czwartek, 21 lipca 2011

Ślubu nie będzie!

Moja Mama miała jutro, po raz drugi w swym sześćdziesięcioletnim życiu, wyjść za mąż. Tak się jednak nie stanie. Nie wiem czy wspominałam, że kiedy oznajmiła mi radosną nowinę ("postanowiliśmy zalegalizować nasz związek" - wrrr) zapytałam ją m.in. czy pomyślała o wyłączeniu małżeńskiej wspólności majątkowej. Powiedziała, że nie myślała o rozdzielności i że właściwie po co im to, mają swoje majątki, pewnie niczego wielkiego się już wspólnie nie dorobią. Starałam się ją przekonać, że jednak rozdzielność majątkowa w jej sytuacji byłaby wielce wskazana. No ale moje ględzenie nie zrobiło na niej wrażenia. Do czasu. Stopniowo Mama zaczeła dopytywać mnie o tę rozdzielność. Delikatnie zwróciłam jej uwagę również na przepisy dot. dziedziczenia. Później wspominała, że jej narzeczony nie chce słyszeć o rozdzielności majątkowej po ślubie, że ona zaczyna mieć coraz większe wątpliwości, że się boi, aż w końcu zadzwoniła do mnie z informacją, że odwołała ślub. Początkowo nie potraktowałam tego poważnie. Moja Mama z upływem lat zdaje się stawać coraz bardziej impulsywna (czego najlepszym przykładem był choćby pomysł ze ślubem) więc sądziłam, że zaraz się wszystko wyprostuje tak jak było. Ale nie, decyzja była ostateczna. Jeszcze tego samego dnia mój brat zawoził do Warszawy rzeczy naszego niedoszłego ojczyma. Mama powiedziała bratu, że odwołała ślub bo jej narzeczony okazał się być psychopatą (cokolwiek miała na myśli), a mi powiedziała, że nie zdecydowała się wyjść za niego za mąż, z uwagi na jego podejrzaną niechęć do rozdzielności z jednej strony i podejrzane parcie na ten ślub z drugiej. W końcu w głowie mej Mamy zaczął kiełkować logiczny wniosek, że jeżeli sześcdziesięcioletni facet, absolutne przeciwieństwo wrażliwego romantyka, raczej wyrachowany centuś, za wszelką cenę chce wziąć ślub, byle jak najszybciej, byle już nie zwlekać, raz-dwa-trzy i hop! i jednocześnie alergicznie reaguje na propozycję rozdzielności majątkowej, to chyba znaczy, że w tym związku ma jakiś konkretny interes. No i poszła do adwokata. Powiedziała mi, że była to najlepiej wydana stówa w całym życiu i że jest na 200% przekonana, że w żadnym razie nie powinna godzić się na ślub bez rozdzielności. Adwokat przedstawił jej możliwe scenariusze i problemy jakie mogą ją spotkać oraz stanowczo odradził małżeństwo w tej konkretnej sytuacji życiowej i majątkowej. Mama zapytała go również czy ma się czegoś obawiać z powodu zerwania zaręczyn (sic!) gdyż narzeczony groził jej, że jeśli zerwie zaręczyny on wystąpi przeciwko niej z roszczeniem o odszkodowanie. Wyobrażacie sobie?? Facet zupełnie popłynął, musiał być naprawdę w jakiejś wielkiej, podejrzanej potrzebie, że z taką desperacją starał się przymusić Mamę do ślubu. Później jeszcze przekonywał, żeby nie odwoływała tego ślubu tak nagle, "jakoś się dogadamy", ale ona była twarda (brawa dla tej pani!!!). A mnie wydaje się, że skoro Mama zdecydowała się pójść do adwokata i opowiadać o swoich osobistych sprawach, to musiało wydarzyć się coś jeszcze, o czym mi nie powiedziała. Coś o konkretnym ciężarze gatunkowym. Facet musiał naprawdę przesadzić, stracić kontrolę i wyjechać z czymś, co nawet Mamę wprawiło w osłupienie. Przypominam sobie, jak mówiła, że ma coraz więcej wątpliwości i boi się, że narzeczony zacznie się wtrącać również w kwestię połączenia naszych mieszkań (mojego i Mamy). Nie zdziwiłabym się gdyby rzeczywiście tak było. Być może wpadł na pomysł, że powinnam płacić Mamie czynsz najmu skoro będe zajmować mieszkanie formalnie należące do niej...

Nieważne, najważniejsze, że ta historia (mam nadzieję) skończyła się raz na zawsze i tego pana już nigdy nie będziemy musieli oglądać. Jutro, zamiast na obiad weselny, idziemy na obiad imienionowy :) "Szkoda byłoby stracić zaliczkę, zamiast wesela wyprawię imieniny!" :)))

czwartek, 14 lipca 2011

Remont mnie wykańcza

Jeśli nie skończę z załamaniem nerwowym, psychozą lub inną depresją to naprawdę będzie sukces. O obsuwach z terminami nie będę ględzić kolejny raz. Dzisiaj na jaw wyszły inne kwiatki. Ekipa wykonawców z Panem Romkiem na czele, o dziwo okazała się być ekspresową i (chyba) sumienną. Natomiast Pan Romek dzisiaj podał mi ostateczną kwotę do zapłaty. Jest ona o 3.000 (sic!!!!!) wyższa niż cena wynikająca z oferty. Nie, nie mówcie mi, że przecież umowa to umowa itd. Jak przystało na prawnika z krwi i kości, nie podpisałam z Panem Romkiem żadnej umowy. Mam tylko tę jego ofertę skreśloną długopisem na kartce papieru w kratkę. Myszkin jutro przystąpi do ataku negocjacyjnego, bo 3.000 więcej to ZDECYDOWANIE ponad nasze finansowe siły. W ogóle jakoś kiepskośmy się z tymi wycenami spisali. Nie znając realiów, nie wiedząc ile rzeczy trzeba kupić żeby postawić dwie ścianki działowe i wyłożyć glazurą 2 m2 toalety, zakładaliśmy, że 3.000 górki na materiały w zupełności wystarczy. Jakże się myliliśmy... W przysłowiowym międzyczasie, mając na koncie kasę z kredytu, po przyuważeniu w Leroy Merlin uroczego zestawu mebli łazienkowych, postanowiliśmy wydać jeszcze niemal 2.000 złotych na nowe szafki do łazienki. A co! Jak remont, to na maksa, wszystko ma być odnowione! Kupiliśmy też meble do sypialni, planujemy  zakupić meble do jadalni. Tymczasem kredyt przyznano nam o 10.000 niższy niż planowałam. Nie wiem jak się wyrobimy z tym wszystkim.

Z dobrych wieści - chyba już mamy za sobą problem z mysiowymi zaparciami. Od dobrego tygodnia kupa jest codziennie, bez płaczu, a dzisiaj Mysia sama zakomunikowała, że chce zrobić kupkę na kibelek. Juhhhu!!! Oby już tak zostało. Profilaktycznie będę jej nadal podawać błonnik firmy ASP i ze trzy razy w tygodniu przegotowaną wodę z miodem i cytryną na czczo.

Dobra, kończę, muszę poszukać w necie taniej umywalki.

środa, 13 lipca 2011

wazz up....

Nie pisałam chyba z milion dni! Przez ten czas oczywiście mnóstwo rzeczy się wydarzyło. Przede wszystkim byliśmy na Open'erze (szału nie było, pogoda do chrzanu) no i rozpoczęliśmy remont i przebudowę. Wpływa to znacząco na nasze postrzeganie kolegi architekta, którego strasznie lubimy, ale który w kontaktach powiedzmy, służbowych,  nie spełnia naszych oczekiwań. Dopiero w zeszłym tygodniu złożyliśmy wreszcie wniosek o pozwolenie na budowę!!! Zamówienie na kuchnię nadal nie złożone, a czeka się 6 tygodni!!! Będziemy więc mieć niezłą rozpierduchę i to przez długi czas... To mniejsze mieszkanie powinno być gotowe pod koniec przyszłego tygodnia, wóczas prace przeniosą się do większego, ale nie wiadomo jak to się ułoży bo nie mając pozwolenia na budowę nie możemy wykuć otworu w ścianie i położyć płytek na korytarzu, a bez zakończenia wszelkich mokrych prac (w tym położenia płytek) facet od podłóg nie zacznie ich układania żeby nie dostały wilgoci. Jeżeli jakimś cudownym zrządzeniem losu uda się wydębić z urzędu pozwolenie na budowę w najbliższym czasie to i płytki i następnie podłogi oraz malowanie będzie można załatwić w miarę sprawnie. Ale kuchnia przyjdzie nie wcześniej niż we wrześniu! A podłogę w kuchni i tzw. fartuszek też będziemy kłaść na nowo, więc najpierw trzeba będzie usunąć starą kuchnię i położyć nowe płytki na podłodze, a później postawić tę starą kuchnię i czekać na nową. Po otrzymaniu nowej kuchni trzeba będzie zrobić nowy fartuszek więc znowu się nabrudzi, napyli itd.

Oczywiście chciałabym zrobić od razu wszystko na tip-top. Wyczaiłam mnóstwo fajowych gadżetów m.in. w sklepie internetowym bellemaison.pl i mam ochotę zrobić ogromne zakupy! A kredyt dostaliśmy o 10.000 mniejszy niż chcieliśmy więc z kasą nie będzie jakoś specjalnie luźno.

Na dodatek niania poszła na dwutygodniowy urlop, ja nie mam co zrobić z Zosią więc jakoś trzeba kombinować... A że panowie budowlańcy hałasują w tym małym mieszkaniu, nie ma mowy by z Zosią siedzieć w domu, bo ona panicznie boi się wiercenia i kucia w ścianach. 

Z innej beczki - moja mama powiadomiła mnie dziś, że zamierza zerwać zaręczyny bo, jak twierdzi, się boi. Hehehe.... ciekawe czego.... czyżby przypomniała sobie jakimi cechami wykazuje się jej partner? Nie skomentowałam tego, bo szkoda słów chyba. Pożyjemy, zobaczymy.