czwartek, 21 listopada 2019

Smartfony

Psychotropy chyba działają, czuję się bardziej stabilnie i spokojnie, ale czasami zdarzają się gorsze chwile. Nadal z równowagi potrafią wytrącić mnie drobiazgi.

Na przykład wkurwiają mnie wszechobecne smartfony, gdy jadę tramwajem czuję się osaczona przez smartfoniarzy i patrząc na twarze gapiące się w ekrany, a większość twarzy gapi się w ekrany w tramwajach i na przystankach, ZAWSZE mam refleksję, że ludzkość zjeżdża po równi pochyłej i że nie będzie dobrze.
Oczywiście sama na siebie też się wściekam, że nadużywam smartfona, ale ciężko jest się temu przeciwstawić, skoro codzienne życie przenosi się do sieci, a w smartfonie sieć jest zawsze pod ręką. Przez internet robimy zakupy, płacimy rachunki, utrzymujemy kontakty towarzyskie, czytamy artykuły, komunikujemy się służbowo, prywatnie i szkolnie, obcujemy ze sztuką, kasujemy bilety i robimy setki innych rzeczy. Tysiące bodźców atakujących w każdej sekundzie. Jestem tym zmęczona, ale z drugiej strony uczestniczę w tym - błędne koło.

Jutro spróbuję zrobić sobie dzień smartfonowego detoksu. Oczywiście jeśli ktoś do mnie zadzwoni to odbiorę, chodzi o niekorzystanie z innych funkcji smartfona.

niedziela, 3 listopada 2019

Dni są ciemne i pełne strachów

Schrzaniłam jedną rzecz w pracy. Na razie tylko ja o tym wiem i być może (oby!) tak zostanie, ale potencjalnie może być z tego afera. Od momentu, gdy to odkryłam, popadłam w stan permanentnego lęku, że wszystko za co się biorę, robię źle. Doszło do tego, że zaczęłam powątpiewać czy ja w ogóle jeszcze wiem co robię, co należy robić i jak. Całkowicie straciłam do siebie zaufanie, nie wierzę w swoje kompetencje, wiedzę, w lata doświadczenia. Posypałam się psychicznie. Myśl o kontakcie z sądem wywołuje we mnie panikę. Myśl o kontakcie z klientami wywołuje dreszcz grozy.

Poprosiłam kuzynkę lekarkę o tabletki nasenne bo zaczęłam wybudzać się w środku nocy i nie mogłam dalej spać. Zapisała mi psychotropy na zaburzenia lękowe i tabsy na uspokojenie. Te psychotropy działają po dwóch tygodniach, więc na razie trudno powiedzieć, ale te na uspokojenie pomagają, pozwalają wyciszyć to rozedrganie, ten najsilniejszy stres. Nie potrafią jednak sprawić, że powróci poczucie własnej wartości.

Dodatkowo od dłuższego czasu ciągnie się jakiś taki wewnętrzny, podpowierzchniowy kwas w naszej najbliższej ekipie znajomych. Czuję, że ja jestem jego przyczyną, że - jak to się mówi - nie lubią mnie. Stałam się bowiem mało tolerancyjna, czasem mówię może zbyt szczerze co myślę i forsuję swoje pomysły, gdy uważam, że są najlepsze (często tak uważam), a to wszystko wyszło na jaw przy okazji wyboru prezentów na ślub dla znajomych i później na 40. Od tego czasu nasze kontakty stały się o wiele rzadsze. Tzn. kontakty z nami (ze mną i M.), bo reszta chyba spotyka się między sobą. Sytuacja też jest może trochę specyficzna, bo ci jedni dopiero wzięli ślub, ci drudzy są ze sobą od roku z kawałkiem, a trzeci właśnie ma nową dziewczynę. Wszyscy bezdzietni, wolni i frywolni. Jak nie byli w związkach to odwiedzali nas bardzo często i w domu i na działce, imprezy u nas - majówki, Sylwestry, urodziny, a nawet takie spędy na zupełnym spontanie, są już legendarne. Do nas na działkę przyjeżdżali niemal jak do siebie, nawet niekiedy czułam się zmęczona tym ciągłym tłumem ludzi, koniecznością organizowania żarcia, spania, pościeli itd. Teraz chłopaki mają swoje młode żonodziewczyny i chyba my już nie pasujemy do towarzystwa. Prawdę mówiąc czuję się... wykorzystana? To jest ta nasza wielka przyjaźń?

W ostatnim czasie straciłam też kontakt z czterema dziewczynami, przyjaciółkami od dawien dawna.

Z E. chodziłam do przedszkola, do klasy w podstawówce i w liceum. Przyjaźniłyśmy się też przez całe studia i później. Nawet jak E. przeprowadziła się do Wawy to kontakt utrzymywałyśmy, chociaż ona z czasem przestała się do mnie odzywać gdy przyjeżdżała do naszego miasta. Ja niekiedy u niej nocowałam będąc w Wawie i to dawało mi złudzenie, że ciągle się przyjaźnimy. Przestałam regularnie przyjeżdżać do Wawy i bieżący kontakt się urwał. Skoro ona nigdy nie odzywała się do mnie będąc u nas w mieście, ja przestałam się odzywać gdy zajeżdżałam do Warszawy, w końcu przestałam też dzwonić i ona też przestała.

Z M. chodziłam do przedszkola i do klasy w podstawówce. Mieszkałyśmy w jednej klatce schodowej. Powiedzmy, że do zeszłego roku pozostawałyśmy w dość bliskich kontaktach mimo że M. wyprowadziła się do innego miasta. Co prawda w międzyczasie był kryzys tej znajomości, wycofanie się M. na dłuższy czas z niejasnych dla mnie przyczyn, ale później nastąpiła reaktywacja, nawet byliśmy razem na wakacjach rok temu. No i może przez te wakacje znajomość chyba się jednak już skończyła. W ciągu tego roku rozmawiałyśmy przez telefon może ze 3 razy, kilka wiadomości wymienionych na Whatsappie i smsach. Prawie ZAWSZE jak dzwonię to M. albo nie odbiera i nie oddzwania albo odbiera i mówi, że teraz nie może i zaraz oddzwoni i nie oddzwania. Ostatnio tak stało się w jej 40 urodziny. Dzwoniłam, nie odebrała, napisała po dwóch dniach, że oddzwoni, ale nie oddzwoniła. No to ja też nie dzwonię, bo po co? Czy jednak warto spróbować?

Opisane przypadki E. i M. to przyjaźnie, które urwały się/rozeszły wbrew mojej woli. Gdy to się już stało zdałam sobie sprawę, że to chyba głównie ja ciągnęłam te relacje. To ja dzwoniłam, zapraszałam i sama się wpraszałam, proponowałam wspólne wyjazdy itd. Trafiając jednak na brak odzewu z czasem sama też przestałam się odzywać, no bo ile można? Niemniej szkoda mi tych relacji, czasem mam ochotę do kogoś zadzwonić, pogadać nie przez tego pieprzonego Messengera tylko normalnie, przez telefon, zapytać co słychać i jak zastanawiam się do kogo mogłabym zadzwonić, to tych osób jest bardzo niewiele. Teraz, po tak długim czasie nieodzywania się, nie mam śmiałości dzwonić do E. i M. Zwłaszcza do M., bo nie zniosłabym usłyszeć, że teraz nie może i za 5 minut oddzwoni, żeby nigdy tego nie zrobić. Do E. dzwoniłam na jej 40 urodziny, dokładnie 4 miesiące temu i rozmowa średnio się kleiła.

Z kolei przypadek A. i E. są ze sobą powiązane. Z A. chodziłam do przedszkola, podstawówki i liceum, ale A. była o klasę wyżej. Także mieszkałyśmy w  tej samej klatce schodowej. Z kolei E. chodziła z A. do klasy w liceum, a później spadła do mojej klasy. E. jest specyficzna, nie nazwałabym jej przyjaciółką, ale na pewno była moją dobrą koleżanką.
A. lata temu wyniosła się do Warszawy, ale gdzieś do końca 2014 roku byłyśmy w stałym, choć niezbyt częstym kontakcie. Później ten kontakt mocno się naderwał, mam wrażenie, że to A. go zaniedbała. Ze dwa lata temu była chwila odnowienia, ale przekonałam się, że A. jest nienaturalna, zupełnie nieszczera i odechciało mi się z nią zadawać. To stwierdzenie powstało na kanwie historii z E, z której to relacji także to ja się postanowiłam wycofać, bo okazało się, że między nią a jej mężem są jakieś straszne jazdy, że tam chyba wchodzą w rachubę jakieś zaburzenia psychiczne po obydwu stronach. Uznałam, że nie mam siły się z tym mierzyć i nie mam też ochoty brać udziału w tej towarzyskiej szopce przykrywającej jakieś mroczne historie.

To wszystko sprawia, że czuję się osamotniona. Jakby w ciągu dwóch lat 4 dość bliskie mi osoby umarły. I - w nawiązaniu do poprzedniego posta - jakby moi bracia też umarli. Ludzie ode mnie odchodzą, czy problem tkwi we mnie czy w nich, a może po prostu w okolicznościach?

Z rodziną najlepiej na zdjęciach

W zeszłym tygodniu byłam na 50 urodzinach mojego brata. Posiadanie brata, który ma 50 lat samo w sobie jest dosyć dziwne, jakoś nie mogę przyzwyczaić się do tego, że NAPRAWDĘ jestem osobą w średnim wieku. Impreza też była dziwna i skłoniła mnie do gorzkich przemyśleń.

To była impreza - niespodzianka w domu mojego brata, sama najbliższa rodzina nasza i jego żony. Jechaliśmy tam prawie 300 km, zajechaliśmy wieczorem po to żeby następnego dnia w okolicach południa, ruszyć z powrotem do domu. Kupiliśmy mu elegancką, skórzaną torbę na laptopa i dokumenty, a oprócz tego przygotowałam album ze zdjęciami z całego życia (które oczywiście najpierw musiałam pozyskać), opatrzonymi zabawnymi (mam nadzieję) komentarzami. Było to wszystko naprawdę czasochłonne i kosztowało także niemało. No i samo zorganizowanie wyjazdu w dzień powszedni wymagało sporej organizacji, bo praca, szkoła, dzieciaki trzeba było odstawić do babci, zgarnąć po drodze drugą babcię (moją mamę) itd. No ale czego się nie robi dla brata, prawda? Znamienne, że mój drugi brat postanowił nie jechać i najpierw go skrytykowałam, a później doszłam do wniosku, że w sumie dobrze zrobił.

To, że przyjechaliśmy, w dodatku taki kawał, nie zrobiło na A. żadnego wrażenia. Dodam, że ostatni raz widzieliśmy się na pewno ponad pół roku temu, a może nawet dawniej. Przez ten czas ze 2 czy 3 razy gadaliśmy przez telefon, głównie o jego pracy, która zasadniczo jest jednym z bardzo niewielu interesujących go tematów. Na torbę ledwo spojrzał, album przerzucił na szybko, stwierdził "no fajny" i odłożył gdzieś na bok. Nie ukrywam, że nie tak sobie to wyobrażałam, myślałam, że będziemy go oglądać wszyscy razem i zaśmiewać się wesoło. Nic takiego nie miało miejsca. Po prostu siedzieliśmy na kanapie, rozmowa średnio się kleiła, A. katował nas białoruskim rockiem z youtuba na telewizorze i tak spędziliśmy kilka godzin z kolacją w międzyczasie, ale nie taką wspólną, przy jednym stole, tylko raczej był to bufet, każdy coś tam sobie nałożył, przysiadł by zjeść i zwalniał miejsce dla innych. A. nawet nie zadał nam standardowych kurtuazyjnych pytań w stylu: "a co u was?", "jak tam dzieciaki?", "co z nimi zrobiliście?", "wszystko w porządku?". Prawdę mówiąc nie zadał nam żadnego pytania. Właściwie miał nas kompletnie w nosie. Gadał o swojej robocie i o wynikach swoich amatorskich badań naszych korzeni rodzinnych.

Po północy, kiedy mój mąż zaczął już przysypiać na kanapie, poszliśmy się położyć, a mi zrobiło się tak przykro, że aż się popłakałam.
Jakaś okropna dysfunkcja występuje w naszej rodzinie. Z jednym bratem w ogóle nie mam kontaktu, ostatnio widziałam go rok temu na 95 urodzinach naszej babci w Gorzowie (chociaż mieszkamy w tym samym mieście i nie jest to Gorzów), a wcześniej pewnie ze 2 lata go nie widziałam. Kiedyś spotkałam go przypadkiem w centrum handlowym i go nie poznałam. Odciął się od wszystkich, nie bierze udziału w żadnych rodzinnych spędach, świętach, uroczystościach.
Z A. miałam kontakt o wiele lepszy, swego czasu naprawdę bliski, gadaliśmy o istotnych tematach emocjonalnych, uczuciowych, każdych. Później także o sporcie, bo A. też biega i swego czasu uprawiał triathlon. Odkąd zaczął pracować w swojej aktualnej robocie (duża korporacja) na stanowisku dyrektorskim kontakt z nim właściwie się urwał. Już kilka razy wcześniej miałam wrażenie, że zupełnie mnie olewa, na jego 50 urodzinach straciłam wszelkie złudzenia co do tego, że mamy ze sobą jakąś relację. 

W tym wszystkim frapuje mnie rola i sytuacja mojej matki. Podzieliłam się z nią moimi odczuciami na temat tej imprezy, co ona skwitowała stwierdzeniem, że "przecież A. taki jest". Owszem, zawsze był introwertykiem, wręcz samotnikiem, całkowicie nieprzystosowanym do życia w rodzinnym stadle. Ale teraz dawał nam bardzo wyraźnie odczuć, że właściwie niepotrzebnie się fatygowaliśmy, bo on ma to serdecznie w nosie.
No i czy to nie dziwne, że obydwaj synowie się od niej odcięli? A. w dni powszednie mieszka u niej, a mimo to ona nie ma z nim kontaktu, są po prostu współlokatorami.
Moja relacja z matką też nie jest przesadnie bliska. Aktualnie można ją nazwać poprawną, ale zaznałam od matki wielkiej krzywdy i jestem wobec niej bardzo krytyczna. Uważam ją zresztą za osobę nie do końca dojrzałą emocjonalnie, narcystyczną, lecz niepotrafiącą funkcjonować bez faceta u boku - nigdy nie była sama. Z moim ojcem związała się w wieku 18 lat, po jego śmierci (ona miała wówczas 52 lata), w ciągu kilku miesięcy już był następny kandydat na męża. Tak. Na męża. Na szczęście w sprawie ślubu wybrała się do adwokata, który ślub wybił jej z głowy i został kolejnym jej partnerem. Jak w brazylijskiej telenoweli.

To wszystko, a także problemy w pracy i kontaktach ze znajomymi sprawiły, że rozważam poddanie się psychoterapii.