poniedziałek, 9 grudnia 2019

Towarzyszące mi uczucie osaczenia się pogłębia. Dwa dni z rzędu zapomniałam zażyć tabletki na zaburzenia lękowe i wczoraj obudziłam się przed świtem z uczuciem paniki i gonitwą myśli. Mam jeden temat w pracy, potencjalnie mogący skutkować poważnymi konsekwencjami. Nie jest tak, że to ja popełniłam błąd, po prostu przepisy są różnie interpretowane i wybrane przeze mnie rozwiązanie może zostać zakwestionowane przez sąd rejestrowy. Bardzo mnie to stresuje już prawie od pół roku, ostatnio sprawa zbliża się do finału i coraz częściej odczuwam olbrzymi, paraliżujący wręcz niepokój. Wczoraj rano tak właśnie się stało. Dodatkowo czułam duszności, ucisk w klatce piersiowej, nie wiem czy od niepokoju, czy od "podgrzewanych papierosów" typu Iqos. Wspominałam tu o tym, że zdarzało mi się sporadycznie popalać papierosy, co zawsze wpędzało mnie w ogromne poczucie winy. Porzuciłam je na rzecz tych podgrzewanych, które rzekomo nie mają substancji smolistych bo się ich nie spala tylko podgrzewa i nie śmierdzą. Te niewątpliwe zalety sprawiły, że zaczęłam ich "palić" dużo więcej niż kiedykolwiek zwykłych papierosów. Wczoraj rano postanowiłam nigdy więcej się do tego nie zbliżyć. Chciałabym się uwolnić od wszystkiego, co trzyma mnie w niewoli.

Poszłam do mojego śpiącego synka poszukać ukojenia. Myślałam o mowie noblowskiej Olgi Tokarczuk i o tym, że także Netflix i HBO mnie zniewalają. "To co, obejrzymy coś?" - to jest ostatnio jedyny pomysł na wspólne spędzenie wieczoru z mężem. Już nie chcę niczego oglądać.

Po około godzinie zasnęłam.

Po południu poszłam pobiegać, a raczej potruchtać. Powietrze było dobre, co ostatnio rzadko się zdarza i dlatego dosyć rzadko biegam. Nie wiem co robić - budować formę w smogu, czy oszczędzać płuca i drogi oddechowe przy jednoczesnym spadku formy? Kupić bieżnię do domu? Maskę antysmogową? Nie wiem. Na razie forma kiepska, odkąd wróciłam do biegania po operacji, czyli od września, ani razu nie przebiegłam więcej niż 10 km. Staram się biegać dwa razy w tygodniu, ale zdarzyło się kilka takich tygodni, że w ogóle nie biegałam bo albo nie było kiedy albo jakość powietrza była tak zła, że rezygnowałam. Ale wczoraj się udało. Było bardzo ciężko, męczyłam się strasznie, aż w końcu zaczęłam szlochać i płakać. Usiadłam na trawie i wyłam. Byłam w wielkiej rozpaczy czując, że jestem gdzieś, gdzie w ogóle nie chcę być i robię rzeczy, które czynią mnie nieszczęśliwą. Nie mam czasu i siły, także siły woli na sport, ciągle nie mogę złamać granicy, która oddziela mnie od lepszych wyników, nawet próby pracy z trenerem skończyły się fiaskiem.

Uspokoiłam się i pobiegłam do domu. Po drodze pomyślałam, że ta rozpacz to może nie była wcale moja prawdziwa rozpacz, może to była jakaś psychojazda przez niewzięcie tych cholernych tabletek. Moja kuzynka potwierdziła mi później, że tak mogło być i poczułam złość, że dałam się przekonać, ze tabletki mi pomogą, a tak naprawdę czynią mnie ubezwłasnowolnioną. 

czwartek, 21 listopada 2019

Smartfony

Psychotropy chyba działają, czuję się bardziej stabilnie i spokojnie, ale czasami zdarzają się gorsze chwile. Nadal z równowagi potrafią wytrącić mnie drobiazgi.

Na przykład wkurwiają mnie wszechobecne smartfony, gdy jadę tramwajem czuję się osaczona przez smartfoniarzy i patrząc na twarze gapiące się w ekrany, a większość twarzy gapi się w ekrany w tramwajach i na przystankach, ZAWSZE mam refleksję, że ludzkość zjeżdża po równi pochyłej i że nie będzie dobrze.
Oczywiście sama na siebie też się wściekam, że nadużywam smartfona, ale ciężko jest się temu przeciwstawić, skoro codzienne życie przenosi się do sieci, a w smartfonie sieć jest zawsze pod ręką. Przez internet robimy zakupy, płacimy rachunki, utrzymujemy kontakty towarzyskie, czytamy artykuły, komunikujemy się służbowo, prywatnie i szkolnie, obcujemy ze sztuką, kasujemy bilety i robimy setki innych rzeczy. Tysiące bodźców atakujących w każdej sekundzie. Jestem tym zmęczona, ale z drugiej strony uczestniczę w tym - błędne koło.

Jutro spróbuję zrobić sobie dzień smartfonowego detoksu. Oczywiście jeśli ktoś do mnie zadzwoni to odbiorę, chodzi o niekorzystanie z innych funkcji smartfona.

niedziela, 3 listopada 2019

Dni są ciemne i pełne strachów

Schrzaniłam jedną rzecz w pracy. Na razie tylko ja o tym wiem i być może (oby!) tak zostanie, ale potencjalnie może być z tego afera. Od momentu, gdy to odkryłam, popadłam w stan permanentnego lęku, że wszystko za co się biorę, robię źle. Doszło do tego, że zaczęłam powątpiewać czy ja w ogóle jeszcze wiem co robię, co należy robić i jak. Całkowicie straciłam do siebie zaufanie, nie wierzę w swoje kompetencje, wiedzę, w lata doświadczenia. Posypałam się psychicznie. Myśl o kontakcie z sądem wywołuje we mnie panikę. Myśl o kontakcie z klientami wywołuje dreszcz grozy.

Poprosiłam kuzynkę lekarkę o tabletki nasenne bo zaczęłam wybudzać się w środku nocy i nie mogłam dalej spać. Zapisała mi psychotropy na zaburzenia lękowe i tabsy na uspokojenie. Te psychotropy działają po dwóch tygodniach, więc na razie trudno powiedzieć, ale te na uspokojenie pomagają, pozwalają wyciszyć to rozedrganie, ten najsilniejszy stres. Nie potrafią jednak sprawić, że powróci poczucie własnej wartości.

Dodatkowo od dłuższego czasu ciągnie się jakiś taki wewnętrzny, podpowierzchniowy kwas w naszej najbliższej ekipie znajomych. Czuję, że ja jestem jego przyczyną, że - jak to się mówi - nie lubią mnie. Stałam się bowiem mało tolerancyjna, czasem mówię może zbyt szczerze co myślę i forsuję swoje pomysły, gdy uważam, że są najlepsze (często tak uważam), a to wszystko wyszło na jaw przy okazji wyboru prezentów na ślub dla znajomych i później na 40. Od tego czasu nasze kontakty stały się o wiele rzadsze. Tzn. kontakty z nami (ze mną i M.), bo reszta chyba spotyka się między sobą. Sytuacja też jest może trochę specyficzna, bo ci jedni dopiero wzięli ślub, ci drudzy są ze sobą od roku z kawałkiem, a trzeci właśnie ma nową dziewczynę. Wszyscy bezdzietni, wolni i frywolni. Jak nie byli w związkach to odwiedzali nas bardzo często i w domu i na działce, imprezy u nas - majówki, Sylwestry, urodziny, a nawet takie spędy na zupełnym spontanie, są już legendarne. Do nas na działkę przyjeżdżali niemal jak do siebie, nawet niekiedy czułam się zmęczona tym ciągłym tłumem ludzi, koniecznością organizowania żarcia, spania, pościeli itd. Teraz chłopaki mają swoje młode żonodziewczyny i chyba my już nie pasujemy do towarzystwa. Prawdę mówiąc czuję się... wykorzystana? To jest ta nasza wielka przyjaźń?

W ostatnim czasie straciłam też kontakt z czterema dziewczynami, przyjaciółkami od dawien dawna.

Z E. chodziłam do przedszkola, do klasy w podstawówce i w liceum. Przyjaźniłyśmy się też przez całe studia i później. Nawet jak E. przeprowadziła się do Wawy to kontakt utrzymywałyśmy, chociaż ona z czasem przestała się do mnie odzywać gdy przyjeżdżała do naszego miasta. Ja niekiedy u niej nocowałam będąc w Wawie i to dawało mi złudzenie, że ciągle się przyjaźnimy. Przestałam regularnie przyjeżdżać do Wawy i bieżący kontakt się urwał. Skoro ona nigdy nie odzywała się do mnie będąc u nas w mieście, ja przestałam się odzywać gdy zajeżdżałam do Warszawy, w końcu przestałam też dzwonić i ona też przestała.

Z M. chodziłam do przedszkola i do klasy w podstawówce. Mieszkałyśmy w jednej klatce schodowej. Powiedzmy, że do zeszłego roku pozostawałyśmy w dość bliskich kontaktach mimo że M. wyprowadziła się do innego miasta. Co prawda w międzyczasie był kryzys tej znajomości, wycofanie się M. na dłuższy czas z niejasnych dla mnie przyczyn, ale później nastąpiła reaktywacja, nawet byliśmy razem na wakacjach rok temu. No i może przez te wakacje znajomość chyba się jednak już skończyła. W ciągu tego roku rozmawiałyśmy przez telefon może ze 3 razy, kilka wiadomości wymienionych na Whatsappie i smsach. Prawie ZAWSZE jak dzwonię to M. albo nie odbiera i nie oddzwania albo odbiera i mówi, że teraz nie może i zaraz oddzwoni i nie oddzwania. Ostatnio tak stało się w jej 40 urodziny. Dzwoniłam, nie odebrała, napisała po dwóch dniach, że oddzwoni, ale nie oddzwoniła. No to ja też nie dzwonię, bo po co? Czy jednak warto spróbować?

Opisane przypadki E. i M. to przyjaźnie, które urwały się/rozeszły wbrew mojej woli. Gdy to się już stało zdałam sobie sprawę, że to chyba głównie ja ciągnęłam te relacje. To ja dzwoniłam, zapraszałam i sama się wpraszałam, proponowałam wspólne wyjazdy itd. Trafiając jednak na brak odzewu z czasem sama też przestałam się odzywać, no bo ile można? Niemniej szkoda mi tych relacji, czasem mam ochotę do kogoś zadzwonić, pogadać nie przez tego pieprzonego Messengera tylko normalnie, przez telefon, zapytać co słychać i jak zastanawiam się do kogo mogłabym zadzwonić, to tych osób jest bardzo niewiele. Teraz, po tak długim czasie nieodzywania się, nie mam śmiałości dzwonić do E. i M. Zwłaszcza do M., bo nie zniosłabym usłyszeć, że teraz nie może i za 5 minut oddzwoni, żeby nigdy tego nie zrobić. Do E. dzwoniłam na jej 40 urodziny, dokładnie 4 miesiące temu i rozmowa średnio się kleiła.

Z kolei przypadek A. i E. są ze sobą powiązane. Z A. chodziłam do przedszkola, podstawówki i liceum, ale A. była o klasę wyżej. Także mieszkałyśmy w  tej samej klatce schodowej. Z kolei E. chodziła z A. do klasy w liceum, a później spadła do mojej klasy. E. jest specyficzna, nie nazwałabym jej przyjaciółką, ale na pewno była moją dobrą koleżanką.
A. lata temu wyniosła się do Warszawy, ale gdzieś do końca 2014 roku byłyśmy w stałym, choć niezbyt częstym kontakcie. Później ten kontakt mocno się naderwał, mam wrażenie, że to A. go zaniedbała. Ze dwa lata temu była chwila odnowienia, ale przekonałam się, że A. jest nienaturalna, zupełnie nieszczera i odechciało mi się z nią zadawać. To stwierdzenie powstało na kanwie historii z E, z której to relacji także to ja się postanowiłam wycofać, bo okazało się, że między nią a jej mężem są jakieś straszne jazdy, że tam chyba wchodzą w rachubę jakieś zaburzenia psychiczne po obydwu stronach. Uznałam, że nie mam siły się z tym mierzyć i nie mam też ochoty brać udziału w tej towarzyskiej szopce przykrywającej jakieś mroczne historie.

To wszystko sprawia, że czuję się osamotniona. Jakby w ciągu dwóch lat 4 dość bliskie mi osoby umarły. I - w nawiązaniu do poprzedniego posta - jakby moi bracia też umarli. Ludzie ode mnie odchodzą, czy problem tkwi we mnie czy w nich, a może po prostu w okolicznościach?

Z rodziną najlepiej na zdjęciach

W zeszłym tygodniu byłam na 50 urodzinach mojego brata. Posiadanie brata, który ma 50 lat samo w sobie jest dosyć dziwne, jakoś nie mogę przyzwyczaić się do tego, że NAPRAWDĘ jestem osobą w średnim wieku. Impreza też była dziwna i skłoniła mnie do gorzkich przemyśleń.

To była impreza - niespodzianka w domu mojego brata, sama najbliższa rodzina nasza i jego żony. Jechaliśmy tam prawie 300 km, zajechaliśmy wieczorem po to żeby następnego dnia w okolicach południa, ruszyć z powrotem do domu. Kupiliśmy mu elegancką, skórzaną torbę na laptopa i dokumenty, a oprócz tego przygotowałam album ze zdjęciami z całego życia (które oczywiście najpierw musiałam pozyskać), opatrzonymi zabawnymi (mam nadzieję) komentarzami. Było to wszystko naprawdę czasochłonne i kosztowało także niemało. No i samo zorganizowanie wyjazdu w dzień powszedni wymagało sporej organizacji, bo praca, szkoła, dzieciaki trzeba było odstawić do babci, zgarnąć po drodze drugą babcię (moją mamę) itd. No ale czego się nie robi dla brata, prawda? Znamienne, że mój drugi brat postanowił nie jechać i najpierw go skrytykowałam, a później doszłam do wniosku, że w sumie dobrze zrobił.

To, że przyjechaliśmy, w dodatku taki kawał, nie zrobiło na A. żadnego wrażenia. Dodam, że ostatni raz widzieliśmy się na pewno ponad pół roku temu, a może nawet dawniej. Przez ten czas ze 2 czy 3 razy gadaliśmy przez telefon, głównie o jego pracy, która zasadniczo jest jednym z bardzo niewielu interesujących go tematów. Na torbę ledwo spojrzał, album przerzucił na szybko, stwierdził "no fajny" i odłożył gdzieś na bok. Nie ukrywam, że nie tak sobie to wyobrażałam, myślałam, że będziemy go oglądać wszyscy razem i zaśmiewać się wesoło. Nic takiego nie miało miejsca. Po prostu siedzieliśmy na kanapie, rozmowa średnio się kleiła, A. katował nas białoruskim rockiem z youtuba na telewizorze i tak spędziliśmy kilka godzin z kolacją w międzyczasie, ale nie taką wspólną, przy jednym stole, tylko raczej był to bufet, każdy coś tam sobie nałożył, przysiadł by zjeść i zwalniał miejsce dla innych. A. nawet nie zadał nam standardowych kurtuazyjnych pytań w stylu: "a co u was?", "jak tam dzieciaki?", "co z nimi zrobiliście?", "wszystko w porządku?". Prawdę mówiąc nie zadał nam żadnego pytania. Właściwie miał nas kompletnie w nosie. Gadał o swojej robocie i o wynikach swoich amatorskich badań naszych korzeni rodzinnych.

Po północy, kiedy mój mąż zaczął już przysypiać na kanapie, poszliśmy się położyć, a mi zrobiło się tak przykro, że aż się popłakałam.
Jakaś okropna dysfunkcja występuje w naszej rodzinie. Z jednym bratem w ogóle nie mam kontaktu, ostatnio widziałam go rok temu na 95 urodzinach naszej babci w Gorzowie (chociaż mieszkamy w tym samym mieście i nie jest to Gorzów), a wcześniej pewnie ze 2 lata go nie widziałam. Kiedyś spotkałam go przypadkiem w centrum handlowym i go nie poznałam. Odciął się od wszystkich, nie bierze udziału w żadnych rodzinnych spędach, świętach, uroczystościach.
Z A. miałam kontakt o wiele lepszy, swego czasu naprawdę bliski, gadaliśmy o istotnych tematach emocjonalnych, uczuciowych, każdych. Później także o sporcie, bo A. też biega i swego czasu uprawiał triathlon. Odkąd zaczął pracować w swojej aktualnej robocie (duża korporacja) na stanowisku dyrektorskim kontakt z nim właściwie się urwał. Już kilka razy wcześniej miałam wrażenie, że zupełnie mnie olewa, na jego 50 urodzinach straciłam wszelkie złudzenia co do tego, że mamy ze sobą jakąś relację. 

W tym wszystkim frapuje mnie rola i sytuacja mojej matki. Podzieliłam się z nią moimi odczuciami na temat tej imprezy, co ona skwitowała stwierdzeniem, że "przecież A. taki jest". Owszem, zawsze był introwertykiem, wręcz samotnikiem, całkowicie nieprzystosowanym do życia w rodzinnym stadle. Ale teraz dawał nam bardzo wyraźnie odczuć, że właściwie niepotrzebnie się fatygowaliśmy, bo on ma to serdecznie w nosie.
No i czy to nie dziwne, że obydwaj synowie się od niej odcięli? A. w dni powszednie mieszka u niej, a mimo to ona nie ma z nim kontaktu, są po prostu współlokatorami.
Moja relacja z matką też nie jest przesadnie bliska. Aktualnie można ją nazwać poprawną, ale zaznałam od matki wielkiej krzywdy i jestem wobec niej bardzo krytyczna. Uważam ją zresztą za osobę nie do końca dojrzałą emocjonalnie, narcystyczną, lecz niepotrafiącą funkcjonować bez faceta u boku - nigdy nie była sama. Z moim ojcem związała się w wieku 18 lat, po jego śmierci (ona miała wówczas 52 lata), w ciągu kilku miesięcy już był następny kandydat na męża. Tak. Na męża. Na szczęście w sprawie ślubu wybrała się do adwokata, który ślub wybił jej z głowy i został kolejnym jej partnerem. Jak w brazylijskiej telenoweli.

To wszystko, a także problemy w pracy i kontaktach ze znajomymi sprawiły, że rozważam poddanie się psychoterapii.

wtorek, 15 października 2019

Dlaczego mężczyźni rządzą światem?

Bo nadal rządzą - taka jest prawda. I niedawno chyba znalazłam odpowiedź na to pytanie - przyszła do mnie w czasie treningu biegowego. Zaczęłam go trochę później niż planowałam, trochę zbyt późno, ale trening trzeba przecież zrobić. Miałam jeszcze nieco ponad kilometr do domu kiedy zrobiło się niemal zupełnie ciemno (ale latarnie się świeciły) i gdy dobiegałam do przejścia dla pieszych, takiego ze światłami, zauważyłam, że kręci się tam trzech podpitych facetów, wznosząc wulgarne okrzyki i przepychając się wzajemnie. Musiałam ich minąć, a później stanąć i czekać na zielone światło. Bałam się, że mnie obscenicznie zaczepią werbalnie, a może nawet popchną, klepną w tyłek, czy wręcz zaciągną w pobliskie krzaki. Nic takiego na szczęście się nie stało, ale gdy światło w końcu zmieniło się na zielone, pognałam ile sił w nogach myśląc o tym, że w starciu z mężczyzną jestem bez szans, że obcy mężczyźni, napotkani w takich okolicznościach, że jestem z nimi bez szans na wypadek napaści, budzą mój głęboki strach. Boję się mężczyzn, bo mężczyźni potrafią być groźni dla kobiet. Bo są mężczyźni, którzy biją, gwałcą i mordują. Takie mają skłonności. Nie wszyscy oczywiście, ale pewnie wielu i ci sądzą, że im wolno. Że kobiety służą do tego, by zaspokajać nimi swoje potrzeby. Podejrzewam,że każda z nas głęboko w sobie nosi taki strach wiedząc, że tak po prostu jest, tak został skonstruowany świat. Każda z nas całe życie trwa w tej wewnętrznej, czasem nieuświadomionej obawie i sądzę, że także dlatego w życiu społecznym, publicznym, ustępujemy pola - boimy się agresji.

Kilka dni później znów biegłam. Był środek dnia - koło południa,  a ja chciałam przebiec się przez pobliski lasek w spokojnym tempie, żeby utrzymać niskie tętno. Tuż przede mną do lasu wszedł facet, a moje tętno skoczyło z niecałych 140 uderzeń na minutę do ponad 160 gdy go zauważyłam. Ze strachu, ponieważ słyszałam mnóstwo historii o zgwałconych w biały dzień biegaczkach, a w lesie, w środku dnia, jednak nie ma wielu spacerowiczów, którzy dawaliby poczucie bezpieczeństwa.

Podzieliłam się tymi przemyśleniami z przyjaciółką, a ona powiedziała, że moje obawy są w pełni uzasadnione - gdy miała 19 lat została napadnięta właśnie w ten tzw. biały dzień, wracając do domu ścieżką na przełaj. Zaatakował ją i zmusił do wykonania "innej czynności seksualnej". Wstrząsająca opowieść.

Stwierdzam, że jako kobieta mogę czuć się bezpiecznie tylko albo z kimś albo na otwartej przestrzeni, gdzie są inni ludzie, którzy - w razie zagrożenia - usłyszą wołanie o pomoc, zareagują. I prawdę mówiąc strasznie mnie to wkurwia, bo chciałabym móc robić co chcę bez strachu o swoje życie, bez obawy, że idąc na wieczorny trening spotka mnie coś złego i bez oskarżeń, że poruszając się samotnie kuszę los, proszę się o kłopoty.

Nie możemy korzystać z pełnej wolności i swobody, bo gdy napotkamy obcego faceta, to będąc z nim sam na sam, jesteśmy zdane na jego przyzwoitość, ucywilizowanie i kulturę, a jeżeli tego zabraknie potencjalnie będziemy mieć poważne kłopoty.

Nie chcę zostać źle zrozumiana, jestem córką, siostrą, żoną i matką mężczyzn, ich współpracowniczką, koleżanką i przyjaciółką. Znam wielu fantastycznych facetów, których kocham, lubię, szanuję i podziwiam, ale uważam, że jest w nas wdrukowany odwieczny strach przed nimi, ich fizyczną przewagą i skłonnościami do przemocy. 

poniedziałek, 7 października 2019

O matko i córko!

Moja córeczka ma 10,5 roku, chodzi do piątej klasy i zaczyna wielkimi krokami wchodzić w okres dojrzewania. I od pewnego czasu niestety bardzo mnie irytuje. Jest nieprawdopodobną wręcz bałaganiarą (a nawet niekiedy po prostu fleją), jest rozleniwiona i mało interesuje ją cokolwiek innego poza koleżankami, zabawą, rysowaniem (rysuje fantastycznie) i czytaniem (na szczęście "pożera" książki, ciekawe jak długo jeszcze...). Ma obowiązki domowe i wykonuje je raczej bez szemrania, ale często wydaje mi się niesamodzielna i bez inicjatywy. Jeśli nie zwrócę jej uwagi na to co powinna zrobić, nie zrobi tego. Nie umyje włosów jeśli nie powiem jej, że już pora na to, nie ogarnie kuwety kota jeśli jej nie zwrócę uwagi, nie zabierze sama z siebie swoich ciuchów z łazienki do prania. Przez pierwsze tygodnie szkoły nie było dnia, żeby czegoś nie zapomniała tylko dlatego, że nie chciało jej się zajrzeć do szafki w biurku by sprawdzić czy ma tam ćwiczenia, zeszyt czy co tam miała zabrać. Zakładała, że ma to wszystko w szkole, a później okazywało się, że jednak miała w domu, tylko nie sprawdziła. Kilka razy nie odrobiła zadania domowego, bo zapomniała, że było zadane, a nie przyszło jej do głowy, by spojrzeć do aplikacji szkolnej, więc zaczęłam codziennie pytać czy ma coś zadane (wiem, błąd).
Jest bardzo zdolna, inteligentna i świetnie się uczy. Tzn. właściwie się nie uczy, po prostu dostaje oceny celujące i bardzo dobre ot tak, bez żadnego wysiłku i nabrała pewności, że zawsze tak będzie, dlatego zwykle nie poświęca ani minuty na powtórzenie materiału przed sprawdzianem. W czwartej klasie to jeszcze działało, ale materiału jest coraz więcej i czasami bywa tak, że dostaje ze sprawdzianu 4, 4+ czy 5-, a wiem, że gdyby poświęciła dosłownie 15 minut na powtórzenie, bez trudu otrzymałaby celujący. Ale nie chce się jej, zwłaszcza, że większość dzieci z jej klasy i tak ma oceny gorsze niż ona i w taki sposób właśnie moja córka racjonalizuje sobie brak swojego zaangażowania w naukę.

Kiepsko sobie z tym radzę, mam wrażenie, że już prawie wcale nie rozmawiam z nią normalnie, tylko ciągle zwracam uwagę, opieprzam, krzyczę, wzdycham i stękam, że "Ty znowu to" albo "Ty nigdy tamto". Jak katarynka nawijam ciągle to samo - "sprzątnij na biurku", "wywal te śmieci", "pamiętaj o tym", "pamiętaj o tamtym". Czuję się coraz bardziej zagubiona w tej relacji. Z jednej strony wiem, że nie powinnam wywierać na nią nadmiernej presji i co chwilę smęcić, że ma się uczyć, sprzątać, bardziej się angażować w domowe sprawy. Zdaję sobie sprawę, że może trzeba odpuścić, może niech dostanie raz czy dwa gorszą ocenę, ale myślę, że nie zrobi to na niej żadnego wrażenia, bo inni i tak uczą się gorzej niż ona, a to właśnie z nimi się porównuje. No i śmietnika w pokoju też ciężko nie zauważać, gdy tam wchodzę i patrzę na biurko mojej córeczki trafia mnie szlag. A że mam krótki lont, to jak dwa razy powiem spokojnie i widzę brak reakcji to za trzecim razem już wrzeszczę.

Czuję, że jak tak dalej pójdzie to zniszczę, zerwę tę więź, która i tak już jest coraz cieńsza. Bywam dla niej okropna, jakbym jej nie lubiła, bo nie mogę wznieść się ponad to, że moja córka nie jest taka, jak bym oczekiwała. Obawiam się też, że jak poluzuję, to ona sobie zupełnie odpuści, pokój zarośnie brudem, a oceny spadną na łeb.

Jestem też bardzo zmęczona ciągłym ustawianiem ich (i córki i synka) w czasie porannych i wieczornych rytuałów, ale jednocześnie przekonana, że gdybym nie zarządzała co wieczór, że mają iść na kolację, do mycia i do łóżka i uważnie nie pilnowała realizacji poszczególnych etapów, zapewne bawiliby się do północy i padli, a ja jednak od 21 chcę mieć już czas dla siebie, co oznacza, że dzieci o godzinie 21 powinny być w łóżkach. Mój mąż w czasie tej wieczornej kołomyi siedzi sobie przed kompem albo przed komórką i od czasu do czasu wkurza się, że ja ciągle pokrzykuję.

To wszystko sprawia, że czuję się głęboko sfrustrowana i poirytowana oraz mam wielkie poczucie winy z powodu bycia złą, wstrętną matką. Spróbuję dzisiaj wyluzować i nie pytać czy było coś zadane, wieczorem położyć się na łóżku ze słuchawkami na uszach, nie widzieć stosów ubrań i ręczników piętrzących się w łazience po wieczornych ablucjach i zobaczymy co się stanie.

wtorek, 1 października 2019

Zapiski z podróży (komunikacją miejską)

Mam dzisiaj dyżur u klienta, na takie okazje ubieram się porządniej, tzn. nie dżinsy i sweter/bluza, tylko raczej spodnie materiałowe, czasem spódnica, do tego jakaś bluzka, marynarka albo po prostu sukienka (rzadko, chyba że latem) no i buty. Z butami jest taka sprawa, że na rower albo do tramwaju zakładam płaskie - baleriny, mokasyny lub półbuty. Na obcasy porywam się wyłącznie wówczas gdy jadę samochodem albo Uberem. Ale dzisiaj wystroiłam się w nową sukienkę, która aż prosiła się o obcas, nie bardzo chciałam jechać Uberem, więc postanowiłam podjąć wyzwanie, zaryzykowałam i obułam się w buty na solidnym, grubym słupku, żadne tam szpilki. Do takiego stroju plecak kompletnie nie pasuje, więc odkopałam aktówkę. Wcisnęłam do niej kompa z przyległościami, drugie śniadanie, okulary, portfel, kartę do tramwaju i do firmy, telefon i już NIC więcej nie dało się tam wcisnąć (później okazało się, że także wyciągnąć bez wyciągania całej reszty).  No i poszłam na tramwaj z aktówką na ramieniu oraz parasolem i książką w dłoni.
Do przystanku mam jakieś 500 m, już po 50 przywoływałam w myślach głos Ewy Chodakowskiej przekonującej mnie bym zapomniała o bólu (stóp). Z wsłuchiwania się w ten głos wyrwała mnie aktówka, która spadła z ramienia na chodnik, bo zerwał się pasek - karabińczyk nie wytrzymał ciężaru i pękł. Przekonało mnie to ostatecznie, że jednak dobrym tropem było kupowanie męskich toreb i aktówek, bo producenci galanterii skórzanej najwyraźniej sądzą, że kobiety noszą w aktówkach albo zwykłe, tekturowe teczki a4 albo MacBooki Air bez zasilaczy. Nie noszą też śniadań, gdyż albo ich nie jedzą albo jedzą po prostu w knajpach. W związku z tym przykrym zdarzeniem dalszą drogę na przystanek pokonałam niosąc w jednej dłoni książkę i parasol, a w drugiej ciężką aktówkę. Dodatkowo całą drogę obawiałam się, że ucieknie mi tramwaj bo nie będę w stanie do niego podbiec w obcasach i z całym tym majdanem w rękach.
Na szczęście tak się nie stało, ale gdy dotarłam na przystanek byłam zupełnie wykończona i marzyłam tylko o tym żeby usiąść, niestety ławki były zajęte. Miejsca w tramwaju także były zajęte, więc stałam na krzywej podłodze (te nowoczesne tramwaje miewają przedziwnie wyprofilowane podłogi), co w butach na obcasach było cholernie niekomfortowe i nie miałam jak chwycić się czegokolwiek, bo ręce miałam zajęte aktówką, parasolem i książką. Ostatecznie udało mi się jakoś zagnieździć i pozbyć bagażu z rąk, ale nie było łatwo.

Nie było też łatwo odszukać kartę do firmy w tej pieprzonej aktóweczce, a później klucz do pokoju - musiałam wywlec telefon i przytrzymać go między dekoltem a podbródkiem (no bo ręce miałam już zajęte innymi rzeczami) ryzykując, że mi spadnie. Wreszcie z ulgą (po raz pierwszy ;) opadłam na fotel.

Wracam Uberem :)

czwartek, 26 września 2019

Jesień

Należy porzucić nadzieję na jakiś pogodowy przełom. Aura jest zdecydowanie jesienna. Letnie sukienki, spodnie i bluzki mogą na następne pół roku wylądować w pojemnikach w tzw. garderobie - już się nie przydadzą i trzeba dzielnie stawić temu czoła. Przemieszczając się tramwajami widzę, że niektórzy rozpaczliwie próbują zaprzeczać faktom i kurczowo trzymają się lata pomykając w krótkich portkach i sandałach. Z kolei inni mają z tyłu głowy, że "winter is coming" i na wszelki wypadek, by nie zostać zaskoczone (dotyczy to kobiet) już wdziewają muszkieterki. Lubię tę porę roku, bawi mnie obserwowanie jak różne ludzie mają podejście do pogody.

Nagłe ochłodzenie oczywiście nas zaskoczyło i w te pędy trzeba było kupić dzieciakom cieplejsze kurtki, bo te z zeszłego sezonu okazały się za małe. Pewnie wkrótce będziemy kupować buty na zimę...

Dopadło mnie pierwsze w tym roku przeziębienie i plan biegowy na ten tydzień spalił na panewce. Nie ukrywam, że cieszy mnie brak konieczności biegania w deszczu. Wiem, że nie jestem z cukru i tak dalej, ale nie lubię biegać gdy pada. Widzę jednak, że przyroda opady przyjmuje z wdzięcznością, bo - mimo jesieni - wybuchła soczystą zielenią.

Jesień to także czas podsumowania pierwszego roku działalności "na swoim". Jutro idziemy na (dosyć) elegancką kolację z tej okazji. W głowie mam wiele uwag dotyczących kształtu naszej współpracy i prowadzenia firmy, ale wiem, że nie wypowiem ich głośno, nie mam odwagi. I podskórnie czuję, że może też o pewnych rzeczach nie ma sensu mówić, może one są po prostu błahe, wbrew temu co odczuwam, niewarte rozpamiętywania. Nie wiem. Nie umiem patrzeć z dystansem, mam skłonność do dzielenia włosa na czworo i niestety przypisywania innym intencji skierowanych przeciwko mnie. Niestety właśnie w tym momencie dochodzę do wniosku, że jestem przewrażliwiona na swoim punkcie, a to na pewno utrudnia współpracę.
Najgorsze jest jednak to, że chyba nasze fundamentalne oczekiwania wobec wspólnego biznesu się rozjeżdżają, bo dla mnie ważne jest by pracować mniej, a nie zarabiać więcej i by mieć prawdziwe biuro, a nie pokój wynajmowany kątem od kogoś innego. To było dobre na sam początek, gdy nie wiedziałyśmy jak się to wszystko potoczy. Teraz widzę, że idzie w dobrą stronę i czuję, że należałoby jednak trochę zainwestować w tę firmę, wynająć samodzielny lokal. Jestem też skłonna zatrudnić kogoś, kto by robił za mnie te prostsze rzeczy, bym nie musiała poświęcać na to czasu i chyba delikatnie wybadam grunt w tej sprawie, ale na razie nawet nie byłoby gdzie posadzić takiej osoby. Jestem też zmęczona pracą w trybie dom-dyżur u klienta-"biuro"-dyżur - dom; ciągle wszędzie wożę ze sobą komputer i różne papiery, a że nie mam samochodu, tylko jeżdżę tramwajami i rowerem, to musiałam zrezygnować z ulubionych torebek na rzecz pakowanego plecaka, co jest wygodne, ale "niewyględne". Praca w domu też straciła swój urok, bo jest mało efektywna, gdyż w tzw. międzyczasie zajmuję się praniem, sprzątaniem, robieniem obiadu itd. I nagle okazuje się, że jest 16, trzeba iść po dzieci, a ja prawie nic nie zrobiłam, no i później siedzę do wieczora.

poniedziałek, 2 września 2019

Witaj szkoło!

To znienawidzone hasło z dzieciństwa dzisiaj się właśnie zrealizowało. Powitaliśmy szkołę i pracę także, bo właśnie zakończyliśmy urlop.

Spędziliśmy go na Węgrzech - najpierw bardzo intensywne 3 dni w Budapeszcie, a później trochę lenistwa i zwiedzania w Bogacs i okolicach. Węgry są naprawdę super, Budapeszt wspaniały, mniejsze miasta też świetne i jest sporo ciekawych rzeczy, interesujących także dla dzieci, co sprawia, że angażują się w wycieczkę, nie marudzą, są zaciekawione i chętne do oglądania nowych rzeczy i miejsc.

W Budapeszcie byliśmy np. na zamku, na którym odbywał się akurat jarmark rzemiosła ludowego z wieloma atrakcjami dla dzieci, na diabelskim młynie, w zoo, którego początki sięgają czasów Cesarstwa, zrobionym z wielkim rozmachem, w łaźniach Szechenyi, na wyspie Małgorzaty, w Centralnej Hali Targowej, widzieliśmy kościół Macieja, Basztę Rybacką, wzgórze Gellerta wraz z Cytadelą, Bazylikę Św. Stefana oraz (co prawda z okien samochodu, ale jednak) Plac Bohaterów i Dom Terroru. Jechaliśmy zabytkową kolejką Siklo i pierwszą linią metra - najstarszą w kontynentalnej Europie. Trafiliśmy też na pokaz fajerwerków z okazji święta powstania Węgier.

Później ruszyliśmy do Bogacs, które jest przeuroczą wioską, gdzie jedynymi atrakcjami, poza błogą ciszą i spokojem, są piwniczki winne oraz wspaniały kompleks term. Stamtąd wypuściliśmy się do Egeru, po drodze zahaczając o Noszvaj i tamtejsze groty mieszkalne (wyglądające jak z filmu o Flinstonach), a w Egerze wiadomo - Dolina Pięknej Pani, a oprócz tego zamek, Liceum z Magiczną Wieżą i uliczki wokół placu Istvana Dobo. Byliśmy też w Górach Bukowych, w jaskiniach w Lillafured oraz w termach w Miszkolcu, gdzie baseny zorganizowano w naturalnych grotach - niesamowite wrażenie!

Po drodze wpadliśmy do Krakowa, spędziliśmy tam popołudnie, noc i pół następnego dnia, pokazując dzieciom Rynek Główny, gdzie odwiedziliśmy muzeum figur woskowych (mnie średnio się podobało, ale dzieciom bardzo), Wawel i smoka oraz Kazimierz.

To były naprawdę udane wakacje, oczywiście zdarzały się napięcia i drobne konflikty, ale bilans jest mocno na plus. Niestety brak treningów od 2,5 miesiąca i codzienne raczenie się winem w trakcie wycieczki na Węgry, a także kluskowo-gulaszowa dieta bardzo negatywnie odbiły się na mojej sylwetce. Nigdy wcześniej nie ważyłam tyle co teraz, co prawda BMI w normie, ale po prostu niedobrze się czuję, spodnie są mi ciasne, nie może tak być. W związku z tym postanowiłam natychmiast przystąpić do rozwijania aktywności fizycznej oraz ograniczania jedzenia.Wczoraj pływałam w jeziorze, łącznie ponad 1,5 km tak, że dziś mam zakwasy na nogach, a z kolei dzisiaj pod wieczór nastąpi wielki powrót do biegania. A raczej do truchtania. Plan na dziś - 3,5 km!

wtorek, 13 sierpnia 2019

Schyłek lata

No i znowu miesiąc minął nie wiadomo kiedy... Za trzy tygodnie początek roku, jeszcze czekają nas wakacje w drugiej połowie sierpnia, ale już mam poczucie, że nie wykorzystałam tego letniego okresu tak, jak chciałam. Rzadko bywaliśmy na działce, a sądziłam, że będziemy tam spędzać całe tygodnie. Ciągle jednak coś się nie składało, nie było okazji, jakieś zobowiązania towarzyskie, odwiedziny itp. Może trochę paradoksalnie, ale mimo natłoku tych towarzyskich powinności, mam wrażenie, że relacje w naszej starej ekipie się poluzowały. Rok, dwa lata temu, ciągle nas ktoś odwiedzał na działce, bliżsi i dalsi znajomi, w tym roku zaledwie raz czy dwa razy wpadli starzy kumple i to z osobna. Nie było atmosfery takiej przyjacielskiej bliskości, wręcz przeciwnie - mam wrażenie, że gdzieś tam narastają jakieś podziały między nami, jakieś mury się budują. Być może to ja jestem ich architektem, bo staję się coraz bardziej krytyczna wobec znajomych i przyjaciół. Czasem nawet poddaję w wątpliwość czy to są w ogóle przyjaciele. Niektóre ze znajomości zaczynam postrzegać jako w istocie powierzchowne, toczące się jakby przez zasiedzenie lecz coraz mniej emocjonalnie wartościowe.  

Może pora zwrócić się bardziej do wnętrza, do siebie, do rodziny. Byliśmy na festiwalu Audioriver, bawiłam się z Mężem absolutnie fantastycznie. Mimo, że pojechaliśmy ze znajomymi, to jednak czas spędzaliśmy głównie we własnym towarzystwie. Było genialnie, najlepiej. Może to z tego, z tych 13 lat razem powinnam teraz czerpać... Co ciekawe, przełom w relacji z Mężem (może przełom to za duże słowo, bardziej pasuje pozytywne przesilenie), zbiegł się z pierwszą odkąd go poznałam sytuacją, że zrobił na mnie wrażenie mężczyzna (inny niż Mąż, rzecz jasna ;). Do tej pory, przez wszystkie te lata nigdy nikt nie wzbudził we mnie ekscytacji, a niedawno coś takiego przeżyłam. Oczywiście czysto platonicznie :) ale miło było odkryć, że TO nadal we mnie jest.

Lato jeszcze trwa, a ja już żałuję, że za chwilę się skończy. Towarzyszy mi dojmujące poczucie schyłkowości i frustracja, że nie umiem tego spowolnić. Może mam za duże oczekiwania, w zbyt wielu miejscach chcę być, a dodatkowo jeszcze praca. Ta cholerna praca.
Zaczynam zastanawiać się czy nie powinnyśmy zatrudnić aplikanta. Jestem skłonna oddać część swoich zarobków by kupić więcej czasu dla siebie. Znów zaczynam się czuć jak wtłoczona w kierat. To poczucie wolności, które towarzyszyło mi przez pierwsze pół roku działania naszej kancelarii, kiedy zleceń nie było dużo, zaczyna umykać, a ja bardzo chcę je zatrzymać.


czwartek, 18 lipca 2019

"Wyjechali na wakacje wszyscy nasi podopieczni" :)

Nasze pocieszki od poniedziałku są na obozach. Mysia na 11 dni, a Pupu na 5 - to jego pierwszy obóz, więc myślę, że na początek 5 dni to akurat. Oczywiście przez cały rok snuję plany jaki to będzie cudowny czas bez dzieci i czego to nie będziemy robić (spędzać wieczory w miłych miejscach, na pysznych kolacjach i winie), a później niewiele z tych planów wychodzi - dni takie jak zwykle, tyle że jest mniej prania i mniej obsługi. No i można zacząć wcześniej oglądać Netflixa albo HBO, a nie dopiero jak maluchy już będą w łóżeczkach. Na łażenie po knajpach trochę szkoda forsy, a wina nie ma co pić w środku tygodnia, bo wiadomo.

By przełamać ten serialowo-filmowy schemat postanowiłam wczoraj, że wybierzemy się do teatru. W czasie kanikuły działają tylko teatry alternatywne i do takiego właśnie trafiliśmy. Okazało się to fantastycznym zbiegiem okoliczności, bo spektakl był świetny - "Dzisiaj wyjeżdżam" na podstawie tekstów Brunona Jasieńskiego. Lubię jego twórczość, a dawno nie miałam z nią styczności. Okazała się być zadziwiająco aktualna po tych niemal stu latach od jej powstania. W sumie niby nic dziwnego - Jasieński to w końcu jeden ze współtwórców futuryzmu. Jednak uderzające było to, że ludziom wówczas towarzyszyły podobne odczucia, w związku z rozwojem technologicznym, jak nam teraz. A przecież zaledwie w ciągu ostatnich kilku lat przeskok technologiczny jest nieprawdopodobny, nieporównywalny z tym, co dokonywało się w latach 20 i 30 XX w. Naprawdę niesamowicie było usłyszeć wypowiadane na głos dzisiejsze spostrzeżenia, napisane pewnie na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych zeszłego stulecia.

Temat szans i zagrożeń związanych z rozwojem technologii oraz przemian jakie zachodzą w środowisku i ludzkości bardzo mnie interesuje, świetnie pisze o tym Yuval Noah Harari - właśnie jestem w trakcie jego "21 lekcji na XXI wiek", wcześniej czytałam "Sapiens - od zwierząt do bogów" i "Homo Deus - krótka historia jutra". Polecam!

środa, 17 lipca 2019

Paradoksy służby zdrowia

Na początek bardzo Wam dziękuję za te miłe reakcje :) Cieszę się, że jednak ktoś nadal mnie czyta.

Jak wspominałam, miałam operację przepukliny pępkowej. Do szpitala umówiłam się już w styczniu, na 18 czerwca - tak by być po triathlonie. Prawdę mówiąc nie przemyślałam tego, że niezbyt fajnie jest być w szpitalu latem i że po operacji brzusznej trzeba przez kilka tygodni nosić specjalny pas, co w upały słabo się sprawdza. A później okazało się jeszcze, że zakończenie roku jest 19 czerwca i w związku ze szpitalem mnie ominie. No ale cóż było robić...18 czerwca przed 8.30 stawiłam się w szpitalu na czczo, gotowa na dalsze wyzwania.

Pierwszym okazało się samo przyjęcie, które trwało ponad 1,5 godziny. Następnie, gdy już przybyłam na oddział chirurgii ogólnej, czekałam sporo czasu aż pielęgniarki wskażą mi do której sali mam się udać. Trochę się zaniepokoiłam, bo kombinowały bardzo długo i cały czas przewijała się w ich rozmowie sala numer 37, na którą wolałby mnie nie kierować, ale chyba nie ma innej możliwości. Dosyć szybko zorientowałam się dlaczego tak bardzo pielęgniarki chciały mnie uchronić przed losem pensjonariuszki sali nr 37. Otóż leżały tam już dwie kobiety - jedna pewnie około 60, w zupełnie dobrej formie, natomiast druga, dobrze po 80, była w strasznym stanie. Na pierwszy rzut oka można było rozpoznać, że jest to ciężko chora osoba, bardzo otyła, z olbrzymimi wybroczynami na ciele, leżąca, bez możliwości poruszania się o własnych siłach, rzężąca i charcząca. Na domiar złego, następnego dnia miała mieć kolonoskopię, w związku z tym była w procesie przeczyszczania, a że nie mogła iść do toalety, to - mówiąc bez ogródek - po prostu robiła pod siebie. Smród był nie do wytrzymania. No i w tym momencie pojawia się refleksja, dlaczego to jest tak (nomen omen) gównianie zorganizowane, że osoby zdrowe, które mają tylko niewielki zabieg do załatwienia (jak ja) przebywają na salach z osobami w bardzo ciężkich stanach i muszą być świadkami ich olbrzymiego cierpienia i bezradności potęgując zapewne ich poczucie wstydu i upokorzenia. Wiem - takie są realia, szpitale nie są z gumy, ale...

Później zostałam wysłana na badania i tu także zaskoczenie - ruszyłam "w szpital" w tej piżamie i szlafroku, błąkając się po piętrach między innymi pacjentami i ludźmi "z ulicy", bo to nie jest tak, że jak już jestem w szpitalu, to pielęgniarka lub pielęgniarz podejdzie do mojego łóżka i pobierze mi krew na miejscu. Trzeba po prostu samemu pofatygować się do punktu pobrań i do gabinetu EKG, normalnie jak w przychodni odstać swoje w kolejce, odebrać wyniki i położyć je pielęgniarkom na oddziale na biurku. Później dowiedziałam się, że nie będę miała zabiegu następnego dnia, tylko dopiero w piątek 21 czerwca, bo "okazało się", że 19 czerwca nie ma anestezjologa. Fantastycznie - 3 dni spędzone gratis w szpitalu. Zapytałam ordynatora czy jest jakaś możliwość wyjścia na przepustkę, ale nie, nie ma takiej opcji. No to dlaczego doszło do takiej sytuacji?? "Służba zdrowia się dusi" - usłyszałam. Takich jak ja, było dużo więcej, choćby druga pani z mojego pokoju, która dostała aż tydzień pobytu w gratisie. Marnowanie pieniędzy na przetrzymywanie ludzi bez potrzeby w szpitalach - nic dziwnego, że są przepełnione i nic dziwnego, że służba zdrowia się dusi, skoro najwyraźniej nikt tego wszystkiego nie koordynuje.

Pora obiadu i odkrycie, że dla nowych pacjentów jest tylko zupa. Super, będąc od pół dnia na czczo tę zupę zjadłam niemal razem z miską, w której była podana, po czym udałam się do szpitalnego baru na drugie danie. 

O nocach nie wspominam nawet szerzej, bo to po prostu było coś okropnego - bez muzyki i słuchawek oraz środków nasennych nie dałabym rady, bo schorowana pani jęczała bardzo, miała omamy i problemy z oddychaniem, więc podłączano ją pod tlen, w związku z tym był straszny hałas, wybudzałam się nawet po tabletce. 

Dzień przed zabiegiem dostałam "pakiet startowy" - filselinową koszulę i czepek + czopek glicerynowy, a także zgody do podpisania. Czytając te zgody, z których wynikało, że udzielono mi wyczerpujących informacji na temat wybranej metody zabiegu, innych możliwych metod, powikłań, ryzyk, skutków zdrowotnych i zawodowych, zaleceń, wytycznych na przed i po zabiegu oraz że miałam możliwość nieskrępowanego zadawania pytań, po prostu parsknęłam śmiechem. Poza tym, że będę miała operację metodą Mayo nie wiedziałam nic więcej. Kontakt z lekarzem zwykle trwał jakieś 10 sekund, więc ciężko było o cokolwiek zapytać. No ale przed podpisaniem zgód dorwałam jednego na korytarzu i zaczęłam się dopytywać. Był zdumiony, a na pytanie o to co mnie czeka po operacji powiedział, że "będzie pani wyleczona". Musiałam siłą wyciągać informacje o to przez jaki okres mam np. unikać wysiłku, o co chodzi z tymi "skutkami zawodowymi" itd. Udzielił mi ich nader lakonicznie, ale czegoś tam się dowiedziałam.

Do godziny 19 kazano  mi zaaplikować czopek glicerynowy. Gdy tylko to zrobiłam i poczułam, że zaraz będzie pora na toaletę, pielęgniarka poleciła mi iść na konsultację anestezjologiczną. Ja i dwóch facetów, którzy również zapodali sobie czopki bo takie dostali wytyczne, błądziliśmy po szpitalu szukając anestezjologa i mocno zaciskając zwieracze licząc, że uda się załatwić temat na tyle szybko, by zdążyć do toalety. Ja byłam jako druga do konsultacji. Czekając na korytarzu na swoją kolej oczywiście musiałam się natknąć na tatę Adasia z klasy Mysi, który jest lekarzem w tym szpitalu. No cóż... Anestezjolog miał chyba ze 100 lat, był sympatyczny i opowiedział mi sporo o losach swojej córki w USA, a czopek w tym czasie robił swoje. Aż się spociłam z wysiłku żeby wytrzymać, ale się udało :)

Następnego dnia była operacja. Zespół na sali bardzo miły i profesjonalny, odpadłam momentalnie, a wybudziłam się zalana łzami. Jak przez mgłę słyszałam pytania o to co się stało i że mam dać jakiś feedback. Próbowałam wyjaśnić, że wszystko jest super, ale chyba nie bardzo mi to wyszło, raczej bełkotałam. Później byłam w letargu przez kilka godzin. Pod wieczór się ocknęłam, przyszedł Mąż w odwiedziny i gdy tak sobie ze mną siedział, do sali wkroczyła pielęgniarka i pielęgniarz, wyprosili Męża informując, że powinnam się przebrać, po czym ten pielęgniarz podszedł do mnie i jakby nigdy nic ROZERWAŁ tę fliselinową koszulę, pod którą oczywiście nie miałam bielizny. Byłam tak skołowana, że dopiero następnego dnia uświadomiłam sobie, że to był, kurwa, jakiś skandal i że potraktowano mnie jak kawał mięsa.

Wieczorem się spionizowałam i poszłam do łazienki. Rwało jak cholera, ale dało się wytrzymać. Następnego dnia po 11 rano byłam już na szczęście w domu z zaleceniem niedźwigania ciężarów powyżej 5 kg przez nie wiadomo jak długi czas, zaleceniem noszenia pasa pooperacyjnego do 8 tygodni i skierowaniem na zdjęcie szwów za tydzień. I uczuciem, że rzeczywistość szpitalna to całkiem inny świat, w którym niestety nie ma się podmiotowości i jest się raczej przedmiotem, na którym inny wykonują pewne czynności techniczne, takie jak operacja przepukliny metodą Mayo.

 

poniedziałek, 24 czerwca 2019

Szmat czasu...

Prawie dwa lata mnie tu nie było, trochę wstyd w sumie...

Przez ten czas zmieniło się u mnie bardzo dużo. Oczywiście nie sposób tego wszystkiego opisać i nadrobić takich zaległości, ale spróbuję chociaż zarysować te zmiany.

1. Pupu od września 2018 roku chodzi do szkoły. Początki nie były łatwe, poszedł jako sześciolatek, a w klasie tylko jeszcze jedna dziewczynka jest jego rówieśniczką. Codziennie miał "zadanie domowe" - jak twierdził. Okazało się, że pani nie zadawała im zadań domowych przez pierwsze dwa miesiące, tylko on po prostu w domu nadrabiał to, czego nie zdążył zrobić w klasie. Był w tym bardzo ambitny i zdeterminowany, ale też wściekał się okropnie. Nie szło mu z pisaniem. Prawdę mówiąc serce mnie bolało jak obserwowałam z jakim trudem smaruje te cholerne kulfony. Jakieś bolesne wspomnienia nie do końca uświadomione chyba się we mnie otworzyły, bo naprawdę żywiłam wielkie współczucie i tak jak on, nienawistnie podchodziłam do tych głupkowatych zadań. Postanowiliśmy skorzystać z sugestii pani i zapisaliśmy go na szkolne zajęcia korekcyjno-kompensacyjne wzmagające zdolność koncentracji. To było bardzo dobre posunięcie, Pupu zrobił ogromne postępy. Nadal pracuje wolniej niż inni, ale radzi sobie naprawdę dobrze. Ocena końcowa nie jest jednoznacznie entuzjastyczna (jak zawsze bywało w przypadku Mysi), ale jednak bardzo pozytywna. Nie żałujemy, że posłaliśmy go wcześniej do szkoły, kolejny rok w przedszkolu to byłaby strata czasu i skazanie go na nudę i frustrację.

2. Także we wrześniu 2018 odeszłam z kancelarii wraz z jeszcze dwoma wspólniczkami i założyłyśmy własną, małą, dziewczyńską kancelaryjkę. Było nerwowo, było wręcz burzliwie momentami, masa stresu, nieprzyjemnych rozmów z szefostwem, ale wszystko się udało. Działamy już prawie rok i da się z tego żyć. Mało tego, wygląda na to, że finansowo jest coraz lepiej. Nie ukrywam, że przez pierwszych kilka miesięcy moje zarobki były nominalnie dużo niższe niż gdy pracowałam w "macierzystej" kancelarii, ale relatywnie cały czas zarabiam więcej. Początki były świetne, bo nagle okazało się, że pracuję średnio 60 godzin w miesiącu, a pieniądze, które zarabiam, pozwalają na utrzymanie dotychczasowego poziomu życia. No i czasu dla rodziny zrobiło się dużo, mogłam odbierać dzieci między 15 a 16, wcześnie zrobić obiad, ogarnąć domowe tematy, trenować - prawdziwa sielanka. Jednak by utrzymać mniej więcej dotychczasowy poziom życia konieczna stała się rezygnacja z samochodu, bo z ratami leasingowymi i ubezpieczeniem budżet by mi się jednak nie domknął.

3. Z powodów opisanych wyżej, w sierpniu 2018 sprzedałam samochód i po 20 latach przemieszczania się niemal wszędzie autem nie mam go już do swojej wyłącznej dyspozycji. Doskonale się w tym odnalazłam, bo tak jak przeczuwałam - mieszkając tak blisko centrum i pracując w centrum, samochód w zasadzie nie jest mi potrzebny. Prawie wszędzie mogę dojechać rowerem lub komunikacja miejską, a jeśli muszę przewieźć np. większą ilość dokumentów lub pojechać do innego miasta, pożyczam samochód od M., bo on ma swój samochód prywatny (ukochane nad życie Subaru, o którym pewnie kiedyś tu wspominałam) i służbowy, korzystam z carshare'ingu albo zamawiam Ubera. Prawda jest jednak taka, że z samochodu korzystam naprawdę bardzo sporadycznie, a styczeń 2018 roku był jedynym miesiącem w sezonie jesienno-zimowym, kiedy ani razu nie jechałam rowerem.

4. Skoro już tak się wkręciłam w ten rower, kupiłam szosówkę i rok temu pierwszy raz wzięłam udział w zawodach triathlonowych. Debiut był straszny. Dystans 1/8 Iron Mana - 475m pływania, 22,5 km roweru i 5,25 km biegu. Wszystko z osobna brzmi całkiem lajtowo, ale razem aż tak łatwe nie jest. Etap pływacki mnie wykończył, to była walka o życie (płynęłam bez pianki, pogoda była brzydka, mocno wiało), popadłam w jakiś amok kompletny, w jakiś umysłowy stupor i zamiast dwóch pętli na rowerze, zrobiłam omyłkowo jedną, w związku z tym nie zostałam sklasyfikowana. Popłakałam się na mecie. Nie żebym jakoś bardzo pieczołowicie się przygotowywała do tego startu, ale jednak blamaż na całej linii. Trochę się zrehabilitowałam na kolejnych zawodach na dystansie 1/10 IM, no ale to już naprawdę krótki dystans. Ogólnie jednak mi się spodobało. W okresie jesienno-zimowo-wiosennym chodziłam na kurs pływania. Nauczyłam się kraula, ale do tego by pływać szybciej niż żabką to naprawdę mi daleko. No i okazało się, że w jeziorze nie umiem kraulem. Boję się.

5. W sezonie jesienno-zimowym uczciwie trenowałam. 3 razy w tygodniu bieganie, 2 razy w tygodniu basen, minimum raz treningi Chodakowskiej + jeszcze 1-2 razy w tygodniu 10-15 minut jogi dla biegaczy. Przetrenowałam się.

5. W tym roku znowu wystartowałam na 1/8 IM w sobotę 15 czerwca. Tak naprawdę chciałam zrezygnować bo zapisałam się w grudniu, w szczycie treningów biegowych i pływackich, ale przez wiosnę prawie nic nie trenowałam i naprawdę formę miałam kiepską. Nie chciałam się kompromitować. No ale kolega mnie namówił, że tak treningowo do tego podejdziemy, na luziku. Ostatecznie on w ogóle się nie zapisał, a ja już nie mogłam odzyskać opłaty startowej, więc podjęłam wyzwanie. Upał 36 stopni, prawdziwa pogodowa rzeźnia. Kilka osób odpadło już na etapie pływackim, obok mnie facet zasłabł, zaczął się podtapiać. Poczekałam przy nim dopóki ratownicy do niego nie podpłynęli i cięłam dalej żabą, a później stylem autorskim nożycowym bocznym ;). Czas 4 minuty gorszy niż rok temu!!! Upał mnie wykańczał. Trasa rowerowa jak patelnia, zero, zerutko cienia, tylko powiew od gorącego asfaltu jak z pieca i bardzo silny, gorący wiatr. Dostałam dreszczy i bólu głowy, sytuacja zmusiła mnie do opanowania umiejętności sięgania po bidon w trakcie jazdy i to była chyba jedyna korzyść, bo było tak straszliwie gorąco, tak waliło gnojówką, że w głowie miałam wyłącznie myśl, że oto jestem w kolarskim piekle. W pewnym momencie wiało tak strasznie i takim gorącem, że ledwo poruszałam pedałami. Popłakałam się na tym rowerze i myślałam, że pierdolę to wszystko i rezygnuję z biegu bo nie dam rady. Ostateczne jednak wzięłam się w garść i postanowiłam, że choćbym miała się czołgać przez całe 5,25 km to w tym roku 1/8 IM mnie nie pokona. Pierwszą pętlę trasy biegowej szłam, bo wiedziałam, że jak przyspieszę to zjadę do boksu, a musiałam zdążyć na urodziny Pupu, a nie do ratowników medycznych. Drugą trochę potruchtałam, ale czas na 5,25 km miałam ok. 50 minut, czyli prawie tyle co zwykle biegnę 10 km. Ale dystans zaliczony, lecz nie uważam tego wyczynu za jakiś szczególnie chwalebny. Znajomi gratulowali chartu ducha i wytrwałości, ale prawda jest taka, że to była czysta głupota wystartować z tak nędzną formą w takich ekstremalnych warunkach.

6. Pracy mam coraz więcej i sielanka się skończyła, dlatego wiosną nie było za bardzo czasu trenować. W kwietniu wzięłam udział w półmaratonie i co prawda jest nowa życiówka, ale było bardzo ciężko, dlatego na dłuższy czas odechciało mi się treningów. W maju biegłam Wings for Life po 3 tygodniach bez biegania i tuż po majówce, zrobiłam 13 km 120 m, więc byłam zadowolona.

7. 3 dni temu miałam operację przepukliny pępkowej. Rana boli, mój brzuch (mający niestety postać wora,bo odkąd dowiedziałam się o przepuklinie przestałam trenować brzuch, gdyż nie wolno) wygląda jak Frankenstein. Ale prawdziwą traumą było zderzenie z polską publiczną służbą zdrowia, o czym będzie w kolejnym poście.