej urody elementy wystroju wnętrza, okropne obrazy, jakieś ciuchy, szlafrok, ba! nawet deska do prasowania. Na szczęście stare meble, które tutaj stały udało nam się bardzo szybko sprzedać na portalu tablica.pl - za bezcen oczywiście. Głównie chodziło nam o to, by ktoś te rzeczy zabrał, dlatego poszły za symboliczne kwoty. Niestety okazuje się teraz, że tak się zapamiętaliśmy w tym sprzedawaniu, że nie mamy nic, w co można by schować te wszystkie papierzyska. Trzeba też będzie zrobić malowanie w dwóch pokojach. Póki co stacjonuję w tym jednym, gotowym, udało mi się nawet ustalić hasło do wifi, a także ogarnąć kwestię parkingu! Mam już wykupiony abonament na cały miesiąc :)

Ach! Czuję się cudownie!