wtorek, 29 grudnia 2015

I po Świętach

Zastanawiam się czy pisanie bloga ma sens, skoro minęło ponad 1,5 miesiąca od ostatniego wpisu. Chyba nie ma, ale może będę to traktować (nadal) jako autoterapię, czy coś...

Nadal biegam :) Mój rekord jeśli chodzi o dystans to 11 km. Jestem wolną biegaczką, prędkość, którą rozwijam, nie powala, ale co tam! Najważniejsze, że sprawia mi to prawdziwą przyjemność, co niestety od czasu do czasu mnie gubi. Właśnie teraz bardzo się zaprawiłam przez bieganie. Coś mi drgało w okolicach oskrzeli, ale mimo to nie mogłam odpuścić przebieżki w Wigilię - pogoda była cudna. No i zrobiłam co prawda niecałe 4 km, ale dość intensywnie. Następnego dnia chrypiałam i zaczęłam kaszleć, lecz mimo to po Świętach, w ramach pokuty po obżarstwie, postanowiłam pójść na energiczny spacer. Nie bieg, tylko spacer właśnie - z uwagi na kiepski stan zdrowia. Lecz gdy już miałam na nogach adidasy...no jakoś same mnie poniosły. 9 km pękło na zmianę chodzenie-bieganie. No i teraz kaszlę jak stary gruźlik, koszmar. A 10 stycznia bieg drużyny dawców szpiku, na który się zapisałam, więc trzeba szybko się doprowadzić do porządku. Tylko jak - siedząc w robocie?
Przez bieganie mocno schudłam. Tzn. w pierwszej kolejności mocno schudłam przez Chodaka, ale mam wrażenie, że bieganie jest jeszcze efektywniejsze. Chodzę teraz w spodniach, które kupowałam po ciążach, w trakcie karmienia, kiedy przedciążowe ciuchy wisiały na mnie jak wory. Jedne aktualne spodnie już musiałam dać do zmniejszenia, drugie czekają w kolejce.
No i wszystko byłoby świetnie, gdyby nie to, że wszędzie chudnę, tylko łydki mi rosną jak szalone, co jest cholernie słabe, bo akurat zależało mi na ich wyszczupleniu. Zawsze miałam masywne łydki no i teraz mam jeszcze masywniejsze, co doprowadza mnie do prawdziwej rozpaczy. W listopadzie przymierzałam piękne kozaki w Venezii. Były super, takie wciągane, bez suwaka. Z początkiem grudnia pobiegłam szczęśliwa by je kupić, ale... już nie mogłam ich założyć. Wyobrażacie to sobie???
Nie mogę patrzeć na te moje łydki. Powtarzam sobie, że powinnam być szczęśliwa, że mam zdrowe nogi, dzięki którym mogę nie dość, że sprawnie funkcjonować, to jeszcze biegać, ale zaczynam rezygnować ze spódnic, bo te łydki psują cały efekt. Przepiękną widziałam spódnicę w Tatuum, lecz nie kupiłam jej bo doszłam do wniosku, że z takimi łydkami nie ma sensu wywalać kasy na spódnicę.  
Nie chce mi się pisać o Świętach, jestem już wykończona moją rodziną, męża rodziną. U nas w miarę ok, ale w naszych rodzinach panuje w sumie rozpierducha. Do tego jeszcze dzieciaki ostatnio mocno chorowały - najpierw Pupu na szkarlatynę (2 tygodnie w domu), później Mysia na zapalenie oskrzeli (3 tygodnie w domu), a Pupu w międzyczasie również na coś zatokowego syfiastego. Oszaleć można.

Pobyłabym sama ze dwa, trzy dni, w jakimś spa najlepiej. Marzenie ściętej głowy. Niech ta zima, chociaż taka ciepła, jednak się wreszcie skończy. Ta ciemność mnie już dobija. Pragnę, potrzebuję więcej światła!

No i męczy mnie myśl o trzecim dziecku. Wiem, że to szalony pomysł, bezsensowny, ale czuję, że zawsze będę żałować, że nie mam trzeciego dziecka.

środa, 4 listopada 2015

Bieganie i inne historie

Jestem, żyję, daję znak :)

Nie pamiętam już czy wspominałam, że brałam udział w Business Run. Ot tak, bez specjalnego przygotowania. Ale po tym biegu, gdy okazało się, że byłam najgorsza w drużynie, jakoś to bieganie zaczęło mnie wciągać. Nie jest łatwo, zwłaszcza na początku. Całe szczęście, że regularnie ćwiczyłam z Chodakiem, to jakoś te 4 km byłam w stanie ogarnąć, niemniej jednak myślałam, że dystans 4 km to dla mnie maksimum i już na zawsze zostanę czterokilometrową joggerką. Ale Myszkin w międzyczasie przebiegł...MARATON!!!!!!!! Zaczął biegać w lutym tego roku, w kwietniu przebiegł półmaraton, a 11 października maraton. Nadal nie mogę w to uwierzyć. No i zadziałało to trochę tak, że nie będzie Myszkin pluł mi w twarz swoim maratonem - żartuję oczywiście. Niemniej jednak to mnie zmotywowało jeszcze bardziej i zaczęłam regularne treningi. W zeszłym tygodniu biegałam trzy razy, we Wszystkich Świętych przebiegłam 7.780m (mój rekord jeśli chodzi o dystans). A tak mnie to wszystko cieszy, że już nie mogę się doczekać piątku. Biegałam dzisiaj rano (od 6.50!) i zaczęłam trening interwałowy - niesamowicie efektywny jeśli chodzi o zwiększenie tempa. Kolejny trening w piątek, a  w sobotę i niedzielę chciałabym uderzyć na 10 km.

W pracy trochę nie ogarniam różnych tematów, ale chyba zaczynam się godzić z tym, że w robocie próżno szukać wielkiej satysfakcji. Wolę myśleć o bieganiu i niebieskich migdałach.

Pani od angielskiego u Mysi w szkole napisała w zeszycie uwagę, że Mysia jest dzieckiem wybitnym. Uszczęśliwiło mnie to (od zawsze wiedziałam, że jest geniuszkiem), ale też zestresowało, zwłaszcza po rozmowie z wychowawczynią, która nakreśliła potencjalne zagrożenie fobią szkolną w przypadku gdy w późniejszych klasach zaczną się niepowodzenia i porażki. Bo na razie Mysia z niczym nie ma problemów, nie musimy specjalnie z nią pracować, sprawdzać. Najczęściej jest tak, że komunikuje, że miała zadanie domowe, ale już odrobiła na przerwie albo w pokoju cichej pracy przy świetlicy. Jednocześnie wiem, że muszę się o Mysię zacząć bardziej troszczyć bo ona zaczyna być zazdrosna trochę o Tomka, napomyka czasem, że młodsi mają lepiej, że więcej im wolno itp. No i ma trochę racji, bo Tomek często - jako ten młodszy - jest traktowany bardziej pobłażliwie. Jest to uzasadnione, bo trudno oczekiwać od takiego malucha żeby np. sprzątał z równym zaangażowaniem jak sześciolatka, ale Mysia zaczyna odczuwać jakąś niesprawiedliwość dziejową w związku z tym. A najgorsze jest to, że czuję, że ostatnio nie poświęcam jej odpowiednio dużo czasu. Zresztą ostatnio wieczorami miałam robotę, więc w ogóle nie poświęcałam im czasu.

Ech, wszystko przez prokrastynację, którą najwyraźniej jestem dotknięta. Nie mogę się skoncentrować w pracy, FB, poczta, zakupy on-line, gazeta.pl - to wszystko angażuje moją uwagę. Dopiero gdy mam nóż na gardle potrafię się zebrać do kupy i zacząć coś robić. Efekt jest taki, że wieczorami muszę nadrabiać to, czego nie zrobiłam w czasie przepieprzonym w ciągu dnia :(

środa, 23 września 2015

Jesień, jesień

Codziennie dzień staje się krótszy o 4 minuty... Taka refleksja na początek jesieni :)

Dzisiaj rocznica śmierci mojego Taty - 12 lat. Nigdy nie przestanę z nim tęsknić. Po przedszkolu podjadę z Pupu na cmentarz w ramach małego spaceru. Rzadko tam bywam, dwa, trzy razy do roku w sumie, chociaż nie mam daleko. Mam z tego powodu poczucie winy, ale nie lubię cmentarza i tego całego rytuału, który wiąże się z wizytą tam.

Ze szkołą (i rodzicami :) jakoś się uporządkowaliśmy. Mysia dzień w dzień zachwycona. Zapisała się na dodatkowe zajęcia plastyczne i na Małych Odkrywców. Ja zapisałam ją na tańce. W ramach w-fu chodzi na basen raz w tygodniu. W porównaniu do tego co było w przedszkolu to jest jakiś szał. A najlepsze jest to, że wszystkie te zajęcia odbywają się w czasie gdy Mysia i tak byłaby na świetlicy, więc nie musimy jej nigdzie wozić popołudniami. Pupu źle znosi brak Mysi w przedszkolu. Gdy odprowadzam go do sali pada na podłogę z płaczem. Dzisiaj, w drodze do p-kola, wyraził nadzieję, że nie będzie płakał, ale później przytomnie dodał, że "zobacymy". Udało się bez płaczu chociaż było bardzo blisko.

W pracy na razie dość spokojnie, ale okazało się, że nie pojadę na "staż" do angielskiej kancelarii, z czego wczoraj wynikła trochę nieprzyjemna sytuacja. No, trudno. Może nawet lepiej. Mniej zamieszania w domu. A lekcje angielskiego, które mam raz w tygodniu z przemiłym Anglikiem i tak na pewno bardzo mi się przydadzą.

Przed chwilą przejrzałam sobie "zeszyt finansowy", w którym planowałam wydatki od początku roku. Jak otworzyłam arkusz z zaplanowanymi wydatkami na spłatę długów, oszczędności, konto wakacyjne to pusty śmiech mnie ogarnął. Nic nie udało mi się zrealizować. W planowaniu jestem świetna, we wcielaniu planów (przynajmniej tych finansowych) w życie - beznadziejna. Od października robię nowe otwarcie, kolejna szansa, może się wreszcie ogarnę.

Przepraszam za ten chaos, ale jakaś rozbita jestem. Może przez jesień, a może przez rocznicę Taty.


piątek, 4 września 2015

Szkoła

Jak wspominałam, Mysia zaczęła naukę w szkole, chodzi do szkoły społecznej, w sumie bardzo chwalonej. Byłam mocno podekscytowana tym, że będzie chodzić do takiej świetnej, kameralnej szkoły, gdzie jest sporo fajnych zajęć dla dzieciaków i gdzie te dzieci są naprawdę zaopiekowane. Na razie jednak nie układa się to wszystko najlepiej. Tzn. inaczej - z punktu widzenia Mysi jest super, idzie do szkoły w podskokach, z entuzjazmem i ochotą, natomiast to ja mam problem.

Po pierwsze - uroczystość rozpoczęcia roku zaczęła się w... kościele. Najpierw była msza, a później dopiero uroczystości w szkole. My jesteśmy bezwyznaniowi i nie rozumiem dlaczego oficjalna, szkolna uroczystość zaczyna się w kościele i dlaczego dzieci poznają wychowawcę w kościele, a nie w klasie. Skąd taka kolejność? Z jakiego powodu msza najpierw, a nie później, już po uroczystościach w szkole? Byłam zniesmaczona.

A później okazało się, że czesne to jedno, ale musimy zrzucić się na miliony wydatków, których (o czym, rzecz jasna nikt nie powiedział nam wcześniej) czesne nie pokrywa. Wiedzieliśmy jedynie o kilku rzeczach, które trzeba będzie dokupić do klasy, zatem gdy skarbniczka klasowa wskazała, że oczekuje wpłat po 300 złotych na konto tytułem zbudowania funduszu klasowego, zdębiałam. Napisałam maila do wszystkich rodziców by rozważyli czy tak wysoka składka we wrześniu jest uzasadniona, bo 300 złotych to jednak sporo, a czekają nas jeszcze inne wydatki (dodatkowe ćwiczenia i podręczniki). Byłam przekonana, że moje stanowisko podzieli większość rodziców, ale nikt się nie odezwał, oprócz jednego pana, który napisał, że 300 złotych na rodzinę to nie jest dużo, czym doprowadził mnie do furii, bo jakim prawem obca osoba decyduje o tym, czy dla innych rodzin 300 złotych to dużo czy mało?!

Postanowiłam trwać w swoim proteście i zrobiłam przelew na 150 złotych. Napisałam pani skarbnik, że drugą część wymaganej kwoty zapłacę w październiku, chyba że to co zapłaciłam teraz nie pokryje naszej części wydatków, to dopłacę potrzebną kwotę. Dla zasady.

Cały czas miałam nadzieję, że więcej rodziców myśli tak jak ja i ujawni to w korespondencji, ale nie było żadnej reakcji. Poczułam się kretyńsko i idiotycznie. Pomyślałam, że pewnie zostanę odebrana  jako skąpa baba, która przeciw wszystkiemu protestuje i wszystkiego się czepia. Zrobiło mi się okropnie przykro i źle. A wieczorem zaczęły przychodzić maile z informacjami o kolejnych koniecznych wydatkach do klasy, m.in. takich jak dozownik na ręczniki papierowe oraz rzeczone ręczniki, mydło, gąbka do tablicy, konewka itd. Nie mogłam uwierzyć, że takie rzeczy są finansowane przez rodziców osobno i to jeszcze rodzice muszą sami je kupić. Dodatkowo okazało się, że musimy również sfinansować część materiałów do świetlicy oraz na lekcje odysei umysłu. W tej sytuacji zaczęło do mnie docierać, że kwota 300 złotych wcale nie była aż tak wygórowana, co wprawiło mnie w jeszcze głębszą konsternację. Jednocześnie zaczęła we mnie wzbierać złość, że nikt nas nie uprzedził, że tak to wygląda i zaczęłam poważnie się zastanawiać czy w ogóle stać nas na tę szkołę.

Teraz już trochę się uspokoiłam. Oczywiście dopłaciłam brakujące 150 złotych na fundusz klasowy i mam nadzieję, że kwas jakoś się rozejdzie. Liczę też na to, że to wszystko wynika z faktu, że to wrzesień, zawsze jest dużo do kupowania, ale jak już raz zostanie kupione to posłuży długo. Niemniej jednak na rozpoczęciu roku szkolnego ktoś rzucił propozycję by co miesiąc wpłacać 50 złotych na fundusz. Jestem naprawdę zaskoczona, bo w społecznym p-kolu naszych dzieci prócz comiesięcznego czesnego płaciliśmy dodatkowo jedynie 20 złotych na semestr, wszystkie inne wydatki pokrywało i organizowało przedszkole. Nie miałam pojęcia, że w szkole wygląda to zupełnie inaczej :(

Mam nadzieję, że pod względem merytorycznym i "opiekuńczym" szkoła rzeczywiście się sprawdzi i jest warta tych wszystkich akcji.

Po wakacjach

Nasza córeczka rozpoczęła naukę w szkole, w związku z tym, nie było mowy o urlopie we wrześniu. Wakacje zaplanowaliśmy więc na sierpień (w lipcu był dyżur w p-kolu, na który Mysia jeszcze się załapała ;).
Pierwszy tydzień sierpnia dziateczki spędziły u babci. Niestety okazało się, że babcia już sobie tak dobrze z nimi nie radzi, była bardzo zestresowana, ciężko jej było zapanować nad dwójką dzieci, czego nam osobiście nie powiedziała, ale informacja do nas dotarła.  Kolejny tydzień spędziliśmy na działce. Przyjechali jeszcze znajomi, też z dzieciakami, pogoda była piękna i naprawdę fajnie spędziliśmy czas. W trzecim tygodniu sierpnia dzieci pojechały nad morze z obydwoma babciami, a my zostaliśmy na działce, skąd dojeżdżaliśmy codziennie do pracy. Udało się nam wykonać trochę robót działkowych (jednak  nie w takim wymiarze, jakiego oczekiwałam), a także zorganizować budowę wielkiej szafy i regału w dziecinnym pokoju.
W ostatnim tygodniu pojechaliśmy nad Bałtyk, dołączając do naszych pocieszek i "zwalniając" babcie. Byliśmy w niedużej miejscowości wczasowo-sanatoryjnej, co do której moje wrażenia estetyczne są jak najgorsze. Chiński badziew wylewający się zewsząd, dziurawe i  krzywe chodniki, chaotyczna zabudowa, powszechna brzydota. Tylko samo wybrzeże piękne, chociaż oczywiście plaże zaśmiecone petami. Nie rozumiem dlaczego ludzie tak wokół siebie śmiecą, czy im nie przeszkadza przebywać w takim śmietniku??
Pogoda na szczęście nam sprzyjała, nie było upałów, ale też nie padało, temperatura była przyjemnie umiarkowana. Tylko woda w morzu ekstremalnie zimna, ale dzieciakom to nie przeszkadzało, bo ciągle ryły w piachu bądź pluskały się w bajorku, które powstało w niecce na plaży. Co by nie mówić - dla dzieci nadbałtyckie wybrzeże jest naprawdę atrakcyjne. Cały czas miały co robić, a ja nadrobiłam zaległości w książkach. Dużo leniuchowaliśmy, prawie żadnych obowiązków, naprawdę się zrelaksowałam.
Zrelaksowałam się tak bardzo, że teraz za nic nie mogę powrócić do zawodowej rzeczywistości. Jestem KOMPLETNIE rozbita, nie mogę się na niczym skupić, praca sprawia mi duży kłopot :) Nie umiem wziąć się w garść i ruszyć z kopyta. Po prostu to mnie przerasta.

środa, 29 lipca 2015

Jak osiągnąć równowagę?

Fajny artykuł, a właściwie wywiad czytałam niedawno w "Wysokich obcasach extra". Przesłanie było mniej więcej takie, żeby nie czekać aż "kiedyś wreszcie znajdę czas by pobyć ze sobą, z dziećmi, rodziną, znajomymi" bo żyjemy tu i teraz i to "kiedyś" nigdy nie nadejdzie. Staram się o tym pamiętać i bardzo chciałabym osiągnąć równowagę między życiem zawodowym a prywatnym, ale zawsze jakoś tak się dzieje, że jednak praca okazuje się najważniejsza. To chore, wiem. I wiem też, że nie ma ludzi niezastąpionych, ale mimo to, czuję się tak odpowiedzialna za sprawy, którymi się zajmuję, że nie potrafię powiedzieć "nie". Zdaję sobie sprawę, że w 80% przypadków te sprawy nie są wcale AŻ TAK pilne i okropnie mnie wkurza, że daję się wmanewrowywać w takie akcje i np. poświęcam wieczór na to by pismo/opinia/umowa były DZIŚ WŁAŚNIE chociaż wiem, że niczemu to nie posłuży. Klienci niestety już wiedzą, że jak trzeba rąbiemy po nocach i skrzętnie to wykorzystują.

Marzę o urlopie, ale takim, by nikt do mnie nie dzwonił i by maile się nie odbierały. Za granicą łatwo jest uwolnić się od maili, ale w kraju, gdzie internet jest w telefonie non stop, to już nie takie łatwe. Ale spróbuję. Nie dam zepsuć sobie tych krótkich chwil wolnego.

Chciałabym też pracować w trybie home office. Mam taką możliwość, ale p-kole jest zaraz obok mojej pracy, więc nie ma sensu wracać do chaty by znowu później przebijać się przez miasto żeby odebrać dzieci. Ale od września Mysia idzie do szkoły (niedaleko naszego bloku), a z kolei jeśli chodzi o Pupu, to na naszej ulicy otworzyli p-kole, więc byłoby bardzo blisko, ale to prywatne p-kole i płaci się ponad 200 zł więcej niż za nasze aktualne, społeczne. Ale może warto? Myślę, że efektywniej pracowałoby mi się w domu, gdzie nikt by mi nie przychodził z różnymi sprawami albo na pogaduchę. Mam wrażenie, że jak jestem w biurze to mnóstwo czasu ucieka mi przez palce i efekt jest taki, że później muszę nadrabiać w domu.

Cholera... czuję, że ta robota mnie unieszczęśliwia. Pamiętam, że jak przez 3 miesiące pracowałam na "swoim" to było świetne.... Poza tym, że mało zarabiałam i był stres z pieniędzmi. Ale byłam chyba szczęśliwsza. A może to tylko kwestia nastawienia?

poniedziałek, 20 lipca 2015

Przesilenie

Miałam ostatnio niesamowicie ciężki okres, w domu i przede wszystkim w pracy.

W domu dlatego, że mój mąż narobił mnóstwo głupot w imię swojego dobrego samopoczucia, a pisząc wprost - najpierw odkupił swój ukochany samochód, który, gdy byłam w ciąży z Pupu, musiał sprzedać bo nie było nas stać na jego utrzymywanie (dodam, że w mojej ocenie nadal nie stać nas na spłacanie za niego kredytu), a następnie go zepsuł wjeżdżając w inny samochód (nie, nie szalał, to było na osiedlowej uliczce, po prostu odwrócił się by zrobić porządek z telepiącą się gaśnicą i zatrzymał na tym drugim samochodzie z konkretnie rozwalonym zderzakiem, maską i reflektorem). Nie miał AC bo to piętnastoletnie auto, co prawda klasyk, ale stwierdził, że nie ma co kupować AC. No i teraz trzeba go naprawiać za własne pieniądze.

Nie wyobrażacie sobie jak się na to wszystko wściekłam. Mam wrażenie, że moim kosztem sprawił sobie wspaniały prezent, a ja, pracując tak ciężko, nie mam z tego nic dla siebie, wszystko idzie na utrzymanie domu, rodziny itd. Planowałam zrobić sobie nagrodę i w czerwcu pojechać na 3 dni do spa, ale okazało się, że nigdzie nie pojadę, bo pieniądze będą potrzebne na życie. Nawet nie pamiętam kiedy ostatni raz byłam u kosmetyczki. Przyznaję, święta nie jestem, potrafię bardzo skutecznie przepieprzyć pieniądze nie wiadomo na co, czasami popadam w kompulsywne kupowanie wydając bez sensu pieniądze na rzeczy, które nie są mi do niczego potrzebne. Ale to są drobiazgi, jakieś nieprzemyślane kosmetyki, niezbyt twarzowe ubrania, buty, których później nie noszę bo są niewygodne. A on? Samochód! Zrobiło się nieprzyjemnie, wręcz krucho. Długi czas nie rozmawialiśmy ze sobą, w końcu nasi zaniepokojeni przyjaciele wtrącili się w tę sytuację i w sumie dobrze, bo impas został przełamany i trochę pogadaliśmy tak szczerze, zobaczymy jak będzie. Nie jest kolorowo, ale trochę życzliwiej, może będzie lepiej...

A w pracy...szkoda słów. Miałam koszmarne 1,5 miesiąca. Pracowałam przy bardzo dużym projekcie, który mnie wykończył psychicznie i fizycznie. Praca po nocach stałą się normą (oczywiście obok pracy w ciągu dnia, żeby się wyrobić). Kierownikiem projektu była moja koleżanka i okazało się, że ta współpraca nie należała do łatwych, a nawet można powiedzieć, że była okropna. Wcześniej tylko raz pracowałyśmy razem i też nie było idealnie, ale to co się działo teraz... Ciągnęłam ostatkiem sił. W dniu, który był apogeum, pracowałam prawie 13 godzin (czas zarejestrowany w programie do rozliczania czasu pracy jako konkretne czynności, które wykonywałam, a nie popijanie kawki i śniadanko za biurkiem). Dodatkowo odezwało się niedoleczone zapalenie oskrzeli więc myślałam, że płuca wypluję, ale o L4 nie mogło być mowy. No i efekt był taki, że w tym całym kieracie, tym zapieprzaniu bez opamiętania, przerżnęłam termin na wniesienie zażalenia w jednej sprawie. Zapomniałam o tym. Jeszcze dwa dni przed upływem terminu zleciłam aplikantowi żeby mi przygotował projekt zażalenia, on przesłał mi go w nocy dzień przed terminem, widziałam to bo pracowałam do późna, a od samego rana (to był właśnie ten dzień - apogeum) po prostu robiłam wszystko żeby zamknąć ten mój cholerny projekt. I na śmierć zapomniałam o zażaleniu.
To w sumie nie było nic istotnego, nic, co przyniosłoby szkodę klientowi, czysta formalność, przedłużenie postępowania. Ale nie zrobiłam tego, chociaż powinnam była. No i nie wiem co teraz będzie. Od razu zgłosiłam sprawę mojej przełożonej i kierowniczce prawników od tego klienta. Obie stwierdziły, że przecież każdemu mogło się zdarzyć, no ale że jest to pewien realny problem bo co powie na to zarząd. Ja jestem ciekawa co powiedzą na to moi szefowie... Liczę się z tym, że podejmą decyzję, że jednak nie zostanę wspólnikiem. Właściwie nie wiem czy rzeczywiście tego chcę, no ale to jednak wstyd gdy ktoś zadecyduje za mnie i to z powodu popełnionego przeze mnie fuck upa. Za takie rzeczy można stracić pracę. Mam nadzieję, że mnie to nie spotka i sprawa jakoś rozejdzie się po kościach, niemniej jednak wcale nie musi tak być. Ta sytuacja całkowicie podkopała moją wiarę w siebie, załamałam się. Nie na zewnątrz, tak w środku. Nie mam do siebie za grosz zaufania już teraz. Cały czas mi się wydaję, że gdzieś coś zaniedbałam lub za chwilę zaniedbam. Niezależnie od tego przyznaję, że liczyłam na jakąś premię za ten projekt, liczyłam, że szefowie docenią ten cały mój nadludzki wysiłek i rzucą trochę więcej kasy, ale w tej sytuacji nie będzie o tym mowy. Jednym, głupkowatym zaniechaniem niejako przekreśliłam trud ostatnich tygodni.

W dzień oddania projektu chłopak, z którym współpracowałam, dostał ataku padaczki. Wyszłam na chwilę z pokoju zrobić sobie kawę, jak wróciłam, to to już się działo. Boże...nie macie pojęcia jak mnie to poskładało. Nigdy wcześniej nie widziałam ataku epilepsji, koszmarny widok. Na szczęście sekretarka zawołana przeze mnie na pomoc, wiedziała jak się zachować (ja nie wiedziałam) i doprowadziła tego chłopaka do porządku. A on otrząsnął się i pracował dalej. Taka okrutna robota. Jak wróciłam wieczorem do domu, wypiłam sporo wina, rozkleiłam się kompletnie. Cały czas myślałam co by było, gdyby chłopakowi coś się stało.

Przez cały ten czas, brałam antybiotyki z powodu mojego zapalenia oskrzeli. Nie pomogły, więc po oddaniu projektu poszłam do lekarza, a lekarka stwierdziła, że prawdopodobnie mam zapalenie płuc i wysłała mnie na rtg. Dostałam kolejny antybiotyk i jakoś postawił mnie na nogi, rtg wykazało, że w płucach jest okej i nie mam zapalenia, ale i tak lekarka powiedziała, że nie ma możliwości bym tym razem nie poszła na zwolnienie. Kazała siedzieć w domu i odpoczywać. Spędziłam w domu teoretycznie 4 dni, ale już w piątek musiałam przyjechać do pracy na telekonferencję z kobietą z USA (nie można było tego przełożyć), a przez ten cały czas, w ograniczonym zakresie, ale jednak trochę zajmowałam się robotą. Ale i tak się ciesze, że chociaż przez chwilę mogłam troszeczkę odsapnąć.

Niestety ostatnie dwa tygodnie nie ćwiczyłam nic a nic, bo po pierwsze nie miałam czasu, a po drugie jak człowiek jest chory, to bez sensu się dodatkowo forsować. Teraz mam lekkie poczucie winy, ale w tym tygodniu postaram się zrehabilitować :)

Nie mogę doczekać się urlopu, a z drugiej strony bardzo się boję telefonów od szefa bo on nie ma z tym problemu. Dobrze, że dzieciaki zdrowotnie w miarę się trzymają, chociaż Pupu od tygodnia kasła i ma okropny katar, no ale może jakoś uda się to opanować.

czwartek, 28 maja 2015

Nie wiem od czego zacząć, może najpierw od pozytywów :)

Zaczęłam ćwiczyć programy Ewy Chodakowskiej. Zmobilizował mnie mąż, który po pierwsze - codziennie wykonuje siedmiominutowy, ale bardzo intensywny zestaw ćwiczeń, a po drugie - regularnie biega, przebiegł półmaraton, a teraz przygotowuje się do maratonu. Wziął się chłop za siebie, naprawdę. No i głupio mi się zrobiło, że ja porzuciłam usportowienie, dlatego pomyślałam, że spróbuję z Chodakowską, żeby nie wyrzucić w błoto pieniędzy na jakieś karnety siłowniane, z których później i tak nie będę korzystać. Muszę Wam powiedzieć, że mocno się wkręciłam. Staram się ćwiczyć 3 razy w tygodniu, czasem wychodzi 2, ogólnie od dwóch miesięcy "jadę z tematem" :) I to działa! Jestem żywym dowodem. Zmieniłam też sposób odżywiania, ale to przyszło jakoś tak naturalnie, po prostu jestem silnie zmotywowana i szkoda mi niszczyć efekty tych treningów, które naprawdę nie są łatwe. Raz się wyłamałam i obżarłam wieczorem podstarzałymi czipsami z sosem czosnkowym. Przez kolejne 4 dni cierpiałam na ostre dolegliwości pokarmowe, więc odechciało mi się takich szaleństw. Nie mam żadnej konkretnej diety, po prostu jem mniejsze porcje, ograniczyłam pieczywo, mięso i ziemniaki. Dużo rzadziej piję też alkohol, już raczej nie zdarza się lampka wina  czy szklanka piwa do filmu wieczorem, a co za tym idzie, przestałam jeść przekąski, które zwykle się zjada w takich alkoholowych sytuacjach. Efekt jest taki, że obwody ud zjechały po ok. 2,5 cm, obwody łydek po ok. 1,5 cm, talia 5 cm, biodra też chyba z 5 cm. Mieszczę się w spodnie, które nosiłam w czasach pociążowej chudości, a później zawsze już były na mnie za małe. Oby wytrwać w tej pozytywnej sytuacji.

Niestety poza wypracowaniem "nowej figury" mam gorszy okres w życiu. Jestem zdołowana, zniechęcona i apatyczna. Nie lubię swojej pracy. Doszłam do wniosku, że to nie jest tak, że inne miejsce pracy by cokolwiek zmieniło, ja po prostu nie czuję się dobrze w swoim zawodzie. Kolega zdiagnozował mnie ostatnio i uświadomił, że źródłem moich niepokojów zawodowych jest niskie poczucie własnej wartości. Ja dlatego nie lubię swojej pracy, bo ta robota mnie cholernie stresuje, a stresuje mnie cholernie dlatego, że ciągle się boję, że popełnię (lub już popełniłam, co dopiero za jakiś czas wyjdzie na jaw) jakiś straszliwy fuck up, a zważywszy, że zajmuję się wyłącznie dużymi tematami, strach ma naprawdę wielkie oczy. Nie wierzę w swoje umiejętności, w swoją wiedzę. Prawda jest taka, że cały czas mam wrażenie, że nic sobą nie reprezentuję, a to, że jestem tu gdzie jestem, to jakieś niesamowite i zupełnie przypadkowe zrządzenie losu.

Moje małżeństwo też się sypie. Tak źle chyba jeszcze nie było. Jesteśmy jak współlokatorzy, skazani na siebie, staramy się w miarę zgodnie funkcjonować, ale nie ma w tym ani grama serdeczności, czułości, nie ma niczego (jak powiadał klasyk). Rację miał Jean Paul Sartre, że każdy człowiek jest samotna wyspą. Ja tak właśnie się czuję na świecie. Czytałam też ostatnio artykuł w "Twoim Stylu" o osobach, które dążą do tego by niszczyć związki i skąd się takie działania biorą. Jedną z przyczyn jest syndrom DDA. Jak pewnie wspominałam, mój ojciec był alkoholikiem. Myślałam, że te wszystkie historie o DDA mnie nie dotyczą, że jestem silnie opancerzona i ze wszystkim daję sobie radę. Teraz poczułam jakąś wewnętrzną psychiczną rozsypkę w związku z tym ojcem moim i ciężar całego tego syfu, którego była świadkiem lata temu. Zaczęłam mieć podejrzenie, że jednak możliwe, iż mam ostro "zryty beret", jak to się mówi młodzieżowo.

Główną przyczyną ostatnich niepowodzeń w małżeńskim życiu jest ciągłe poczucie głębokiego rozczarowania postawą mojego męża. On nie jest typem, który występuje z jakąś inicjatywą do czegokolwiek .Wszystko wymyślam, organizuję, rozkręcam ja. I już zaczynam być tym cholernie zmęczona i wkurwiona. Do szału mnie doprowadza ta jego inercja. Nie wykona żadnego ruchu jeśli nie wskażę mu co i jak ma wykonać. Ostatnio czara goryczy się przebrała, gdy po dwumiesięcznym marudzeniu musiałam sama zabrać się za organizowanie wymiany tarasu na działce. Uznałam, że to jest bardzo, ale to bardzo słabe, że ja muszę nawet takimi tematami się zajmować. Natomiast gdy powstała kwestia zakupu jego wymarzonego samochodu w 3 dni miał ogarnięty temat, łącznie z załatwionym kredytem. No i właśnie - mieliśmy oszczędzać, ale to wszystko poszło w kąt jak wynikła sprawa samochodu. Egoista. Wiem, że tak ogólnie jest typem dobrego męża, super potrafi zająć się dzieciakami, chociaż prawda jest taka, że odkąd kupił ten swój samochód to praktycznie nie wypuszcza z dłoni telefonu, bo ciągle albo siedzi na forum albo esemesuje z kolesiem, od którego kupił tę brykę. To też mnie doprowadza do szewskiej pasji. Często mam takie uczucie, że ręce mi opadają nad jego bezmyślnością, przestaję go szanować. Może to właśnie przejaw tego dążenia do zniszczenia związku? Bo może powinnam odpuścić, wyluzować, skupić się na jego zaletach, a nie oczekiwać, że nagle wykrzesa z siebie jakąś inicjatywę, skoro nigdy tego nie potrafił? Z drugiej strony wiem, że gdyby nie ja, to tkwilibyśmy nadal w tym samym miejscu, w którym byliśmy 6 czy 7 lat temu i w naszym życiu nic by się nie działo i nie zmieniało. To mnie bardzo obciąża.

W ciągu ostatnich kilku dni nawet chciałam z nim pogadać, tak na poważnie, o tym co dalej, ale za każdym razem czymś tak głęboko wyprowadzał mnie z równowagi, że nie było mowy o żadnej konstruktywnej rozmowie.

Konkluzja całej tej historii jest taka, że postanowiłam iść do psychologa. Do 3 razy sztuka.

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Córeczka

Mam coraz większy problem z moją relacją z Mysią. Jestem dla niej zbyt surowa, ciągle ją opieprzam, czepiam się, zwracam uwagę, mało ma ode mnie dobroci, a o wiele za dużo upominania. Codziennie obiecuję sobie, że się opanuję, że coś z tym zrobię, ale nic z tego nie wychodzi. Mysia jest najwspanialszą dziewczynką na świecie, ale potrafi doprowadzić do białej gorączki. Moje oczekiwania wobec niej są chyba zbyt wygórowane. Może dlatego, że do około 4 roku życia ona była po prostu idealnym dzieckiem. A teraz bywa nadzwyczajnie upierdliwa, marudna i roszczeniowa. Ma kompletnego fioła na punkcie zakupów, ciągle oczekuje żeby jej coś kupować, obojętnie co, byle była do tego dołączona badziewna zabawka. Potrafi zrobić straszną aferę z powodu odmowy, poryczeć się w głos. Trudno ją zadowolić, bo zawsze, w każdej sytuacji znajdzie się coś, co jej się nie spodoba, a to z kolei sprawia, że człowiekowi odechciewa się organizować jej atrakcje. Ostatnio zaplanowaliśmy weekend pełen wycieczek, spotkań ze znajomymi, wyjazdów itd. Ona to uwielbia. Ale w sobotę rano, gdy dowiedziała się, że zanim pojedziemy do zoo, musimy jeszcze podjechać po tatę, który coś tam kombinował z samochodem, była kompletna załamka, niezadowolenie, zgrzytanie zębami. To nic, że zaraz miała odbyć wycieczkę do zoo, a w kolejce czekała moc dalszych atrakcji. Liczyło się tylko to, że jeszcze coś wcześniej musimy załatwić. Mnie to oczywiście doprowadza do szału.

Wieczną kością niezgody jest też porządek w pokoju, a raczej jego brak. Mysia ma olbrzymią skłonność do kolekcjonowania wszelkiego śmiecia i składowania go na tej niewielkiej powierzchni. Kategorycznie odmawia utylizacji swoich wiekopomnych dzieł plastycznych, które produkuje na kopy (czasem robię to po kryjomu), z olbrzymim zaangażowaniem zbiera sznurki, kawałki materiałów, papierki, kawałki plasteliny, kamienie, wosk, itp. które walają się później bez ładu i składu, nie wspominając już o cennych, plastikowych skarbach z jajek-niespodzianek i jogurtów z niespodzianką. Od półtora roku w pokoju stoi kartonowy domek, którego stan woła o pomstę do nieba. W tym domku powrzucane są koce, poduszki i mnóstwo najróżniejszego badziewia. Dzisiaj rano trafił mnie szlag, gdy Mysia, zamiast pościelić łóżko, rozłożyła się na nim w tej pościeli z zabawkami, szafa otwarta na oścież i z szafy powywlekane czapki świętego mikołaja, z domku wywleczony koc, po prostu masakra. Nie mogłam na to patrzeć. Stolik zawalony po sufit górami ledwo przejrzanych gazetek (bo w gazetkach chodzi o dołączone do nich gówniane zabaweczki, a nie o treść), gumkami i wykonanymi z nich bransoletkami, wszystkim. Nakrzyczałam na nią tak, że się popłakała. Było mi głupio okropnie, ale o porządku tłukę codziennie, a jeśli nie powiem 3 razy, że ma pościelić łóżko, to go nie pościeli. Pokój wygląda jak chlewik, a Mysia się tym wcale nie przejmuje - przeciwnie - wytwarza coraz więcej bałaganu. Jest jeszcze mała, wiem, ale znowu nie aż tak. Ma 6 lat, uważam, że to jest pora by nauczyła się dbać o porządek, a nie wrzucała wszystko na kupę.Dlatego nerwy mi puściły, ale nie chodzi o to, że się usprawiedliwiam. Nie powinny były mi puścić te nerwy.

Osobną sprawą są jej odzywki w moim kierunku w stylu "no dalej, uczesz mnie wreszcie!", "nie jadę do domu!", "no przecież już poszłam się ubierać!!!" itp. Postawa roszczeniowa, krzyki, żądania, a nie prośby. Dostaję białej gorączki. Z drugiej strony mam wrażenie i obawiam się, że ona po prostu odnosi się do mnie tak jak ja do niej.

Kolejnym zagadnieniem jest brak czasu spędzanego tak naprawdę razem. W ciągu tygodnia pracy jest tyle do zrobienia w domu, że nie starcza czasu na to by z dzieciakami porobić coś wspólnie. A oni tak się cieszą gdy się z nimi siedzi, buduje, czyta itd. Niezależnie od tego, tak zupełnie szczerze - po pracy miałabym  raczej ochotę zrobić coś dla siebie, poczytać książkę, przerzucić gazetę, tak rzadko mam na to czas, bo bardzo często muszę nadrabiać robotę w domu. Poza tym uważam, że skoro są we dwójkę to mają wszelkie warunki do tego by bawić się razem i nie smęcić, że się nudzą.

Co z tym zrobić, jak znaleźć w sobie cierpliwość, jak nie niszczyć tej relacji, z której byłam taka dumna, bo niestety, ale jestem przekonana, że to właśnie robię - moja córka przestanie być mi bliska, jak tak dalej pójdzie. Może dzisiaj pójdziemy na rower, na plac zabaw po pracy, jest taka ładna pogoda. I żeby nie krzyczeć na tę Mysię malutką. Coraz częściej widzę, że moje krzyki już nie robią na niej wrażenia, nie zwraca na to specjalnie uwagi, tylko pod nosem mruczy "nooo dooobra". Dlatego jak się dzisiaj popłakała, to pomyślałam sobie, że robię jej krzywdę, że poziom mojej w jej stronę agresji słownej, przekroczył wszelkie granice. Jak naprawić, to co już zepsułam?

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Varia

Nastrój mam podły ostatnio, przez tarapaty finansowe, w które co chwilę, nie ukrywam, że z własnej winy, wpadam. Mam tego serdecznie dosyć. Marzę o tym, by przestać wreszcie oglądać każdą złotówkę i wyjść na prostą, ale do tego jeszcze trochę czasu. Z zazdrością patrzę na kobiety spacerujące po pobliskim centrum handlowym z torbami pełnymi zakupów w dłoniach. Ja przyjeżdżam tam wyłącznie na zakupy spożywcze lub do apteki. Nie wiem o co chodzi, co się dzieje i dlaczego takie z nas nieogary jeśli chodzi o pieniądze, ale zaczyna mnie to poważnie wkurwiać. Okoliczności nam niezbyt sprzyjają, ale okoliczności przecież nigdy nie są sprzyjające. W każdym miesiącu coś wypada. W zeszłym zapłata zaległych podatków i urodziny Mysi, które zorganizowałam jej w dzieciowej knajpce - tak jak marzyła. W tym miesiącu - zapłata (słonego) wpisowego do szkoły społecznej, ubezpieczenie samochodu i kilka drobnych napraw, które trzeba wykonać przed sprzedażą. Wiecznie pod kreską, wiecznie z jakimś ciągnącym się długiem. Żeby nie było za łatwo, pstryknął mnie dziś fotoradar. Biednemu wiatr w oczy :( Oczywiście gdy nieudolnie zabieram się za budżetowanie na następny miesiąc wygląda to wszystko bardzo super, wysokie nadwyżki uśmiechają się z ekranu kalkulatora i robię się pełna optymizmu. I NIGDY nic z tego nie wychodzi. ZAWSZE się nie domyka. Wyobraźcie sobie, że 30 marca pojechałam w delegację. Dostałam zaliczkę, ale musiałam zatankować samochód, zapłacić za autostradę i już było po zaliczce. Moim ostatnim wydatkiem był zakup dwóch napojów energetycznych na stacji benzynowej o godzinie 6.30 rano. Później okazało się, że na koncie mam 1,69 zł. Okazało się, że jestem całkowicie i dokumentnie spłukana i że nawet nie mam za co kupić sobie cholernego hot-doga. Nie wiedziałam czy mam się śmiać, czy płakać i nie mogłam uwierzyć jaka jestem beznadziejna.

W związku z tą nieciekawą sytuacją już postanowiliśmy, że na wakacje w tym roku pojedziemy wyłącznie na działkę. Może chociaż dzieci uda się wyekspediować z babciami nad morze... Natomiast marzenie by wyrwać się z tej finansowej pętli, która nam ściska gardła, jest silniejsze niż marzenie o wypoczynku gdzieś. Ale skoro o działce mowa tam też czeka nas sporo inwestycji. I dzieciakom trzeba pokój przeorganizować, bo Mysia idzie do szkoły, musi mieć biurko, trzeba kupić im piętrowe łóżko i zrobić wreszcie szafy oraz regały z prawdziwego zdarzenia. Znów szykują się spore wydatki...

Cudownie byłoby, gdybyśmy w przyszłym roku mogli gdzieś wyjechać na Wielkanoc, bo w związku z już prawie minionymi świętami mam refleksje analogiczną jak w latach ubiegłych, a mianowicie, że z coraz większym trudem przychodzi mi godzenie się z tym potwornym marnotrawstwem wolnego czasu. Wczoraj byliśmy u mojej mamy i najbardziej konstruktywną rzeczą, jaką zrobiłam przez te 8,5 godziny, był około 30 minutowy spacer z Pupu. Poza tym siedzenie, przeglądanie prasy (ja) lub multimediów (mój brat i bratowa), przerywane zdawkowymi rozmowami i jedzeniem. Dziś musiałam nadrobić trochę zaległości z pracy, a później pojechałam do mojej szwagierki, gdzie spędziłam kilka godzin na jedzeniu i rozmowach nieco bardziej intensywnych niż u mojej mamy.

Natomiast dużym pozytywem dzisiejszego dnia jest to, że udało mi się znaleźć czas na trening z Ewą Chodakowską. Zaczynam trzeci tydzień ćwiczeń z nią. Staram się ćwiczyć trzy razy w tygodniu i jestem bardzo podekscytowana. Nie jestem jej wyznawczynią, jak niektóre dziewczyny, po prostu bardzo pasuje mi taka forma aktywności fizycznej, kiedy mogę ją podjąć dokładnie wtedy, kiedy mam wolnych 40 minut. Nie muszę nigdzie łazić co jest dla mnie olbrzymią zaletą. I naprawdę czuję, że te ćwiczenia uwalniają mi endorfiny i jakby trochę uzależniają, bo z niecierpliwością myślę o kolejnym treningu. Zaczynam też trochę przemyśliwać nt. diety, ale zobaczę jakie efekty przyniosą same ćwiczenia bez zmiany w sposobie odżywiania. Uważam, że nie odżywiam się źle, natomiast jestem bardzo łakoma, jem dużo i to na pewno jest płaszczyzna do tego by się nieco zdyscyplinować. Moim grzechem jest też jedzenie późnych kolacji. Wchłaniam sporo węglowodanów, bo nie umiem odmówić sobie pieczywa czy makaronów. Ciągle zapominam, że moja przemiana materii jest o jakieś 75% mniej wydajna niż 15 lat temu. Zawsze bardzo lubiłam jeść, a nieodmiennie byłam chuda jak patyk. Tylko niestety po mamie miałam i zawsze będę mieć masywne nogi. Natomiast jestem pewna, że z brzuchem, biodrami i udami można sporo zrobić. Chociaż noszę rozmiar 36 nie czuję się dobrze z aktualną sylwetką. Nie wiem ile ważę, bo nasza waga zepsuła się jakoś niedługo po urodzeniu Pupu i od tamtej pory nie mam z nią kontaktu. Niemniej jednak widzę, że nie jest dobrze, a brzuch to w ogóle jest jakaś masakra. Przerażające jest to, że już zawsze będę musiała wkładać wysiłek i przestrzegać rozmaitych ograniczeń  by wyglądać szczupło.

Z mężem nie układa mi się najlepiej, ale to jest temat - rzeka. Na razie wyjechał na 4 dni w delegację i tak naprawdę fajnie mi jak go nie ma. Nie działa mi na nerwy swoją obecnością i wiecznym gapieniem się w ekran ajfona. Gdyby nie to, że dzieci (prawdopodobnie z powodu zmęczenia) solidarnie i równo uderzyły w płacz z powodu olbrzymiej tęsknoty za tatusiem i płacz ten trwał nieprzerwanie chyba z pół godziny, a ja nie mogłam zająć się bardziej rozbudowanym pocieszaniem bo musiałam przygotować im kolację, kąpiel i łóżka, to byłoby super git. Ciekawe jak poradzimy sobie z codzienną logistyką. Dawno nie zostawałam z dzieciakami sama na tak długo.


czwartek, 5 marca 2015

I nagły zwrot akcji...

Jutro miałam być ostatni dzień w pracy. W poniedziałek zostało wszystko dogadane, pierwotna wersja była taka, że mam się rozliczyć ze swoich spraw i sprzętu i więcej nie przychodzić, ale ostatecznie ustaliliśmy, że lepiej będzie zrobić to na spokojniej, przez kilka dni. Wspólnicy zarządzający źle znieśli fakt, że nie przyjęłam ich oferty. Akurat w poniedziałek mieliśmy tu jakieś sesje zdjęciowe itp. no i obydwoje byli na miejscu. W ciągu dnia trochę emocje opadły, zaczęły się kolejne rozmowy. Jeden ze wspólników zaczął indagować mnie co właściwie zyskam, skoro w aktualnej pracy odpadły wszystkie niedogodności, które dotychczas się z nią wiązały. Była to prawda, ale obiecałam już w nowej pracy, że 9 marca przyjdę. Wspólnik zaczął mi tłumaczyć, że odchodzę w najgorszym momencie, bo pokazałam się od najlepszej strony i może być tylko lepiej, więc moja decyzja jest całkowicie nieracjonalna. Klarował, że to, że zobowiązałam się już wobec kogo innego nie powinno mnie powstrzymywać przed wyborem lepszej oferty. "To jest biznes, póki drzwi się za tobą nie zamkną, możemy negocjować. Dyskomfort związany ze złamaną obietnicą potrwa kilka dni, potencjalny dyskomfort, który poczujesz, gdy się okaże, że zamieniłaś siekierkę na kijek będzie trwał znacznie dłużej." Po czym oprócz tego, co już mi wcześniej zaproponowano (podwyżka, gwarancja braku wyjazdów, elastyczny czas pracy, w tym możliwość pracy w domu przez 2 dni w tygodniu) zaoferował mi dodatkowo nowe warunki, których odrzucenie byłoby kompletnym szaleństwem, ale z mocą obowiązującą od 2 stycznia 2016 - jeśli nic się nie zmieni.

Zamurowało mnie, bo się nie spodziewałam. Zadzwoniłam do męża, żeby zapytać co on na to, zaakceptował, więc... zgodziłam się.

Gdy dzwoniłam do dziewczyny, z którą negocjowałam w tej drugiej pracy, myślałam, że się pod ziemię zapadnę ze wstydu. Było mi koszmarnie głupio, ale w tej sytuacji musiałam myśleć jednak przede wszystkim o dobrostanie moim i mojej rodziny, a to, co mogłam uzyskać tam, jednak mocno zbladło w porównaniu do nieoczekiwanej oferty aktualnego pracodawcy. Nadal czuję niesmak związany z tą całą sytuacją, mam jednak nadzieję, że ostatecznie okaże się, iż podjęłam dobrą decyzję.

niedziela, 1 marca 2015

Klamka zapadla

W piatek powiedzialam wspolnikom jak sie sprawy maja i rozpetala sie prawdziwa burza. Zapewniono mnie o tym, ze nie bede juz wiecej musiala nigdzie jezdzic, zaproponowano niewielka, ale jednak, podwyzke i poproszono bym przemyslala sprawe i jednak zostala. Uslyszalam naprawde wiele cieplych slow pod swoim adresem i obietnice stworzenia mi maksymalnie komfortowych warunkow pracy, wiec znow popadlam w stan wahania i powaznego dylematu. Jednak po rozwazeniu wszystkich za i przeciw, podjelam decyzje, ze musze odejsc i sprobowac wybic sie ponad status szeregowego prawnika, na co w nowej pracy bede miala szanse. Napisalam maila w tej sprawie do wspolnikow i od dziewczyn otrzymalam wyrazy zrozumienia. Bede odchodzic z naprawde ciezkim sercem. Poza wyjazdami naprawde dobrze mi sie wspolpracowalo z ludzmi, nie moglam narzekac na atmosfere. W przeciwienstwie do opuszczania poprzedniej pracy, co wiazalo sie z radosnym oczekiwaniem, teraz patrze w przyszlosc z obawa i niepewnoscia, a w najglebszej glebi serca mam nadzieje, ze gdyby powinela mi sie noga, to bede miala dokad wracac.

wtorek, 24 lutego 2015

Przepraszam za brak polskich liter, ale pisze z tableta wiec wygodniej mi pomijac polskie znaki. 

Ferie juz za nami. Bylo cudnie, pojezdzilam na nartach wiecej niz oczekiwalam, ponapawalam sie chwilami samotnosci na wyciagu i stoku oraz zapierajacymi dech w piersiach widokami. Mialam okazje ponownie, po 7 latach, zjesc najlepsza pizze na swiecie. Mysia nauczyla sie jezdzic na nartach i zasuwala jak przecinak, pod koniec wyjazdu juz po czerwonych, naprawde wymagajacych trasach. Pupu oczywiscie kontestowal rzeczywistosc, dwa razy przez caly wyjazd raczyl zjechac na sankach, a poza tym dralowal pod gore na nozkach tlumaczac mi, ze on woli "patsec na osoby". No i stal pozniej w polowie gorki gapiac sie na ludzi na wyciagu, a ja razem z nim ;)

Dziwnie bylo tam znow przyjechac po tylu latach. Za pierwszym razem nie bylismy nawet jeszcze malzenstwem, a teraz przybylismy z dwojka dzieci :) Jedynym problemem byla koszmarna, szesnastogodzinna podroz. Dzieciaki, podroznicy zaprawieni w bojach, spisaly sie wspaniale, ale mimo wszystko to jednak przesada. Chyba zaczne juz oszczedzac na samolot. No i oczywiscie spotkala nas nasza stala przypadlosc, czyli niedomykajacy sie budzet... :(

Tydzien ferii minal blyskawicznie i szybko wpadlam w szpony skrzeczacej rzeczywistosci. Jestem na wygnaniu (na dyzurze) i na dodatek okazalo sie, ze musze zostac dodatkowy dzien bo (oczywiscie bez pytania mnie o zdanie) zostalo zaplanowane spotkanie. To oznacza, ze 4 dni spedze poza domem. No i coz innego mi pozostaje jak napisac $#;÷/€&%÷ by nie uzywac wyrazow nieparlamentarnych...? Naprawde mam po dziurki w nosie dysponowania mna jak jakims niewolnikiem. Mam wrazenie, ze wszystko sie dzieje poza mna. Nieoficjalnie (jakzeby inaczej) dowiedzialam sie, ze plan jest taki, bym nadal jezdzila na dyzury w wymiarze raz w miesiacu na 3 dni. Taki podobno jest plan, nie zeby ktokolwiek sie mnie pytal czy wyrazam na to zgode. Kto tego nie przezyl, ten moze nie zrozumiec. Dla przyblizenia kolorytu nadmienie, ze wlasnie siedze w pensjonacie, za oknem, jak porabany, wyje i szczeka pies, zza sciany slysze wulgarne pogaduszki robotnikow, ktorzy licznie tu zjechali i sa juz chyba, sadzac po coraz bardziej belkotliwym sposobie mowienia, na niezlym rauszu, drzwi do mojego pokoju telepia sie gdy tylko ktos otwiera jakies inne drzwi i czuje, ze naprawde za chwile dostane szalu. Nawet przepyszny, wlasnej roboty paczek otrzymany dzis od jednej z pan pracujacych w firmie, w ktorej mam dyzury ("bo pani biedna tak daleko od domu"), nie byl w stanie oslodzic mi tej cholernej beznadziei. 

Decyzje juz podjelam, ale nie wiem czy w nowym miejscu bedzie kolorowo. Na pewno nie bedzie wyjazdow wiec to jest olbrzymi plus. Niemniej jednak nie moge oprzec sie wrazeniu, ze oni tez traktuja mnie instrumentalnie. Czuje spora presje, a nie lubie tego czuc. Wielokrotnie tlumaczylam, ze chce uporzadkowac obecne tematy, a ciagle daja mi do zrozumienia, ze mam sie pospieszyc bo tak bardzo jestem im potrzebna. No coz, zobaczymy. Zmiany sa dobre, przynajmniej znowu sie czegos naucze. 

Aktualnie najwieksze wyzwanie to powiedziec o tym wreszcie szefom bo jeszcze tego nie zrobilam. Nie moglam ich zastac w biurze, pozniej bylam na urlopie, teraz dyzur. Ciekawa jestem co sie bedzie dzialo i czy nastapi obraza majestatu.

poniedziałek, 9 lutego 2015

Propozycja pracy i dylemat

Całkiem nieoczekiwanie otrzymałam wczoraj propozycję pracy. Bardzo ciekawą. No i teraz mam dylemat, bo w obecnym miejscu w sumie nie jest źle - mam blisko do p-kola, mogę pracować zdalnie, mam poczucie bycia docenioną, trzy razy w zeszłym roku dostałam premię, atmosfera jest ok, mam dobre relacje z szefami.

Natomiast ostatnio odmówiłam dalszej realizacji dyżurów. Jak wiecie, jeżdżę 400 km na dyżury do klienta co dwa tygodnie (a w praktyce co półtora) na 3 dni. 6 bitych dni w miesiącu nie ma mnie w domu, te dojazdy samochodem tyle kilometrów też są masakryczne, wstawanie w nocy, powrót po całym dniu pracy. Miałam tego już serdecznie dość i w związku z tym zakomunikowałam, że po roku przyszedł czas na wylogowanie się z tego tematu. Oczywiście reakcja nie była zbyt entuzjastyczna, natomiast mój szef przyjął to do wiadomości. Obawiam się jednak, że odmowa dyżurowania znacząco wpłynie na pogorszenie i moich relacji z szefami (bo mają teraz poważny problem kim obsadzić dyżury) i warunków finansowych.

Osobny rozdział to kultura pracy i współpracy - to jest kompletna partyzantka i powoduje u mnie duży dyskomfort. Mam wrażenie, że póki robiłam dyżury nie dotykało mnie to aż tak bardzo, ale teraz, będąc cały czas na miejscu, boję się doświadczyć niefajnych sytuacji bycia nagle wrzucaną w jakieś gówniane projekty.

Oczywiście nie wiem co będzie w tym potencjalnym nowym miejscu, ale znam dziewczynę, która prowadzi tę kancelarię, a mój brat zna ją jeszcze lepiej, wrażenia miałam bardzo pozytywne, a jej ogromnie zależy żebym do nich dołączyła. No i co tu zrobić??? Tam z pewnością nie mam mowy o żadnych dyżurach, co jest wielką zaletą. Mogłabym również pracować zdalnie. Do p-kola nie miałabym aż tak blisko, ale też niespecjalnie daleko. Wydaje się, że praca jest zorganizowana jakoś tak bardziej w przemyślany sposób. Z drugiej strony w ciągu dwóch lat trzeci raz zmieniłabym pracę, a chciałabym pozyskać wreszcie poczucie stabilności, a nie ciągle udowadniać, że się nadaję i nie zawiodę oczekiwań.

Doradźcie!

środa, 28 stycznia 2015

Pomór

Po tygodniu uczęszczania do przedszkola Pupu zaniemógł. Mysia zaniemogła również, a ja jestem tego bliska, chociaż w p-kolu dużo czasu nie spędzam :) Obydwoje mają wysoką gorączkę, zwłaszcza Pupu gorączkuje często (Mysia sporadycznie, za to nadrabia kaszlem starego gruźlika). Ja straciłam głos, a nochal rozrywa mi potężny katar. Jestem 400 km od domu i dzisiaj wracam po trzech dniach nieobecności.
Myszkin był wczoraj z dzieciakami u lekarza, otrzymał szczegółową rozpiskę miliarda leków, której niestety NIKT nie potrafi rozszyfrować. Prócz tego co na receptę, pani doktor zapisała stos leków bez recepty, których nazw nie potrafimy odczytać. Tak olbrzymia lista leków, nawet jak na dwoje dzieci, wydała mi się mocno podejrzana. Po co na przykład dla Tomka Aerius, Tobrex, Rhinacort i Nasivin - wszystkie celem złagodzenia kataru, przy czym Aerius to tak naprawdę lek antyalergiczny? Do tego oczywiście antybiotyk. Po co Claritine, Polcrom i Nasivin dla Mysi na katar, skoro Claritine to prawie to samo co Aerius (też przeciwalergiczne), a Polcrom to także lek przeciwalergiczny, a Mysia ma po prostu zapalenie oskrzeli i zawalony nos? Do tego również antybiotyk plus Pulmicort i Salbutamol. No i to wszystko, czego nazw nie zdołaliśmy odczytać :) Pachnie mi to bardzo grubą przesadą.

Samodzielnie zdecydowałam, że Mysia dostaje nebulizacje z Pulmicortu, Salbutamol i antybiotyk + Nasivin, a Pupu Tobrex, antybiotyk + Nasivin, w razie gorączki Ibum i osłonowo probiotyk. Patrzę na tę listę i mam wrażenie, że lekarka nie wiedziała co zapisać więc na wszelki wypadek zapisała wszystko co przyszło jej do głowy. Beznadzieja.

Pupu w przedszkolu radzi(ł) sobie świetnie. Było trochę płaczu w przypadku rozstania, gdy Mysia była jeszcze na zajęciach z zerówki, ale jak przychodziła do sali, można było zostawić maluszka bez większego problemu. Dzieci są do niego przyjaźnie nastawione, zwłaszcza dziewczynki zachwycają się jego słodkością :) Obawiałam się, że starsi chłopcy (to grupa mieszana wiekowo) będą się z niego wyśmiewać z powodu stosowania formy żeńskiej w mówieniu o sobie samym, ale nic takiego się nie dzieje. Gdy odbieram dzieci ze świetlicy Pupu jest naprawdę zadowolony, widzę, że ładnie i spokojnie się bawi. Bardzo mnie to cieszy. Tylko ta choroba tak szybko... Nic tego nie zapowiadało, w niedzielę do południa obydwoje byli zdrowi, po południu się posypało...

W związku z tym dwa tygodnie p-kola z głowy. Zapytałam mamę jakie ma plany na kolejny tydzień i czy mogłaby zostać z dziećmi 4 dni. Wykręcała się (jak zazwyczaj), a w końcu zadzwoniła wieczorem i tonem ostrym jakby odpierała jakiś atak zakomunikowała, że moich oczekiwań, by ona zajmowała się dziećmi, niestety nie jest w stanie spełnić, ponieważ ma swoje życie, swoje sprawy i nie da z siebie zrobić opiekunki (sic!!!). Dzieci są chore, to olbrzymia odpowiedzialność, żeby prawidłowo podać im leki, ona nie ma tyle siły żeby siedzieć z nimi dzień w dzień od rana, praktycznie do nocy (sic!!!) bo ma swoje sprawy i nie możemy od niej żądać żeby rzuciła wszystko i siedziała z naszymi dziećmi.

Szczerze mówiąc, nie wiedziałam czy mam się śmiać, czy płakać. Poczułam się jakby mi ktoś przyłożył ścierką prosto w pysk. Powiedziałam, że ja nie oczekiwałam tylko zadałam pytanie by wiedzieć jakie mam możliwości i jak się zorganizować. Powiedziałam by nie robiła z siebie ciężko pokrzywdzonej, bo to my jesteśmy w kłopocie. Powiedziałam, że za tydzień dzieci będą już zdrowe, wybiorą cały antybiotyk, ale do p-kola od razu nie mogą wrócić bo muszą zbudować trochę odporności przez kilka dni. Powiedziałam, że szkoda, iż o opiece nad swoimi wnukami wyraża się tak, jakby to była praca porównywalna do pracy w kamieniołomie. Co usłyszałam? Może jeden, góra dwa dni. Tyle jest w stanie znieść, o ile, rzecz jasna, nic jej nie wyskoczy.

Nigdy nie przyszłoby mi do głowy poprosić o stałą pomocy z jej strony. Nigdy nie było tak, nawet bezpośrednio po urodzeniu, kiedy to wiele babć przyjeżdża czy przychodzi do pomocy swoim córkom, które stały się świeżo upieczonymi matkami, bym chciała tego od niej. Zawsze radziliśmy sobie sami. Konieczność korzystania z pomocy niani nie budziła żadnych wątpliwości. Ale teraz nie mamy niani, chodziło o to by przez 4 dni posiedzieć z nimi przez kilka godzin. Nie od rana do nocy. Od 9 do 15-16. Bo my mamy robotę, a mama nie. Ona nie ma absolutnie żadnych obowiązków poza zwykłymi domowymi czynnościami, ewentualnie zakupami czy fryzjerem, no ale umówmy się - to nie są sprawy priorytetowe. Tymczasem uderzyła do mnie jakbym powzięła zamach na jej wolność, jakbym chciała przywiązać ją do dzieci, by ciężko przy nich tyrała (całe, kolosalne 4 dni), podczas gdy wspaniałe, bajkowe życie, które prowadzi, by jej w tym czasie bezpowrotnie uciekło.

No skoro tak, to muszę szukać innego rozwiązania, na co mama już w ogóle pojechała po bandzie, mówiąc, że ona się martwi o dzieci (sic!!!), że one ciągle zostają z kim innym i tak nie powinno być. Byłam w stanie odpowiedzieć tylko tyle, że Pupu raz został z nową opiekunką, a poza tym zostają z rodzicami albo z drugą babcią. Czyli najbliższymi. I żeby się nie wypowiadała na temat tego z kim zostają dzieci, skoro dla niej pozostanie z nimi to taka ciężka robota zdecydowanie ponad siły.

Wiadomo, że Myszkin dał ciała z tym, że tak się uparł na to by posłać Małego do p-kola od stycznia, gdy ja przecież nadal wyjeżdżam. Ja dałam ciała, że go od tego pomysłu nie odwiodłam, ale naprawdę sądziliśmy, że z pomocą rodziny jakoś damy radę, że będzie dobrze. I pewnie za jakiś czas będzie dobrze, na razie jednak trzeba przetrwać te nienajłatwiejsze chwile.

Byle do marca... Myślę, że w marcu będzie lepiej.

środa, 7 stycznia 2015

słowniczek

W przeważającej mierze już nieaktualny, ale chcę zapisać, żeby móc wrócić i powspominać.

kiełbaska - kujbaska
telefon - telot
ciężarówka - ciandunda
dźwig - dzik
powiedzieć  - podiedzieć
helikopter - opcili

Pupu miał dzisiaj rozpocząć karierę przedszkolaka, ale nic z tego nie wyszło, gdyż rozchorował się zanim w ogóle zobaczył przedszkole. Noc była straszna - od smarkania począwszy, przez kaszel, wymioty na sraczce skończywszy. Przez to wszystko zaspałam i Mysia nie poszła na zajęcia zerówki. Najgorsze jest to, że nie mamy już niani, bo mój mąż chciał przyoszczędzić, był okropnie napalony na to, że od stycznia nie będziemy musieli płacić i nie chciał słyszeć o wydłużeniu umowy z nianią do marca. No i teraz jesteśmy w czarnej dupie bo Mały chory, a my, po dwutygodniowej przerwie, musimy przecież chodzić do pracy. Jak wyzdrowieje to też od razu, tak świeżo po chorobie, nie można puścić go do przedszkola. Skończy się pewnie na tym, że na gwałt będziemy poszukiwać niani dorywczej. Cholera...

Święta minęły spokojnie, chociaż było tyle spotkań z rodziną i przyjaciółmi, codziennie siedzenie do późna, wino, jedzenie, że raczej trudno powiedzieć żebym wypoczęła i się zregenerowała. Sylwester super, w gronie najbliższych przyjaciół. Po Sylwestrze coś strzeliło mi do głowy i postanowiłam obciąć włosy zapuszczane od 15 miesięcy. Jak patrzyłam na swoje zdjęcia w tej głupiej kitce, to nagle zapragnęłam mieć FRYZURĘ, a nie ledwo co odrośnięte włosy spięte klamrą w niedużą kitkę. Nie wiedziałam jakiej fryzury oczekuję, naiwnie sądziłam, że pani fryzjerka coś super mi zorganizuje na głowie. Niestety nie wzięłam pod uwagę, że pani, do której ostatnio chodziłam, nie jest tzw. stylistką fryzur, tylko zwyczajną, prostą fryzjerką. Jedyne moje zastrzeżenie brzmiało - ma być grzywka asymetryczna i gęsta. No to objechała mi ten łeb krzywo, niby że na boba, zrobiła rzadką grzywkę na półokrągło, a ja najbardziej na świecie nienawidzę rzadkich grzywek. Wyglądałam mniej więcej jak Matylda z "Leona Zawodowca" (lat 12). Po wyjściu od fryzjera jeszcze to jakoś wyglądało, ale po nocy - masakra. Po dwóch dniach postanowiłam odszukać mojego fryzjera, do którego chodziłam przez prawie 5 lat i przestałam gdy zaczęłam właśnie zapuszczać włosy, a on zmienił pracę i wyniósł się do centrum. Znalazłam go, trochę mnie uratował, ale widzę, że samej nie jest mi łatwo fajnie ułożyć te cholerne włosy. Znów zacznie się poranna walka z okrągłą szczotką i suszarką, a tak wygodnie było po prostu spiąć włosy klamrą... :(

No dobrze, wszystkiego najlepszego życzę Wam w Nowym Roku. Przede wszystkim dużo zdrowia i dystansu do otaczającej rzeczywistości.