wtorek, 29 listopada 2011

Jeszcze o pracy w ciąży

Robertowa w komentarzach pod poprzednim postem zwróciła uwagę na 2 ważne kwestie - niedocenianie przez pracodawców pracy ciężarnych i nieprzestrzeganie przez pracodawców przepisów prawa pracy o ochronie pracy kobiet w ciąży lub karmiących. Zgodnie z art. 179 par. 1 kodeksu pracy
pracodawca zatrudniający pracownicę w ciąży lub karmiącą dziecko piersią przy pracy (...) wzbronionej takiej pracownicy bez względu na stopień narażenia na czynniki szkodliwe dla zdrowia lub niebezpieczne, jest obowiązany przenieść pracownicę do innej pracy, a jeżeli jest to niemożliwe, zwolnić ją na czas niezbędny z obowiązku świadczenia pracy.  Paragraf 2 powołanego przepisu stanowi, że pracodawca zatrudniający pracownicę w ciąży lub karmiącą dziecko piersią przy pozostałych pracach wymienionych w przepisach wydanych na podstawie art. 176 jest obowiązany dostosować warunki pracy do wymagań określonych w tych przepisach lub tak ograniczyć czas pracy, aby wyeliminować zagrożenia dla zdrowia lub bezpieczeństwa pracownicy. Jeżeli dostosowanie warunków pracy na dotychczasowym stanowisku pracy lub skrócenie czasu pracy jest niemożliwe lub niecelowe, pracodawca jest obowiązany przenieść pracownicę do innej pracy, a w razie braku takiej możliwości zwolnić pracownicę na czas niezbędny z obowiązku świadczenia pracy. 
Zaznaczyłam fragmenty dot. zwolnienia pracownicy z obowiązku świadczenia pracy i skrócenia czasu pracy, gdyż jest oczywiste, że żaden pracodawca się na takie rozwiązanie nie zdecyduje - ponoszenie wysokich kosztów zatrudnienia pracownicy, która nie może świadczyć pracy z uwagi na stan ciąży. Jeżeli więc pracodawca nie może pracownicy powierzyć innej pracy, odpowiedniej do wykonywania przez nią w okresie ciąży, dam sobie rękę uciąć, że wówczas obie strony porozumiewają się co do tego, że najlepszym rozwiązaniem dla wszystkich będzie L4. To nie fair, ale szczególne okoliczności wręcz wymuszają takie postępowanie. Oczekiwanie, że pracodawcy będą ponosić wysokie, jak wspominałam, koszty pracy od stanowiska, które de facto pozostaje puste i jeszcze może zatrudnią kogoś na zastępstwo, jest oczekiwaniem całkowicie oderwanym od rzeczywistości. System sam wymusza szukanie dróg jego obejścia. 

Natomiast jeśli chodzi o sytuację, w której po urlopie macierzyńskim na kobietę czeka wypowiedzenie, no cóż... niestety czasami tak się dzieje, ale nie uważam, żeby celem uprzedzenia takiego zdarzenia (które przecież wcale nie musi nastąpić) samemu zachowywać się nie fair. W tej sytuacji zawsze można odwołać się do sądu pracy i mimo wszystko wierzyć, że nie każdy pracodawca zachowuje się w taki sposób, że najpierw eksploatuje ciężarną pracownicę bez taryfy ulgowej, a później sprzedaje jej kopa w tyłek. W mojej pracy wszystkie dziewczyny, jeśli tylko ciąża nie była zagrożona, pracowały długo, a po macierzyńskim ich stanowiska czekały na nie. Więc jednak może być normalnie, czego Wam wszystkim życzę :)

poniedziałek, 28 listopada 2011

"Do kiedy chcesz pracować?"

Tak zapytały mnie już 3 osoby spośród nielicznego grona znajomych wiedzących o mojej ciąży. Uważam, że to bardzo dziwne... do kiedy chcę pracować? Halo! Przecież ja muszę pracować! Nie chodzę do pracy w celach rekreacyjnych (na ogół :), wyłącznie z własnej i nieprzymuszonej woli. Mam w pracy zadania, z których muszę się wywiązywać. Co to w ogóle za pytanie! No cóż, obrazuje ono chyba podejście wielu ciężarnych do kwestii swoich zawodowych obowiązków. Pisałam o tym już na starym blogu, że uważam za wielce naganne uciekanie na zwolnienie "na ciążę" już w pierwszych jej miesiącach, bo po kiego grzyba zaiwaniać w pracy, skoro TAKIE zwolnienie  jest płatne 100%. Oczywiście całkiem inna sytuacja jest wówczas gdy ciąża jest zagrożona, wtedy zwolnienie to niewątpliwie konieczność. Natomiast wkurza mnie przesiadywanie ciężarnych na zwolnieniu tylko po to by mogły spokojnie rozkoszować się swoim stanem błogosławionym, kompletować wyprawkę i odwiedzać koleżanki.
W pierwszej ciąży pracowałam do końca 7 miesiąca. Później poszłam na zwolnienie bo niemożliwie bolało mnie spojenie łonowe (już od 20 tygodnia), miałam zespół cieśni nadgarstka i brzuch tak olbrzymi, że nie dawałam rady siedzieć w pracy 8 godzin.Teraz jest całkiem inaczej, takiego luzu już nie zaznam, gdyż nie jestem zatrudniona na umowę o pracę, tylko mam swoją działalność. Prawdopodobnie, jeśli tylko zdrowie mi pozwoli, będę pracować do dnia porodu, bo po prostu potrzebuję pieniędzy. Jak nie pracuję nie zarabiam, jakie to proste i jakie okrutne, gdy jest się w ciąży... Nie mam żadnej ochrony, a zasiłek z ZUS przysługuje mi od najniższej składki, czyli niespełna 1000 złotych/m-c. Będę więc cierpieć katusze, płakać rzewnymi łzami, ale nie odpuszczę, bo w ogóle nie mam takiej opcji. Mogę tylko żywić cichą nadzieję, że szef na końcówce pozwoli mi pracować w domu, zdalnie. Mam taką pracę, że teoretycznie nie powinno być przeszkód. Tylko on bardzo niechętnie patrzy na takie sytuacje - uważa prawdopodobnie, że praca w domu to nie praca, tylko wykonywanie pewnych czynności niejako grzecznościowo, a gdy kogoś nie ma w biurze to po prostu nie ma prawa do wynagrodzenia.
Czeka mnie z nim ciężka przeprawa, boję się tej rozmowy... Później chcę jeszcze wynegocjować żeby płacił mi coś na macierzyńskim. Nie będzie mowy za płacenie tylko "w uznaniu moich zasług", tego jestem pewna, będę więc musiała już po porodzie się sprężyć i robić cokolwiek z dzieckiem przy piersi, bo inaczej czarno to widzę...

piątek, 25 listopada 2011

Furia

Dostałam furii dzisiaj rano. Strasznej. Wszystko było dobrze przez cały ranek, poza tym, że miałyśmy z Mysią poślizg do przedszkola i pracy. No ale nic to, zdarza się. Idziemy do samochodu, a ona w tym momencie wpada na pomysł żeby iść do pobliskiego sklepu na zakupy i nie ma opcji żeby ją przekonać, iż nie jest to dobry pomysł, bo właśnie się spieszymy, a poza tym nie musimy nic kupować. Więc Mysia dostaje szału, nie chce wejść do samochodu, wpycham ją na siłę, próbuję zapiąć w pasy od fotelika, ale ona się wygina na wszystkie strony. Teraz ja dostaję szału. Zaczynam na nią wrzeszczeć i mam ochotę wyjść z siebie. Siadam na miejscu kierowcy i próbuję zadzwonić do męża, żeby trochę ochłonąć. W tym momencie okazuje się, że mój cholerny telefon znowu się wyłączył i nie mogę go włączyć. To do reszty mnie obezwładnia. Wyrzucam telefon i dalej krzyczę na Myśkę. Zaczynam płakać z tego wszystkiego. Ona też płacze. W końcu ruszamy i obydwie się uspokajamy. Jest dobrze, przepraszam ją, a ona się do mnie uśmiecha. Dajemy sobie rękę na zgodę.

Od tej sytuacji minęło ok. 1,5 godziny, a ja czuję się szmatławo. Jak mogłam tak na nią nakrzyczeć.... Próbuję tłumaczyć sobie, że to ciąża, że hormony szaleją i to wszystko dlatego, ale.... wiem, że okropnie przegięłam. Czuję nadal fizyczne wręcz zmęczenie z powodu tego zajścia, czuję się fizycznie i psychicznie całkowicie wyczerpana. Jest mi źle i chciałabym przytulić moją córeczkę, którą tak źle potraktowałam. Jak mogę oczekiwać od niej właściwego zachowania, skoro daję jej taki przykład...

Na dodatek piętrzą się kłopoty związane z przedszkolem, a konkretnie z odbieraniem Mysi. Dopóki nie skończy 3 lat, przedszkole sugeruje i życzy sobie by odbierać ją o 14, bo jest jeszcze malutka i szybciej zmęczona. Ustaliliśmy więc z moją mamą, że się podejmie realizacji tego obowiązku i będzie wnusię odbierać. Nikt z nas nie przypuszczał, że z czymkolwiek może być kłopot, bo Mysia przecież doskonale zna babcię od początku swego życia i pozostaje z nią w regularnym kontakcie. Okazało się jednak, że Mysia, nie wiedzieć czemu, nie chce być odbierana przez babcię, robi straszne afery i wręcz kompletnie ją znielubiła. Nawet przy innych okazjach jest babci niechętna, mówi do niej "sio! babcia" itp. Moja mama oświadczyła w tej sytuacji, że nie będzie jej odbierać, czemu się rzecz jasna w ogóle nie dziwię. Ale przy tej okazji, prawdopodobnie rozżalona z powodu nagłej zmiany w zachowaniu swej wnusi, zarzuciła mi, że to wszystko moja, moja wina, że nie umiem się zorganizować, że przerzucamy na nią wraz z Myszkinem nasze własne obowiązki, traktujemy dziecko jak przesyłkę pocztową, nie liczymy się z jej uczuciami itd. Wyobrażacie sobie??? Ponadto powiedziała, że przedszkole jej się nie podoba, zachowanie Mysi odkąd zaczęła tam chodzić uległo dużej zmianie, ją to niepokoi, ale to nie jest rozmowa na telefon, a my oczywiście na nic nie zwracamy uwagi, nie poświęcamy dziecku czasu. Super, rewelacja po prostu... Jak dobrze, że ten tydzień już się kończy. Ale już boję się co będzie w następnym i jak rozwiążemy problem odbierania Mysi.

piątek, 18 listopada 2011

Głód

Trawi mnie okropny głód. Nawet jak żołądek mam napakowany po samiutkie brzegi kubki smakowe domagają się ciągle nowych wrażeń. W pierwszej ciąży aż tak nie miałam, teraz to jakiś kompletny obłęd. Jak tak dalej pójdzie, wkrótce nie będę mieścić się w ciuchy i to bynajmniej nie z powodu ciąży. BEZ NAJMNIEJSZEJ PRZERWY myślę o jedzeniu. Moją głowę w każdej sekundzie atakują wspomnienia najróżniejszych smaków. Od wczoraj dałabym się pokroić za knedle ze śliwkami. Dzisiaj knedle konkurują z wędzoną makrelą, o której marzę od mniej więcej pół godziny tak intenstywnie, że zaraz się wścieknę. Chyba zjem gumę maomam dla oszukania języka i położę się spać by nie czuć tego cholernego, ssącego głodu.

wtorek, 15 listopada 2011

Polityka prorodzinna

Wczoraj trafiłam gdzieś na informację, że rząd planuje zniesienie ulgi na pierwsze i drugie dziecko. Dzisiaj przeczytałam, że ustawa łżobkowa to klapa, bo na jej realizację nie ma pieniędzy. I trafia mnie szlag! Bo to ma być ta polityka prorodzinna, kurwa mać? Od lat debatuje się nad likwidacją KRUSu czy wysokich emerytur na rzecz mundurowych, ale obawa obrazy ze strony PSL i strajków ze strony służb mundurowych skutecznie powstrzymuje rząd przed przeprowadzeniem tych - nie oszukujmy się - koniecznych i zasadnych reform. Najłatwiej będzie więc kolejny raz kopnąć w tyłki dzieciatych. Nie jestem zwolennikiem nie wiadomo jak rozbudowanej pomocy socjalnej państwa, nie w tym rzecz. Ale ulgi podatkowe na dzieci powinny zostać utrzymane. Niech likwidują sobie ulgę na internet, zwrot vat za artykuły budowlane, becikowe czy inne bonusy, ale dlaczego nasze państwo bierze się za ulgę na dzieci?? Koszt wychowania nowego obywatela, który będzie rąbać by zarobić na emerytury mundurowych i ubezpieczenie społeczne rolników płacących śmieszne składki na KRUS wynosi kilkaset tysięcy złotych. Państwo będzie zarabiać na moich dzieciach, ale w zamian żadnej wdzięczności nie okaże. Nie zrozumcie mnie źle - jest oczywistym, że ulga na dzieci nigdy nie była i nie będzie dla nikogo motywacją by się rozmnażać. Moje motywacje są, rzecz jasna, zupełnie inne, nijak nie związane z jakimikolwiek korzyściami. Ale przykre jest to, że nasze wspaniałe państwo, nasza zielona wyspa, skutecznie utruwa życie rodzinom z dziećmi. Znikąd pomocy. Często nawet bezpłatna służba zdrowia to kompletna fikcja. Wiecie jak to jest z maluchem - co chwilę z czymś do lekarza. I o ile sprawa kończy się na rodzinnym pediatrze, to jeszcze nie jest źle, ale spróbujcie pójść na NFZ do specjalisty... Okres oczekiwania rzędu miesiąca czy dwóch - niewielu rodziców będzie ryzykować takim oczekiwaniem, jeżeli konsultacja spejalisty jest niezłocznie wymagana. O tym, że brak żłobków przekreśla możliwość aktywizacji zawodowej młodych matek w rodzinach niezamożnych już pisałam. I tak to się kręci...  

środa, 9 listopada 2011

Jak na razie wszystko ok.

Ludzik jest zalogowany. Serduszko pulsuje. Wszystko, jak na ten etap, się zgadza, pani dr mówi, że prognozy są dobre :))

Ech...

nieciekawie się dzieje między mną a mężem. Mieliśmy w sobotę poważną rozmowę, którą on zainicjował. Powiedział, że dość ma moich ciągłych pretensji o wszystko i że ma wrażenie, że traktuję go wyłącznie jak ojca swego dziecka i nie czuje żadnej miłości z mojej strony. Coś w tym jest, ponieważ rzeczywiście okropnie mnie denerwuje mój mąż. Jest dla mnie źródłem ciągłego rozczarowania bo w ogóle nie umie się zachować. Jestem w ciąży, prawda? Czy myślicie, że chociaż raz zapytał czy czegoś nie potrzebuję, może zrobić mi herbatki, a może masaż stóp, a może kanapeczkę? Gówno! Poza tym, jak już wielokrotnie wspominałam, cały dom jest na mojej głowie, poza zakupami. Tylko że zakupy robi się raz na kilka dni, a gotować, prać, wieszać i składać pranie oraz sprzątać po jedzeniu trzeba codziennie! Mogłabym mu truć że ma zrobić to czy tamto, ale narażam się po pierwsze - na wkurwa, że muszę powtórzyć 100 razy, a po drugie - na zarzut, iż wydaję mu "dyspozycje". Mam tego serdecznie dość, więc wczoraj zapowiedziałam, że odtąd o swoje ubrania i posiłki będzie musiał troszczyć się sam, bo ja mam dość obsługiwania go. Niech sam sobie pierze, wiesza i układa pranie w szafie, z jakiej racji ja mam to robić??? Koniec!

Ale odeszłam trochę od tematu... Otóż w trakcie owej poważnej rozmowy wyznałam memu mężu, że uważam go za osobnika o zerowym poziomie empatii oraz nie czuję w nim najmniejszego oparcia emocjonalnego. Obiecał, że postara się być bardziej empatyczny, gdyż bardzo mnie kocha, co oczywiście, jak wynika z powyższej relacji na temat podziału obowiązków domowych, od razu spaliło na panewce. Na dodatek mieliśmy jechać w góry na Sylwestra i na moją uwagę, że aż tak bardzo mi nie zależy na tym wyjeździe bo i tak nie będę mogła jeździć na nartach, stwierdził, że przesadzam i że narty w ciąży - cóż to takiego! Jak można być takim... głupkiem!!? Jak wszystko pójdzie dobrze, będę wówczas w II trymestrze, zresztą nawet w pierwszym nie wyobrażam sobie ryzykować po pierwsze - odklejeniem łożyska, krwiakiem, wstrząsem czymkolwiek, a po drugie np. zwichnięciem czy złamaniem nogi lub innej części ciała i związanymi z tym powikłaniami zdrowotnymi. Chyba każdy zdrowo myślący człowiek uważa takie argumenty za racjonalne, ale nie mój mąż. Czasem mam silne wrażenie, że on jest po prostu jakiś bezmyślny!

Jejku... dzisiaj wizyta u lekarza, ciekawe co się okaże. Póki co, przestałam czuć się jak w ciąży, tzn. nadal bolą mnie piersi, są powiększone, ale nie odczuwam wzmożonego zmęczenia czy senności (jak to było w pierwszej ciąży) i nie mam aż takiej wrażliwości na zapachy. A może po prostu nie zwracam na to aż takiej uwagi, bo mam więcej innych spraw na głowie...

piątek, 4 listopada 2011

Strach ma wielkie oczy

Cały czas się boję. Poronienie mnie załamało i kompletnie zniweczyło optymistyczne nastawienie do kwestii ciążowo-rozrodczych. Świadomość, że zmajstrowaliśmy z Myszkinem zarodek, który najprawdopodobniej dotknięty był tak ciężkimi wadami, że organizm postanowił go wydalić, nie daje mi spokoju. Bez przerwy myślę o tym, że moja ciąża może za chwilę się skończyć, w toalecie za każdym razem obsesyjnie sprawdzam czy nie krwawię, czy to nie już... Albo z kolei boję się, że nie poronię samoistnie, ale mimo to płód będzie uszkodzony lub że dziecko urodzi się chore. Moja znajoma urodziła niedawno córeczkę z zespołem Downa. Diagnostyka prenatalna nie wskazywała, że istnieje wysokie ryzyko ZD, a jednak jej córka jest chora. Wykańcza mnie to, bo myślę na ten temat bez przerwy. Nie umiem się cieszyć ciążą.

Dodatkowo świadomość, że nie wiedząc o ciąży brałam antybiotyk i jakąś gównianą szczepionkę na odporność doprowadza mnie do szału. Fuck! Jak mogłam nie wziąć pod uwagę, że mogę być w ciąży!!! Ostatni cykl miałam trzydziestodniowy, przy takim założeniu @ powinnam była dostać 28.10, co oznaczałoby owulację 14, a okazja do zapłodnienia nadarzyła się 9, czyli 5 dni przed owu! Nawet miałam żal do męża, że później nic nie wychodziło z naszych starań. Tę szczepionkę zaczęłam brać 14 przez 10 dni. Wtedy nie pamiętałam już nawet o tym, że tego 9 był seks... Zdarzał się tak rzadko ostatnio... Przy założeniu, że cykl trwałby 28 dni, @ powinna przypaść 26.10, owu 12, to nadal jest 3 dni po 9. Prawdopodobieństwo zapłodnienia wydawało mi się bardzo małe. Głupia ja! Antybiotyk to jeszcze nie taka tragedia, ale ta zasrana szczepionka? Kto wie co za szit tam pakują...

Chyba oszaleję od tego wszystkiego. Nie potrafię się uspokoić.

czwartek, 3 listopada 2011

Pytałam dzisiaj panie z przedszkola jak Mysia się zachowuje i czy robi afery. Okazało się, że niestety robi. Jest bardzo uparta i jak ubzdura sobie, że czegoś nie chce, to stawia czynny opór z rykiem włącznie. Panie mówią jednak, że mają na nią sposoby i sobie z tym radzą. Zrobiło mi się trochę głupio, że moje dziecko robi awantury w przedszkolu. Mogłabym dla poprawy samopoczucia wcisnąć sobie, że to super, iż jest taka asertywna i ma swoje zdanie. Ale upieranie się przez Młodą, że nie zdejmie albo co gorsza nie założy spodni nie jest przecież powodem do dumy, nie oszukujmy się.
Wczoraj Młoda dała popalić mojej Mamie. Mama powiedziała mi, że była przerażona i zszokowana tym jak to grzeczne na ogół dziecko, potrafi przedzierzgnąć się w ciągu sekundy w prawdziwego diabła. "Moje dzieci się nigdy tak nie zachowywały!" "Widocznie ty jesteś lepszą matką niż ja." "Ale ja nie mówię tego w takim sensie!" Nie? Wobec tego w jakim?

Nie wiem czy pisałam, że 9 listopada wybieram się do ginekologa. Ciekawe czy będzie mi dane usłyszeć serduszko... Wtedy i w ogóle... Na razie mam wrażenie, że wszystko przebiega podobnie jak przy Zosi. Piersi nieco powiększone, wrażliwe, lekkie mdłości wywołane zapachami się zdarzają, niestety bóle głowy niewiadomego pochodzenia też. Cały czas walczę z przeziębieniem ciągnącym się od tygodnia. Od zrobienia testu ratuję się homeopatycznymi kroplami do nosa (no dobra, wiem, że zbliżony skutek osiągnęłabym wstrzykując sobie wodę z kranu w nozdrza) i cukierkami z szałwią. Ze dwa razy wzięłam tabletkę na gardło gdy bolało mnie bardzo, bo na ulotce napisano, że ciężarne mogą brać na zlecenie lekarza. Zakładam więc, że skoro na zlecenie lekarza można je brać w ciąży, to bez zlecenia też można, zwłaszcza zupełnie sporadycznie.Kilka razy użyłam otrivinu dla dzieci, gdy oddychanie przez nos okazało się całkowicie niemożliwe. Jednak mam wrażenie, że robi się lepiej dlatego leki odstawiłam zupełnie.

Oprócz mojej Mamy i pary znajomych, którzy sami się domyślili gdy podczas wizyty u nas skonstatowali, że zamiast piwa sączę sok przez cały wieczór, nikomu więcej na razie nie mówiliśmy. Planuję wreszcie tę moją wyczekaną parapetówkę i pewnie wtedy szersze grono ludzi się zorientuje, że coś jest na rzeczy.

środa, 2 listopada 2011

Potwór

Mysia zamienia się chyba w potwora. Jest okropna, nie daję sobie z nią rady. Podejrzewam, że to odreagowanie przedszkola. Wszystko jest na "nie", ciągle robi na przekór, nie można od niej wyegzekwować najprostszych czynności takich jak ubieranie, czesanie, mycie. Nie i już. Ona nie chce się ubrać bo chce cały dzień być w piżamce. Nie chce się czesać bo nie. Prosi o kanapkę anielskim głosem, a gdy ją dostaje stwierdza, że nie jest głodna. Robi to specjalnie, złośliwie. W poniedziałek urządziła taką niesłychaną scenę, gdy padło hasło "idziemy spać", że byłam przerażona. Dostała totalnego ataku histerii, darła się jak opętana, wrzeszczała, kopała, szarpała mnie za ubranie, podrapała do krwi na twarzy i biła. Chciało mi się płakać. Nad nią, bo widziałam, że ta dziewczynka nie radzi sobie zupełnie z przepełniającymi ją, bardzo złymi emocjami i nad sobą, że nie wiem jak pomóc jej i sobie. Jak budować autorytet, jak wyznaczać nieprzekraczalne granice. O ile popołudniami i wieczorami mogę pozwolić sobie na wyjście z pokoju i zaczerpnięcie dla ochłonięcia głębokiego oddechu, o tyle rano, gdy spieszymy się do przedszkola, niestety nie. No i zaczynam krzyczeć, co powoduje od razu rozpacz i ryk. Taka samonakręcająca się spirala, czy coś...
Wiem, że nie powinnam dać wyprowadzić się z równowagi, ale to niesłychanie trudne, bo ja od razu dostaję szału. Szczerze mówiąc czasem mam ochotę przyłożyć jej na tyłek. Nie robię tego, rzecz jasna, bo sama nie byłam bita i oznaczałoby to dla mnie kompletną porażkę jako rodzica i jako dorosłej osoby, która jest tak bezsilna wobec niespełna osoby trzyletniej, że musi uciekać się do przemocy. Żałosne.

Nie wiem co robić - czy karać, czy wrzucić na luz. Ukaranie doprowadzi niechybnie do kolejnych konfliktów. Wrzucenie na luz z kolei może ugruntować w Mysi złe zachowania. Jeśli moje reakcje nie będą dostatecznie stanowcze, to Młoda może odczytać jako brak granic, których przekraczać nie powinna. Ech... cięzkie jest życie matki przedszkolaka....