czwartek, 19 maja 2011

Jajniki w depresji

Jest takie powiedzenie, że jak się chce rozśmieszyć Boga to trzeba mu opowiedziec o swych planach, czy jakoś tak. Planowaliśmy z Myszkinem zmajstrować drugie dziecko w najbliższym czasie. Wymyśliłam sobie, że zajdę w ciażę na przełomie lipca i sierpnia. Oczywiście przyjmowałam do wiadomości, że może to nie stać się tak od razu, ale w pierwszą ciążę zaszłam już w drugim cyklu po odstawieniu tabsów, zatem miałam silną nadzieję, że tym razem też szybko się uwiniemy z tym zapładnianiem. Tymczasem okazało się, że byłam w dużym błędzie. Podczas wczorajszej wizyty u ginekologa zostałam uświadomiona, że nie mam owulacji. Wygląda na to, że jest to już drugi cykl bez owulacji. Jajniki nie wyglądają dobrze. Pani doktor nie wie dlaczego się pochrzaniło z tym jajeczkowaniem. Jeszcze dwa miesiące temu wszystko było w najlepszym porządku. Pytała mnie czy ostatnio zadziały się w moim życiu jakieś stresujące sytuacje. No tak, zadziały się, owszem, ale żeby tak od razu przestać znosić jajka z tego powodu? To chyba przegięcie. Nie przypuszczałam, że w głębi ciała jestem tak wrażliwa, że taki ze mnie delikacik. A tu proszę - głowa jakoś się trzyma, a jajniki powiedziały basta! Popadły w depresję. Załamały się. I co im zrobię, hę??

środa, 18 maja 2011

A jednak

dobrze się domyślałam. Moja Matka 23 lipca wychodzi za mąż w wieku lat 60. Nie powiedziała mi o tym jeszcze, wiem od brata.

Czuję się, jak to się brzydko mówi, rozjebana. Naprawdę nie wiem co robić.

Gdyby nie to, że został skremowany, mój Tata z pewnością w grobie by się przewrócił i to po wielokroć. Wybranek Matki jest typem osoby, którym Ojciec głęboko pogardzał - niesympatycznym, przeświadczonym o własnej nieomylności, interesownym, małostkowym, irytującym do granic wytrzymałości. Tata był powszechnie lubiany, był duszą towarzystwa, miał milion jednostek uroku osobistego, którym zaskarbiał sobie ludzi, był skory do bezinteresowanej pomocy i autentycznie przejmował się losem nawet obcych sobie osób. Poza tym był bezwzględnie inteligentny. Nie, nie idealizuję go, wiem jakie miał wady - bywał również złośliwy, dokuczliwy no i był alkoholikiem. Ale w takich codziennych, bieżących kontaktach naprawdę był bardzo okej. Niech świadczy o tym fakt, że gdy umarł, mój już wówczas niedoszły mąż płakał jak dziecko razem ze mną i poprosił o jakąś pamiątkę po nim, a to właśnie ów mój niedoszły mąż niejednokrotnie zaznał bezlitosnego żądła złośliwostek Ojca. 

Nie wiem co zrobić w związku z tym ślubem... Iść? Nie iść? Jak pójdę to na bank się poryczę. Ilekroć wyobrażam sobie jak moja Matka składa słowa przysięgi małżeńskiej, robi mi się niedobrze z obrzydzenia, a do oczu natychmiastowo napływają potoki łez, które ledwo powstrzymuję. Jak nie pójdę to obraza Matki murowana i zrujnowanie kontaktów z nią również.

Jeśli ktoś z Was był w podobnej sytuacji albo jest w stanie chociaż w ułamku wyobrazić sobie jak się czuję, proszę o rady!!!

środa, 11 maja 2011

Niania jednak u nas zostaje do końca września. Ci znajomi, do których ją skierowaliśmy, dogadali się z nią.

wtorek, 10 maja 2011

"Lojalność" naszej niani

Gdy w marcu zaczęła się rekrutacja do przedszkoli poinformowaliśmy naszą nianię, że Mysia być może od nowego roku (tzn. od stycznia 2012) pójdzie do przedszkola. Tak początkowo zakładaliśmy. Później okazało się, że przyjmą ją jednak od października, a wczoraj dostałam potwierdzenie na piśmie. Do tego czasu, nie mając glejtu, nic nie mówiłam niani, bo gdyby okazało się, że jednak nastąpiło jakieś nieporozumienie i z przedszkola nici, zostalibyśmy z ręką w nocniku. W każdym razie niania wiedziała, że kwestia przedszkola to rzecz prawdopodobna, aczkolwiek jeszcze nieprzesądzona. W tzw. międzyczasie wstępnie załatwiłam jej pracę u naszych znajomych, żeby nie zostawiać z kolei jej na lodzie po tym jak skończy współpracę z nami.

Wczoraj powiedziałam jej, że Mycha do przedszkola idzie już w październiku, ale że skieruję ją do moich dobrych znajomych i u nich może liczyć na pracę. A ona odpowiada z nieskrywanym uśmiechem na twarzy, że ona ma już pracę i zostanie u nas tylko do końca... LIPCA!!! Poczułam się jakby strzeliła mi w pysk. "Jak to do końca lipca? Ale w takim razie co my mamy zrobić z Mysią przez te dwa miesiące??", A ona z rozbrajającą szczerością powiedziała, że nie wie. Zaczęła strasznie kręcić, opowiadać jakieś sprzeczne wersje wydarzeń. Okazało się, że jej poprzedni pracodawcy, u którzych pracowała przed nami i z którymi notorycznie nas porównywała oraz ogólnie była w nich wpatrzona jak w obrazy, mają drugie dziecko (to było wiadomo już dawno) i pani wraca do pracy od sierpnia. Zapytałam ją dlaczego stawia nas w takiej sytuacji, że przez dwa miesiące nie mamy co zrobic z Mysią i dlaczego nie wzięła tego pod uwagę, a ona stwierdziła bez cienia zażenowania, że tak jakoś wyszło. Zaproponowałam, żeby może jednak porozmawiała z tymi ludźmi od nas, ale ona odparła, że nie jest zainteresowana, bo u tamtych ma pracę na pół etatu płaconą jak za cały.

Wściekłam się totalnie. Czegoś takiego, takiej nieodpowiedzialności, zupełnie się nie spodziewałam. Mówiła, że wiedziała, iż Mitek idzie do przedszkola i dlatego bez oporów zgodziła się wrócić do tamtych ludzi, ale nie wiedzieć czemu nie wzięła pod uwagę tego, że przedszkola przyjmują najwcześniej od września, a dodatkowo, że z Mychą jest trudniej bo we wrześniu nie będzie jeszcze miała 2,5 roku. Wiem, że każdy martwi się o swoje, ale można było tę sytuację rozwiązać znacznie bardziej elegancko i po ludzku.  Jestem w 100% przekonana, że jak tamci do niej zadzwonili, że jej potrzebują od sierpnia to nawet się nie zająknęła, nawet nie zastanowiła się w jakim kłopocie nas postawi.

Poinformowałam znajomych, że sprawa jest nieaktualna. A za chwilę niania dzwoni, że jednak chce się z nimi spotkać, bo okazało się, że pani niestety nie może wrócić do pracy na pół etatu, a oni mieszkają tak daleko od jej miejsca zamieszkania, że musiałaby tam siedzieć w sumie po 10-11 godzin dziennie. Poza tym mają dwójkę dzieci więc pewnie tego starszego chłopca musiałaby odbierać z przedszkola o w miarę wczesnej porze i siedzieć z dwójką przez kilka godzin. A to jest jej nie na rękę. W związku z tym wspaniałomyślnie zostanie u nas do października, ale żebym umówiła ją ze wspomnianymi znajomymi. Nie ukrywam, że poczułam satysfakcję. Myślała, że taka jest cwana, a tu dupa!

Dzisiaj przyszła i jak gdyby nigdy nic zaczęła, że "ten facet do niej zadzwonił" - ten facet, czyli mój kolega, do którego ją skierowałam. Pomyślałam, że nawet nie sili się na pozory szacunku i poczułam do niej bezgraniczną odrazę. Nie chcę nikogo obrażać, ale ta pani to niewyobrażalna prostaczka. Zawsze miałam poczucie jakbyśmy byli z innej planety niż ona, wielokrotnie otrzymywałam dowody tego, że to kobieta całkowicie bez klasy, że nie potrafi doceniać gestów sympatii, wszystkich suytuacji, w których szliśmy jej na rękę, tego, że nigdy niczego jej nie odliczaliśmy z pensji, żadnych wolnych dni, chorób, niczego. Gdy ostatnio była chora proponowałam jej pomoc w zakupach, mówiłam, żeby nie wahała się dzwonić gdy czegokolwiek będzie potrzebować. Mimo wszystko najważniejsze było to, że Mysia ją bardzo kocha, co stanowiło niezbity dowód, że z kolei ona dobrze się nią zajmuje. Okazało się jednak, że los Mysi i nasz ona ma w najgłębszym "poważaniu". Powiedziałam tym znajomym o całej sytuacji żeby wiedzieli z kim mają do czynienia i mogli podjąć przemyślaną decyzję. Jeśli się na nią nie zdecydują to prawdopodobnie ona pójdzie jednak do tych swoich poprzednich od sierpnia, bo inaczej zostanie na lodzie. Ma 65 lat i jest dość schorowana więc o pracę nie będzie jej łatwo. Dla nas powstaną oczywiście komplikacje, ale nie będę narażać dobrych znajomych na jakiekolwiek potencjalne kłopoty dla własnego komfortu. Poza tym, po tej całej sytuacji, moje zaufanie do niani spadło o kolejnych kilka punktów. Wcześniej myślałam, że mimo trudności w porozumieniu z nią, jednak bym ją polecała jako nianię, bo zawsze była punktualna i Mysia ją bardzo lubi, ale teraz nie poleciłabym jej, bo ona po prostu jest postrzelona! Jak wiatr zawieje tak ona popłynie. Półtora roku pracy u nas i prawdopodobnie wystarczył jeden telefon od tamtych ludzi, by całkowicie nas zlekceważyć. Bo oni są znacznie zamożniejsi (chociaż płacimy jej tyle samo co tamci), mają piękny, wielki dom, a on na dodatek jest lekarzem. Praca u takich ludzi - cóż to za prestiż! A u nas? Dwa pokoje i nawet telewizora nie mamy... Szkoda słów.

piątek, 6 maja 2011

Wieści ze sportowego frontu

Wyobraźcie sobie, że mam za sobą dwa poranne treningi biegowe. Pierwszy 10 minut + tzw. sprawność i drugi 15 minut. Niby nic, a jednak nie było łatwo. Bieganie jest jednak mocno wysiłkowe. Ja jestem zmęczona już po mniej więcej 3 minutach, ale entuzjazm mnie nie opuszcza :))) Dodatkowo, z uwagi na opuszczanie zajęć z aqua aerobiku, a ostatnio olanie ich w całej rozciągłości, aktualnie dysponuję karnetami na 5 miesięcy, które muszę wykorzystac do końca maja! Zatem w tym miesiącu basen 3-4 razy w tygodniu plus 3 razy w tygodniu bieganie! Czy to będzie oznaczać szczupłe uda i  płaski brzuch?? No chyba raczej tak! Howgh!!!

Moja "kariera" zawodowa :)

Raz na jakiś czas popadam w kompleksy z powodu tego, że nie rozwijam swojej kariery zawodowej. Siedzę sobie w tym samym miejscu od lat 6 i póki co nigdzie się stąd nie ruszam, bo planuję kolejną ciążę. A po co zmieniać pracę i za chwilę narażać nowego pracodawcę na nieprzyjemne zaskoczenie, że oto nowoprzyjęta osoba wkrótce zawinie się by piastować dzieciaczka? Zatem tkwię tu gdzie jestem od czasu do czasu przeżywając frustrację.

Frustracja ta pogłębia się gdy obserwuję błyskotliwe kariery moich znajomych ze studiów, a zwłaszcza z aplikacji. Praca w renomowanych kancelariach, publikacje w branżowych czasopismach, udział w radach nadzorczych, wypowiedzi dla TV i prasy... Myślę tu zwłaszcza o jednej z moich (niegdyś) bliskich koleżanek. Pracowałyśmy razem i 4 lata temu ona postanowiła po 7 czy 8 latach pracy tu, gdzie ja jestem obecnie, zmienić robotę. Założyła działalność gospodarczą i nawiązała współpracę z jedną z największych kancelarii (podobno największą) w naszym mieście. Przez jakiś czas zachęcała i mnie do zmiany, wspominała coś o moim marnującym się potencjale itp. Później delikatnie napomykała np., że tam gdzie ona pracuje mecenasi nie chodzą na rozprawy do sądów rejonowych, bo do tych sądów najniższego szczebla wysyłani są wyłącznie aplikanci (tak a propos mojej uwagi, że muszę lecieć do rejonu na rozprawę). Mam wrażenie, że każde spotkanie w gronie nas - prawniczek - polega na jej opowiadaniu o pracy, a zwłaszcza o tym jakież to wielkie projekty prowadzi, jakie skomplikowane opinie prawne sporządza i ogólnie jak bardzo jest profesjonalna, kompetentna, jaką jest panią mecenas "wymiatatorką". Mnie nawet nie chce się zabierać głosu. Nie mam własnego gabinetu, własnej sekretarki, najnowszego modelu służbowej komórki czy designerskiego, służbowego laptopa. A próba dobicia się do głosu po to by pochwalić się większymi czy mniejszymi sukcesami...? Ona i tak nie słucha tego co mówię, nie interesuje jej to, że po przegranej w pierwszej i drugiej instancji mam na koncie wygraną kasację tudzież inne skomplikowane pod wzgędem prawnym acz niemedialne sprawy. To, że nie pracuję w renomowanej kancelarii nie znaczy, że robię same nudne i niewarte uwagi rzeczy. Ale kogo może interesować moja "kariera" w niedużej, szerzej nieznanej kancelaryjce, którą dowodzi zakręcony jak słoik Pan Szef?

Naprawdę jestem przekonana o tym, że ona traktuje mnie z góry i cholernie nie lubię tego uczucia. Chyba w dużej mierze przez to prawie w ogóle się nie widujemy, bo spotkania z nią przestały być dla mnie przyjemne, a przecież nie będę jej na siłę przekonywać, że też robię czasem wartościowe rzeczy... No tak, ale nie mogę zaprzeczyć - NIE NAPISAŁAM ŻADNEGO ARTYKUŁU. Żadnego. Mimo, że miałam taki plan na zeszły rok. Jestem beznadziejna. No dobra, może przesadzam, może jestem przewrażliwiona, może nawet... zawistna? Ale mam też kolegę, który już teraz ma na koncie więcej publikacji niż ona napisze przez najbliższych 10 lat, który rozwija swoją własną praktykę, nie pod cudzym szyldem, tylko pracuje na własne nazwisko i to pracuje bardzo ciężko, a na dodatek odnosi sukcesy. Jednak jak spotykam się z nim to nigdy nie mam wrażenia, że on uważa mnie za kogoś gorszego bo nie poprowadziłam swojej kariery w odpowiednim (?) kierunku...

czwartek, 5 maja 2011

Dziwne sny

Dwukrotnie w ciągu kilku ostatnich dni przyśnił mi się mój były... no właśnie - były kto? Najprościej byłoby powiedzieć, że były chłopak, tylko że ten "chłopak" ma żonę, o czym dowiedziałam się dopiero po dwóch, intensywnych miesiącach naszego "związku". Po ponad półtora roku okazało się, że ma również dziecko. Oczywiście wciskał mi kity, że to małżeństwo jest w zasadzie tylko na papierze, że są w faktycznej separacji, jego żona też już kogoś ma itp. I że zrobi wszystko byśmy byli razem. Naiwnie w to wierzyłam, bo po pierwsze nie mieściło mi się w głowie, że ktoś tak uroczy mógłby w tak cyniczny i podły sposób okłamywać dwie kobiety jednocześnie i z przyjemnością prowadzić podwójne życie, a po drugie strasznie chciałam w to wierzyć, bo dla niego rozstałam się z moim poprzednim ukochanym (czego żałowałam przez następnych kilka lat) i nie chciałam zostać z tzw. "ręką w nocniku". Poza tym właśnie w tamtym okresie w dramatycznych okolicznościach zmarł mój Tata i po prostu nie mogłam, nie mogłam sama stanąć na nogi. Desperacko szukałam oparcia i ze wszystkich sił wierzyłam, że on, ten "chłopak" mi to oparcie zapewnia.

Nic bardziej mylnego. Zostałam z czystą premedytacją oszukana na wszystkie możliwe sposoby. Rzecz jasna byłam młodą, głupią idealistką wierzącą w uczciwość, honor itp. Długo nie chciałam przyjmować do wiadomości oczywistych sygnałów, że jestem po prostu pionkiem w jakiejś podejrzanej grze. Niemal trzy lata tkwiłam w przedziwnym układzie, z którego niełatwo było się wydostać. Zmieniłam nawet numer telefonu żeby on nie mógł mnie nękać. Bo to nie ja się narzucałam. To on mnie nagabywał, zapewniał o uczuciach, urządzał sceny zazdrości, prosił o spotkania. Ja w którymś momencie zawsze ulegałam. Dochodziło między nami do karczemnych awantur, wręcz szarpanin, obrzucania się błotem, ale ostatecznie zawsze się "godziliśmy".

Nie wiem skąd znalazłam w sobie siłę by któregoś razu najnormalniej w świecie powiedzieć, że nie mam dla niego już więcej czasu i idę do domu. Zostawiłam go w knajpie i pojechałam. Niestety wcześniej pochwaliłam się, że zapisałam się na kurs fotografii. Tam go spotkałam. Był ciężko obrażony, ale zapisał się do tej samej grupy co ja. Spotykaliśmy się co tydzień na zajęciach. Został świadkiem uczucia rodzącego się między mną i Myszkinem. Próbował pomieszać nam szyki, zaprzyjaźnił się z Myszkinem i naopowiadał mu głupot na mój temat. Mi opowiadał o Myszkinie niestworzone historie. Gdy przekonał się, że na nic zdały się jego intrygi wyzwał mnie od dziwek i głupich dup. Byłam w szoku bo takiego chamstwa się mimo wszystko nie spodziewałam.

No i ostatnio dwa razy przyśniło mi się, że się z nim całuję i to jako inicjatorka pocałunków. Ciekawe o czym to może świadczyć.... Tak czy owak bardzo nie spodobały mi się te sny.

poniedziałek, 2 maja 2011

W biegu

Byliśmy na weekend we Wrocławiu. Spędziliśmy ten czas w towarzystwie naszych dwóch uroczych kolegów, dogadzając sobie kulinarnie oraz używkowo :) Chodziliśmy po knajpkach, jedliśmy pyszności, piliśmy wino, drinki, paliliśmy papierosy (sic!), a w domu oglądaliśmy filmy. Zaliczyliśmy kilka spacerów, ale nie czuję się krajoznawczo usatysfakcjonowana. Z chłopakami niestety nie dało sie utrzymać sensownej podróżniczej dyscypliny, oni się okropnie guzdrali co doprowadzało mnie do szału. Zahaczyliśmy jednakowoż o centrum handlowe i tam, po kolejnej nieudanej próbie zakupu spodni, mój mąż doznał sportowego oświecenia. Poszedł do Intersportu z żelaznym postanowieniem, że kupuje buty do biegania i zaczyna biegać. To mnie tak mocno zainspirowało, że ja również postanowiłam zacząć biegać. Już obczaiłam portal bieganie.pl i od jutra zaczynam realizować plan odchudzanie z bieganiem (a może bieganie z odchudzaniem?). Oprócz treningów biegowych muszę też jednak wprowadzić dietę. Żadnego białego pieczywa, żadnych ciastek, jedynymi słodyczami niech będą sezamowe krążki z amarantusa i ewentualnie kosteczka gorzkiej czekolady 3 razy w tygodniu. Najgorzej będzie z obiadami, bo ja po prostu nie mam takiej kulinarnej fantazji ani czasu by codziennie wyczarowywać pyszne, zdrowe i dietetyczne posiłki. No ale zabrać się za siebie muszę i koniec. Czas ku temu najwyższy, a dodatkową motywacją stało się poranne wejście na wagę, która pokazała.... 61kg!!!!!!!!! Szok. Po prostu szok. Nie może tak być, o nie! Moją wymarzoną wagą jest 55 kg i MUSZĘ ten cel osiągnąć.

Swoją drogą, gdyby ktoś powiedział mi 7 lat temu (kiedy to ważyłam 48 kg), że kiedykolwiek będę mieć potrzebę odchudzania, to chyba umarłabym ze śmiechu. Moim problemem było to, że wszyscy dookoła wytykali mi anorektyczną sylwetkę, a ja naprawdę mogłam jeść olbrzymie ilości frytek i kurczaków z KFC, czego na wadze nie było widać w ogóle. Stopniowo waga zaczęła rosnąć. 5 lat temu ważyłam około 56 kg, a 3 lata temu już 59. Później była ciąża, po ciąży, w czasie karmienia waga spadła do 56-57 kg i wtedy czułam się super. Pamiętam jak pojechałam kupić sobie kilka par nowych spodni bo wszystkie sprzed ciąży wisiały na mnie niczym worki. Zakończenie karmienia spowodowało wzrost wagi o 2 kg. A dzisiaj waga wskazała 61. Tyle waży moja mama w wieku lat 60.

Trzymajcie za mnie kciuki i życzcie wytrwałości, bo jej braku obawiam się najbardziej. Nie chciałabym, żeby kolejna forma aktywności poszła do lamusa z powodu mojego lenistwa.