wtorek, 21 czerwca 2011

W kwestii remontu

Jak wielokrotnie wspominałam, planujemy remont - połączenie naszego mieszkania z drugim, położonym obok. Współpracujemy w tym temacie z moim znajomym architektem, bardzo dobrym kolegą. I o ile wspólne imprezowanie i weekendowanie wychodzi nam świetnie, o tyle współpraca przy remoncie chyba trochę gorzej. Przynajmniej wg mnie nie układa się to wszystko tak jak bym chciała.

Mieszkanie, o które powiększamy nasze lokum, zwolniło się 1 czerwca. O tym, że właśnie w takim terminie lokatorzy się wyprowadzą, było wiadomo od dawna. Ich wyprowadzka była potrzebna by zrobić ekspertyzę połączoną ze skuwaniem tynku i kafelków. Ekspertyza została wykonana ze dwa tygodnie temu. Wniosku o pozwolenie nadal nie ma. Sądziłam, że ekspertyza będzie ostatnim dokumentem koniecznym do złożenia wniosku.

Stan formalno-prawny tych mieszkań jest dość skomplikowany, mieszkania nie są wyodrębnione. Pytałam architekta czy to nie będzie jakiś problem, czy nie potrzebuję np. zgody współwłaścicieli nieruchomości. Zapewniał mnie, że nie, ale jeszcze sprawdzi. No i rzecz jasna niczego nie sprawdził, a okazuje się, że tak naprawdę taką zgodę potrzebuję, ale chyba da się to załatwić (mam nadzieję!!!) przez oświadczenie zarządcy nieruchomości. Co chwilę wychodzą jakieś kwiatki, a wniosek o pozwolenie na budowę wciąż jest niegotowy.

4 lipca mieli do tego mieszkania obok naszego wejść budowlańcy, budować ścianki działowe, zrywać podłogi itp., tymczasem oczywiście budowanie ścianek, co stanowi sedno tego remontu, nie będzie możliwe bo nie mamy pozwolenia. Kolega architekt twierdzi, że to żaden problem i można to zrobić bez pozwolenia, luz. Ale jeżeli któryś z sąsiadów okaże się taki życzliwy, że doniesie na mnie do administracji budowlanej to przecież ja poniosę konsekwencje. Nie znam się na prawie budowlanym ani w ząb, ale z czasów aplikacji kojarzę, że prowadzenie prac budowlanych bez wymaganego pozwolenia na budowę nie jest pomysłem godnym pochwały. Założę się, iż na domiar złego budowlaniec powie, że właśnie zarezerwował sobie czas na nasze prace na lipiec i później jest już zajęty. Dam sobie uciąć rękę, że właśnie tak będzie. Dodatkowo mamy sezon urlopowy, połowa urzędników na wakacjach, więc jak dobrze pójdzie nasza sprawa zostanie załawtiona na jesień. Po prostu zajebiście. A zadowolenie kolegi architekta jest niczym niezmącone.

Zaczyna mnie trafiać szlag od tego wszystkiego.

czwartek, 16 czerwca 2011

Choroba Mysi

Mysia od piątku 3 czerwca zaczęła gorączkować. Tzn. w tamten piątek po południu miała 38 st. C. Poleciłam Myszkinowi obserwować i jak będzie ponad 38,5 podać Panadol. Ale gorączka ustąpiła samoistnie. W sobotę Mysia obudziła się z mega katarem, a pod wieczór znów miała gorączkę - 38,2. W niedzielę sytuacja wyglądała podobnie, ale dodatkowo zaczęły ropieć jej oczka. W poniedziałek katar zrobił się żółtawy, więc we wtorek poszłyśmy do lekarza. Podkreślałam te ropiejące oczka, ale pani doktor nie zapisała nam żadnych kropli, tylko lek przeciwwirusowy i syrop na zapalenie górnych dróg oddechowych. Podawałam te lekarstwa, wyciągałam z nosa gluty Fridą, ale było coraz gorzej. W kolejną sobotę (11 czerwca) RANO Mysia miała 39,4 więc znowu pojechaliśmy do lekarza. Tym razem zapisano nam krople do oczu z antybiotykiem i antybiotyk w syropie. Myślałam, że będzie ok. Na sobotę mieliśmy zaplanowany wypad do Torunia na koncert Roda Stewarta (nie żebym była jego fanką, ale bilety dostaliśmy za free, a sam Toruń zawsze wart jest odwiedzenia), ale doszłam do wniosku, że w tej sytuacji nie chcę jechać. Mama namówiła mnie jednak tłumacząc, że czy w domu, czy u niej Mysia będzie w takiej samej sytuacji, że dostaje leki więc będzie tylko lepiej. Pojechaliśmy. Pod wieczór w sobotę Mała miała 39,8. Postanowiłam wracać, ale mama stwierdziła, że to nie ma sensu, gdyż gorączka spada po podaniu Panadolu. W niedzielę zaczęło być jakby trochę lepiej, myslałam, że antybiotyk zaczął działać. Jednak w nocy zanotowałam 40,1 st.C.

Zadzwoniłam na pogotowie i na moje pytanie czy mam zawieźć Mysię do szpitala usłyszałam, że po pierwsze mam nie panikować i że wystarczy chłodna kąpiel, antybiotyk musi mieć czas by zadziałał. Tłumaczyłam, że już niemal dwie pełne doby jest podawany i jest coraz gorzej, ale pani z pomocy doraźnej uspokajała mnie, że to normalne. Zrobilismy więc tę kąpiel i faktycznie - gorączka spadła do 37 z kawałkiem. Rano znów ponad 39. Musiałam jechać na rozprawę do innego miasta więc poleciłam Myszkinowi zawieźć dziecko do lekarza i zażądać skierowania do szpitala. Usłyszałam od mamy wyrzut, że to moje dziecko, a ja jak głupia pojechałam na rozprawę zamiast być z dzieckiem. Czułam się jak najgorsza wyrodna matka, ale nie mogłam nie pojechać, skoro był z nią jej tata, a mój szef z kolei był w Warszawie. Do przesłuchania było kilkunastu świadków, nasz klient musiał być reprezentowany.

Na Izbę Przyjęć dojechałam zanim jeszcze przyjął Mysię laryngolog. Stało się to po ponad 2 godzinach od zarejestrowania.  Laryngolog zlecił zdjęcie rtg zatok i wyszło, że Mała ma anginę oraz mocno zajęte zatoki (czyt. zapalenie zatok) i musi zostać w szpitalu bo najwyraźniej antybiotyk podawany doustnie nie działa, więc trzeba podać go dożylnie. Co ciekawe, wszyscy, z którymi mieliśmy tam kontakt, z góry zakładali, że to ja zostanę z Mychą. Nawet sala, którą wykupiliśmy by mieć w miarę godne warunki (czyt. łóżko dla rodzica zamiast spania na podłodze pod łóżeczkiem) nazywała się sala dla matki z dzieckiem. Tymczasem to Myszkin został z Małą, ponieważ ja również jestem zainfekowana. Mam zapalenie zatok i zmianę w prawym płucu (moja matka twierdzi, że to może być gruźlica ;))). Byłam dojeżdżająca i zapewniająca niezbędną aprowizację. Myszkin zaś trwał tam dzielnie przez prawie trzy dni. Szacun dla Myszkina. Szacun to the maximum!!! :)))))))))

Od wczoraj Myśka jest na przepustce, jeździmy dwa razy dziennie do szpitala nakarmić motylka (czyli wstrzyknąć antybola w wenflon). Nochal jeszcze mocno zapchany, ale jest wielka poprawa. Całą noc przespała pięknie i spokojnie.

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Ech,

mam wrażenie, że ostatnio nie jest ze mną najlepiej... W pracy było potwornie nerwowo, zresztą nadal nie jest zupełnie okej. Dużo pracy, a do tego problemy związane z relacją ja-szef. Trochę się pozapętlało. Moja podwyżka stoi pod dużym znakiem zapytania.

Mama powiedziała mi wreszcie o swoim ślubie. Wzięłam wcześniej tabsa na uspokojenie więc nie było wybuchu, ale nie omieszkałam dać jej do zrozumienia dość dosadnie co o tym myślę. W ogóle z Mamą nienajciekawiej się porobiło i to z różnych względów.

O mężu pisałam. Weekend był spokojniejszy, ale myślę że daleko nam do modelu szczęśliwej rodzinki. Na razie koncentrujemy się na remoncie mieszkania i o tym głównie rozmawiamy. Odpowiadając w tym miejscu na przypuszczenia Ćwirki - nie sądzę, żeby Myszkin był zdolny do prowadzenia pozamałżeńskiego pożycia. Nie mam też żadnych podstaw by żywić takie podejrzenia. On jest dobry. Ma swoje wady, swoje "odpały", nienajrzadsze wybuchy niesprawiedliwej złości, ale generalnie postrzegam go jako człowieka dobrego do tego stopnia, że nie byłby w stanie urazić mnie tak dotkliwie. Może tak to właśnie działa, że w swej ogólnej dobroci jest również nieco nieporadny, dlatego ja muszę zawiadować większością tematów w naszym życiu.

czwartek, 2 czerwca 2011

Czajnik

Mój Tata, kilka dni przed swoją śmiercią, gdy żegnałam się z nim po popołudniowej wizycie, powiedział mi coś zagadkowego - że jest jak czajnik, w którym wrze, ale on jednak cały czas pogwizduje.

Wczoraj poczułam się jak taki czajnik. Jak czajnik, który jeszcze trochę pogwizduje, ale za chwilę przestanie bo wewnętrzne bulgotanie wrzątku sprawi, że gwizdek spadnie i będzie po zawodach.

Planujemy rozbudowę mieszkania. Wiąże się to z kredytem (niezbyt wysokim, ale gotówkowym i krótkoterminowym, więc rata będzie oscylować w okolicach 1.000 złotych miesięcznie), utratą dochodów z tytułu najmu kawalerki i zwiększeniem czynszu. Nie wiem jak to się dzieje, ale już teraz koniec miesiąca jest finansowo ciężki, więc nie wyobrażam sobie jak będzie z dodatkowym obciążeniem i z ograniczeniem dotychczasowych dochodów. Pomyślałam więc o podwyżce. Zastanawiałam się nad tym od kilku dni i ostatecznie wczoraj postanowiłam o tym porozmawiać z szefem. Mówiłam mojemu mężowi, że taki mam plan. Podwyżki na razie nie dostałam, temat jest otwarty, wrócimy do niego za miesiąc. Dzwonię do męża i zaczynam relacjonować mu rozmowę, a on odpowiada, że nie ma teraz czasu i mam się streszczać. Powiedziałam, że to dłuższa historia i w takim razie pogadamy w domu. W międzyczasie mieliśmy jeszcze wizytę konstruktorki i architekta, którzy badali czy ściana nośna, w której mamy zrobić przejście, jest przygotowana do przebicia, czy trzeba będzie ją zabezpieczać. Mój mąż wczoraj wracał z Warszawy więc zadzwoniłam do niego by powiedzieć mu o wnioskach z tej wizyty no i dostałam zjebkę, że dzwonię akurat jak on się zgubił. I że nie ma teraz czasu ze mną rozmawiać o ścianach i konstruktorce. Zadzwonił za czas jakiś i łaskawie zainteresował się wynikami ekspertyzy. A na koniec mówi: "jeszcze chyba coś mi chciałaś opowiedzieć z jakąś dłuższą historią", zapytałam więc czy pamięta czego dotyczyła ta dłuższa historia, a on "no chyba coś o pracy i o przebojach z klientem". Kurwa!!! Ja od kilku dni łażę jak kot z pęcherzem, zastanawiam się czy ruszać temat podwyżki, w końcu zdobywam się na odwagę, a mój mąż tak bardzo ma to w nosie, że nawet nie pamięta, iż zaczęłam mu już o tym opowiadać. Jak piszą w tabloidach - SZOK!!!

Natychmiast odechciało mi się z nim gadać o czymolwiek. Poczułam się jak wspomniany na wstępie czajnik, a takze jak ten muł, który ciągnie cały załadowany po brzegi wóz. Większość spraw domowych jest na mojej głowie, dzień w dzień obiad, pranie, zmywanie, mycie, ubieranie, czesanie Zosi, przygotowywanie jej do snu, tym wszystkim ja się zajmuję. Temat powiększania mieszkania też ja ograniam - wybieram kuchnię, sprawdzam ceny podłóg, kontaktuję się z architektem, załatwiam plany, nie mówiąc już o tym, że obydwa te mieszkania są moje i ja organizuję też kredyt na remont. Mój mąż miał zająć się podłogą, ale w zasadzie scedował to na swoją Mamę (ma znajomościw tartakach). Poza tym nie wnosi właściwie nic. I nawet kwestia mojej podwyżki jest dla niego najwyraźniej obojętna. Pomyślałam, że poza byciem tatą dla Zosi nie jest mi do niczego potrzebny taki mąż, bo nie stanowi dla mnie ŻADNEGO oparcia. Ani emocjonalnego, ani organizacyjnego ani nawet finansowego. Nie jest też dla mnie partnerem do seksu bo od jakiegoś czasu stałam się dla niego przezroczysta. Jakbym w ogóle nie istniała, jakby mnie nie było. Pomyślałam też, że gdybym miała polegać na nim, a nie na sobie, byłabym już dawno w głębokiej, czarnej dupie. Żadne urlopy wychowawcze i tego typu sprawy nie wchodzą w grę, bo przepadlibyśmy z kretesem. Wielokrotnie napomykałam mu, że powinien zorganizować sobie podwyżkę, ale pracując w niemieckim koncernie potulnie czeka aż to firma sobie o nim łaskawie przypomni "bo takie są procedury".

Wrócił z tej Warszawy i już od progu zaczyna skarżyć się na swój problem z pamięcią. Że niby dlatego nie pamiętał o mojej rozmowie z szefem na temat podwyżki. Nie dlatego, że ma to gdzieś, czy że po prostu nie przywiązuje wagi do tego co mówię. On ma poważny problem z pamięcią. Leżałam w wannie nic nie mówiąc, no bo jak można skomentować takie wywody? Skoro uważa, że ma problem z pamięcią niech idzie do lekarza-proste. A mój mąż poczuł sie zlekceważony, obraził się i poszedł sobie.

On ma problem z pamięcią, a ja mam problem z mężem, który jest jak dziecko. Czuję, że jeszcze chwila, jeszcze moment i wybuchnę bo docieram do kresu sił fizycznych, ale przede wszystkim psychicznych. I naprawdę nie chce mi się bawić w jakieś damsko-męskie podchody, słodkie uśmiechy, pochwały, zachwyt nad tym jaki jest wspaniały bo umył kuchenkę i inne gierki mające doprowadzić do tego by postępował zgodnie z moimi oczekiwaniami... No ludzie, jesteśmy dorośli, cały dzień zapieprzam w pracy, wracam do domu, padam na pysk, a tu jeszcze cała chata na głowie, więc uśmiech i pochwała to ostatnia rzecz o jakiej myślę. Poza tym, czy mnie ktoś chwali za to, że piorę, gotuję i sprzątam? Potrzebuję partnera, który realizuje rzeczy do zrobienia bo po prostu trzeba je zrobić, bez proszenia i oczekiwania na poklask.

Zazdroszczę Mamie G. męża - przyjaciela.