czwartek, 18 lipca 2019

"Wyjechali na wakacje wszyscy nasi podopieczni" :)

Nasze pocieszki od poniedziałku są na obozach. Mysia na 11 dni, a Pupu na 5 - to jego pierwszy obóz, więc myślę, że na początek 5 dni to akurat. Oczywiście przez cały rok snuję plany jaki to będzie cudowny czas bez dzieci i czego to nie będziemy robić (spędzać wieczory w miłych miejscach, na pysznych kolacjach i winie), a później niewiele z tych planów wychodzi - dni takie jak zwykle, tyle że jest mniej prania i mniej obsługi. No i można zacząć wcześniej oglądać Netflixa albo HBO, a nie dopiero jak maluchy już będą w łóżeczkach. Na łażenie po knajpach trochę szkoda forsy, a wina nie ma co pić w środku tygodnia, bo wiadomo.

By przełamać ten serialowo-filmowy schemat postanowiłam wczoraj, że wybierzemy się do teatru. W czasie kanikuły działają tylko teatry alternatywne i do takiego właśnie trafiliśmy. Okazało się to fantastycznym zbiegiem okoliczności, bo spektakl był świetny - "Dzisiaj wyjeżdżam" na podstawie tekstów Brunona Jasieńskiego. Lubię jego twórczość, a dawno nie miałam z nią styczności. Okazała się być zadziwiająco aktualna po tych niemal stu latach od jej powstania. W sumie niby nic dziwnego - Jasieński to w końcu jeden ze współtwórców futuryzmu. Jednak uderzające było to, że ludziom wówczas towarzyszyły podobne odczucia, w związku z rozwojem technologicznym, jak nam teraz. A przecież zaledwie w ciągu ostatnich kilku lat przeskok technologiczny jest nieprawdopodobny, nieporównywalny z tym, co dokonywało się w latach 20 i 30 XX w. Naprawdę niesamowicie było usłyszeć wypowiadane na głos dzisiejsze spostrzeżenia, napisane pewnie na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych zeszłego stulecia.

Temat szans i zagrożeń związanych z rozwojem technologii oraz przemian jakie zachodzą w środowisku i ludzkości bardzo mnie interesuje, świetnie pisze o tym Yuval Noah Harari - właśnie jestem w trakcie jego "21 lekcji na XXI wiek", wcześniej czytałam "Sapiens - od zwierząt do bogów" i "Homo Deus - krótka historia jutra". Polecam!

środa, 17 lipca 2019

Paradoksy służby zdrowia

Na początek bardzo Wam dziękuję za te miłe reakcje :) Cieszę się, że jednak ktoś nadal mnie czyta.

Jak wspominałam, miałam operację przepukliny pępkowej. Do szpitala umówiłam się już w styczniu, na 18 czerwca - tak by być po triathlonie. Prawdę mówiąc nie przemyślałam tego, że niezbyt fajnie jest być w szpitalu latem i że po operacji brzusznej trzeba przez kilka tygodni nosić specjalny pas, co w upały słabo się sprawdza. A później okazało się jeszcze, że zakończenie roku jest 19 czerwca i w związku ze szpitalem mnie ominie. No ale cóż było robić...18 czerwca przed 8.30 stawiłam się w szpitalu na czczo, gotowa na dalsze wyzwania.

Pierwszym okazało się samo przyjęcie, które trwało ponad 1,5 godziny. Następnie, gdy już przybyłam na oddział chirurgii ogólnej, czekałam sporo czasu aż pielęgniarki wskażą mi do której sali mam się udać. Trochę się zaniepokoiłam, bo kombinowały bardzo długo i cały czas przewijała się w ich rozmowie sala numer 37, na którą wolałby mnie nie kierować, ale chyba nie ma innej możliwości. Dosyć szybko zorientowałam się dlaczego tak bardzo pielęgniarki chciały mnie uchronić przed losem pensjonariuszki sali nr 37. Otóż leżały tam już dwie kobiety - jedna pewnie około 60, w zupełnie dobrej formie, natomiast druga, dobrze po 80, była w strasznym stanie. Na pierwszy rzut oka można było rozpoznać, że jest to ciężko chora osoba, bardzo otyła, z olbrzymimi wybroczynami na ciele, leżąca, bez możliwości poruszania się o własnych siłach, rzężąca i charcząca. Na domiar złego, następnego dnia miała mieć kolonoskopię, w związku z tym była w procesie przeczyszczania, a że nie mogła iść do toalety, to - mówiąc bez ogródek - po prostu robiła pod siebie. Smród był nie do wytrzymania. No i w tym momencie pojawia się refleksja, dlaczego to jest tak (nomen omen) gównianie zorganizowane, że osoby zdrowe, które mają tylko niewielki zabieg do załatwienia (jak ja) przebywają na salach z osobami w bardzo ciężkich stanach i muszą być świadkami ich olbrzymiego cierpienia i bezradności potęgując zapewne ich poczucie wstydu i upokorzenia. Wiem - takie są realia, szpitale nie są z gumy, ale...

Później zostałam wysłana na badania i tu także zaskoczenie - ruszyłam "w szpital" w tej piżamie i szlafroku, błąkając się po piętrach między innymi pacjentami i ludźmi "z ulicy", bo to nie jest tak, że jak już jestem w szpitalu, to pielęgniarka lub pielęgniarz podejdzie do mojego łóżka i pobierze mi krew na miejscu. Trzeba po prostu samemu pofatygować się do punktu pobrań i do gabinetu EKG, normalnie jak w przychodni odstać swoje w kolejce, odebrać wyniki i położyć je pielęgniarkom na oddziale na biurku. Później dowiedziałam się, że nie będę miała zabiegu następnego dnia, tylko dopiero w piątek 21 czerwca, bo "okazało się", że 19 czerwca nie ma anestezjologa. Fantastycznie - 3 dni spędzone gratis w szpitalu. Zapytałam ordynatora czy jest jakaś możliwość wyjścia na przepustkę, ale nie, nie ma takiej opcji. No to dlaczego doszło do takiej sytuacji?? "Służba zdrowia się dusi" - usłyszałam. Takich jak ja, było dużo więcej, choćby druga pani z mojego pokoju, która dostała aż tydzień pobytu w gratisie. Marnowanie pieniędzy na przetrzymywanie ludzi bez potrzeby w szpitalach - nic dziwnego, że są przepełnione i nic dziwnego, że służba zdrowia się dusi, skoro najwyraźniej nikt tego wszystkiego nie koordynuje.

Pora obiadu i odkrycie, że dla nowych pacjentów jest tylko zupa. Super, będąc od pół dnia na czczo tę zupę zjadłam niemal razem z miską, w której była podana, po czym udałam się do szpitalnego baru na drugie danie. 

O nocach nie wspominam nawet szerzej, bo to po prostu było coś okropnego - bez muzyki i słuchawek oraz środków nasennych nie dałabym rady, bo schorowana pani jęczała bardzo, miała omamy i problemy z oddychaniem, więc podłączano ją pod tlen, w związku z tym był straszny hałas, wybudzałam się nawet po tabletce. 

Dzień przed zabiegiem dostałam "pakiet startowy" - filselinową koszulę i czepek + czopek glicerynowy, a także zgody do podpisania. Czytając te zgody, z których wynikało, że udzielono mi wyczerpujących informacji na temat wybranej metody zabiegu, innych możliwych metod, powikłań, ryzyk, skutków zdrowotnych i zawodowych, zaleceń, wytycznych na przed i po zabiegu oraz że miałam możliwość nieskrępowanego zadawania pytań, po prostu parsknęłam śmiechem. Poza tym, że będę miała operację metodą Mayo nie wiedziałam nic więcej. Kontakt z lekarzem zwykle trwał jakieś 10 sekund, więc ciężko było o cokolwiek zapytać. No ale przed podpisaniem zgód dorwałam jednego na korytarzu i zaczęłam się dopytywać. Był zdumiony, a na pytanie o to co mnie czeka po operacji powiedział, że "będzie pani wyleczona". Musiałam siłą wyciągać informacje o to przez jaki okres mam np. unikać wysiłku, o co chodzi z tymi "skutkami zawodowymi" itd. Udzielił mi ich nader lakonicznie, ale czegoś tam się dowiedziałam.

Do godziny 19 kazano  mi zaaplikować czopek glicerynowy. Gdy tylko to zrobiłam i poczułam, że zaraz będzie pora na toaletę, pielęgniarka poleciła mi iść na konsultację anestezjologiczną. Ja i dwóch facetów, którzy również zapodali sobie czopki bo takie dostali wytyczne, błądziliśmy po szpitalu szukając anestezjologa i mocno zaciskając zwieracze licząc, że uda się załatwić temat na tyle szybko, by zdążyć do toalety. Ja byłam jako druga do konsultacji. Czekając na korytarzu na swoją kolej oczywiście musiałam się natknąć na tatę Adasia z klasy Mysi, który jest lekarzem w tym szpitalu. No cóż... Anestezjolog miał chyba ze 100 lat, był sympatyczny i opowiedział mi sporo o losach swojej córki w USA, a czopek w tym czasie robił swoje. Aż się spociłam z wysiłku żeby wytrzymać, ale się udało :)

Następnego dnia była operacja. Zespół na sali bardzo miły i profesjonalny, odpadłam momentalnie, a wybudziłam się zalana łzami. Jak przez mgłę słyszałam pytania o to co się stało i że mam dać jakiś feedback. Próbowałam wyjaśnić, że wszystko jest super, ale chyba nie bardzo mi to wyszło, raczej bełkotałam. Później byłam w letargu przez kilka godzin. Pod wieczór się ocknęłam, przyszedł Mąż w odwiedziny i gdy tak sobie ze mną siedział, do sali wkroczyła pielęgniarka i pielęgniarz, wyprosili Męża informując, że powinnam się przebrać, po czym ten pielęgniarz podszedł do mnie i jakby nigdy nic ROZERWAŁ tę fliselinową koszulę, pod którą oczywiście nie miałam bielizny. Byłam tak skołowana, że dopiero następnego dnia uświadomiłam sobie, że to był, kurwa, jakiś skandal i że potraktowano mnie jak kawał mięsa.

Wieczorem się spionizowałam i poszłam do łazienki. Rwało jak cholera, ale dało się wytrzymać. Następnego dnia po 11 rano byłam już na szczęście w domu z zaleceniem niedźwigania ciężarów powyżej 5 kg przez nie wiadomo jak długi czas, zaleceniem noszenia pasa pooperacyjnego do 8 tygodni i skierowaniem na zdjęcie szwów za tydzień. I uczuciem, że rzeczywistość szpitalna to całkiem inny świat, w którym niestety nie ma się podmiotowości i jest się raczej przedmiotem, na którym inny wykonują pewne czynności techniczne, takie jak operacja przepukliny metodą Mayo.