poniedziałek, 23 grudnia 2013

Przedświątecznie :)

Trochę tracę kontakt z moim blogiem, bo nie mam czasu na pisanie. Ale wkrótce się to zmieni! Tak przynajmniej podejrzewam.

Natomiast do rzeczy!

Jak pewnie pamiętacie, od stycznia idę "na swoje". Wszystko jest w kompletnym proszku, nie mam strony, nie mam maila, w biurze jeden pokój do pomalowania stoi odłogiem, wszędzie zalegają jakieś gówniane meble do niczego mi niepotrzebne i naprawdę nie wygląda tam, jakby od stycznia miało się to stać mym nowym miejscem pracy. W aktualnej pracy, mniej więcej od drugiej dekady grudnia zaczęłam odczuwać dosyć silne rozluźnienie atmosfery, pracy jakoś mniej i stresu też mniej, a więcej spokoju.

Co więcej, moi szefowie nagle zaczęli wysyłać mi wyraźne sygnały, że szkoda iż tak to się potoczyło. Jeden z nich kilkukrotnie pytał mnie czy nie zmieniłam decyzji i czy jestem pewna, że nie powinnam tu jednak zostać. I że jeżeli czuję się zbyt obciążona pracą mogłam zatrudnić sobie ludzi, którzy by za mnie wszystko robili, a ja bym nimi tylko zarządzała. W trakcie służbowej Wigilii miałam wręcz wrażenie, że chyba zostałam pracownikiem roku nic o tym nie wiedząc. Sądziłam, że się nie nadaję, że jestem beznadziejna, a okazało się, że jestem zajebista i po prostu wymiatam! Oczywiście tak naprawdę wcale tak nie jest. To znaczy pewnie rzeczywiście zastosowałam wobec siebie zbyt surową miarę, ale to co mówił szef, że najlepiej sobie radzę z zarządzaniem zespołem i że zrobiłam furorę wśród klientów, zostało powiedziane chyba z nadmierną ekscytacją i niezbyt obiektywnym oglądem sytuacji. Tak czy inaczej, wszyscy zapowiedzieli się, że czekają na parapetówkę w moim nowym biurze.

Nie wiem co o tym myśleć, dziwnie się czuję. Tak jakbym naprawdę była członkiem tego zespołu, chociaż przez cały okres mojego funkcjonowania tutaj ani przez chwilę nie miałam takiego wrażenia.

W domu atmosfera choinkowo-świąteczna. Mysia przez całą sobotę produkowała kilometry łańcucha, który wczoraj przepięknie przyozdobił nasze drzewko. Pupu co chwilę załamywał się kompletnie, nie mogąc dostać do łapek bombek. Teraz zastanawiamy się jak zabezpieczyć choinkę przed jego eksploracją. Chłopczyś nadal nie chodzi samodzielnie, a ma już prawie półtora roku. Dzisiaj był u neurologa, ale lekarz nie stwierdził niczego niepokojącego. Ot, po prostu ma stracha więc jest ostrożny. Natomiast wspinanie się na wszystko wychodzi mu świetnie, chociaż ryzyko upadku jest w mojej ocenie daleko większe niż przy chodzeniu na nóżkach.

Ja siedzę w pracy, ale jak widzicie, zamiast pracować piszę :). Mam jednak jeszcze sporo do zrobienia, a dziś wychodzę wcześniej, bo muszę zorganizować karpia, kilka prezentów i parę innych rzeczy. Dlatego kończę już życząc Wam z całego serca WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO!!!

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Grudniowo...

Już grudzień, ech jak ten czas szybko leci! Od stycznia mam ruszyć z moją nową firmą, a jestem w lesie kompletnym. Trzeba pomalować jeden pokój w naszym lokalu, zorganizować meble (w tym część kupić), od dwóch tygodni mam napisać teksty na stronę www i zupełnie nie mam na to wszystko czasu. Myszkin ma urodziny w sobotę, więc muszę mu kupić prezent, w tym samym dniu jest kiermasz w p-kolu, zapisałam się na sprzątanie po kiermaszu, więc naprawdę nie wiem kiedy mam się zająć przyszłą robotą. Do sporządzenia biznesplanu nawet jeszcze nie usiadłam, a moja Mama, która udostępnia mi lokal, zażyczyła sobie takiego poglądowego biznesplanu.

Straszne to jest, że w tym codziennym pędzie naprawdę nie mam kiedy zająć się jakimikolwiek dodatkowymi sprawami. Czuję się jak chomik w takim kółeczku, w którym cały czas się kręci. Dodatkowo grudzień napawa mnie lękiem z finansowego punktu widzenia - spłata trzeciej raty zaległości w podatku vat, prezent na Myszkina 40 (40 to w końcu nie w kij dmuchał!) i prezenty dla kilku innych bliskich osób, które w grudniu obchodzą urodziny, no i Gwiazdka! Do obdarowania 10 osób. Później Sylwester, który my organizujemy. Jak to ogarnąć? Co roku robimy sobie listę prezentów, o których marzymy. Obdarowujący ma wówczas ułatwioną sytuację, bo ma z czego wybierać i nie musi kupować na siłę. Z powodu nienajłatwiejszej sytuacji finansowej, zainspirowana również artykułem, który przeczytałam w "Twoim Stylu", zaproponowałam naszej rodzinnej "paczce" by może w gronie dorosłych nie kupować każdy każdemu, tylko zrobić losowanie. Propozycja nie spotkała się z pozytywnym odzewem, a od szwagierki przeczytałam (bo to było mailem), że w gwiazdkowych prezentach chodzi o gest i pamięć, ale jeżeli chcę to oczywiście mogę wywalić wszystkie oszczędności na prezent dla jednej osoby bo przecież nikt się nie obrazi, nie będziemy się wszak rozliczać. Zrobiło mi się tak przykro, że aż łzy stanęły mi w oczach (chociaż byłam w pracy). Przecież zupełnie nie o to mi chodziło! Wiadomo jednak, że jeżeli na prezentowych listach wpisywane są konkretne podarki, to głupio kupować drobiazgi (jako wyraz tej świątecznej pamięci) za przysłowiowe 5 złotych. Była to luźna propozycja, a zostałam odebrana jak jakaś skąpa suka bez serca.

Chciałam też napisać o tym, że ostatnio męczyło mnie silne przeświadczenie, że jestem złą matką. W sensie, że moje własne dzieciaki momentami (ostatnio coraz częściej) okropnie mnie wkurzają i naprawdę marze o tym, żeby chociaż na weekend się ich pozbyć. Odkąd urodził się Mały (czyli 17 miesięcy temu) nie było takiej sytuacji żebym nie miała pod opieką dzieci lub jednego z nich. Jestem spragniona samotności. 

środa, 13 listopada 2013

Zawiść

Czy dopada Was czasami zawiść? Mnie dopadła wczoraj. Rozmawiałam z koleżanką, którą naprawdę bardzo, bardzo lubię. Pochwaliła się, że właśnie wybiera się do Aten ze swoimi kumpelami, ot tak, żeby się trochę wyluzować. Dodam, że ona nie pracuje zawodowo. Dzieci ma w przedszkolu, pomaga mężowi przy obsłudze jego strony internetowej i zajmuje się domem. Doskonale wiem, że zajmowanie się domem to nie jest łatwa robota, ale ja... też zajmuję się domem, a oprócz tego bardzo ciężko pracuję. I nie jadę do Aten. Nigdzie nie jadę. A jeszcze jak porzucę stałą współpracę na rzecz bycia wolnym strzelcem to z pewnością czeka nas głęboki finansowy dół. Chciałam, marzyłam, byłam PRZEKONANA, że w tym roku już na bank, na dwa banki, pojedziemy na narty, ale powoli godzę się z tym, że nic z tego nie wyjdzie, tak jak przez ostatnich pięć lat.

Ja nie wiem jak to się dzieje, że ciągle balansujemy w okolicach zera. W sensie, że nie mamy żadnych oszczędności, żyjemy od przysłowiowego 1 do 1, przy czym pod koniec miesiąca zdecydowanie brak swobody finansowej i nie myślę tu o jakichś nie wiadomo jakich zachciankach. Mnóstwo kasy pochłania opieka nad dziećmi, w szczególności niania, ale tego nie przeskoczymy. Nie wiem gdzie szukać oszczędności, bo na siebie nie wydaję już prawie nic. Pewnie musielibyśmy ograniczyć życie towarzyskie, bo wiadomo jak to jest - praktycznie w każdym tygodniu ktoś nas odwiedza, no to trzeba postarać się o jakiś poczęstunek i wino (nie jedno :). Ale z drugiej strony to takie miłe, że mamy tylu znajomych i przyjaciół. Jednak pewnie trzeba będzie trochę przystopować.
A Wy macie jakieś sposoby na oszczędzanie?

środa, 30 października 2013

Różne

Bardzo dawno nie pisałam, naprawdę nie mam w ogóle czasu. Męczy mnie to okropnie, ale sprawy niebawem mają się zmienić - odbyłam rozmowę z moimi szefami i powiedziałam, że zamierzam pójść na swoje. Zapytałam czy widzą możliwość współpracy na zmienionych zasadach i odpowiedzieli, że tak. Rozmowa przebiegła spokojnie, bez focha i nerwów, w naprawdę pozytywnej atmosferze. Byłam z niej zadowolona. Padły deklaracje o możliwości współpracy na zasadzie outsourcingu (że oni będą outsoursować moje usługi), ja będę sobie siedzieć w swoim biurze, pracować na stawce godzinowej i wszystko będzie grało i buczało. Dla mnie takie rozwiązanie jest super, bo miałabym pewność, że nie zostanę całkowicie bez pieniędzy i chociaż na ZUS dam radę uzbierać. Niemniej jednak podchodzę do tych deklaracji z pewną dozą nieufności. Czuję "przez skórę", że o ile dojdzie do takiej współpracy to ona szybko się zakończy, po prostu umrze śmiercią naturalną, zatrudnią kogoś, kto przejmie moje tematy i tyle. Ale fajnie, że tak pokojowo się to wszystko rozegrało. Na moją propozycję bym odeszła wraz z początkiem roku też zareagowali jak najbardziej pozytywnie. Dziwi mnie tylko, że jeszcze nikomu z pozostałych członków zespołu nic nie powiedzieli, chociaz rozmawialiśmy 2 tygodnie temu. Wydaje mi się, że nie powinnam wychodzić w tym zakresie przed szereg i opowiadać o tym zanim oni tego oficjalnie nie ogłoszą.

Oprócz tego zaczęliśmy z Myszkinem terapię małżeńską. Po pierwszym spotkaniu byliśmy obydwoje pozytywnie nastawieni i nawet miałam wrażenie, że się staramy być dla siebie lepsi. Trwało to przez jakiś czas, jednak do kolejnej wizyty, która była wczoraj (3 tygodnie po pierwszej, nasz entuzjazm trochę zdążył opaść. Najgorsze jest to, że kolejna wizyta będzie dopiero za półtora miesiąca bo nasi terapeuci nie mają wcześniej wolnych terminów. Zaczynam powątpiewać w sens terapii, skoro odstępy między wizytami mają być tak długie. Na wczorajszym spotkaniu mówiliśmy o swoich oczekiwaniach - wobec siebie samych, męża/żony, małżeństwa. Pan terapeuta po wysłuchaniu wywodów (nader chaotycznych) Myszkina stwierdził, że z jego wypowiedzi wynika, iż do siebie nie ma on żadnych zastrzeżeń i oczekuje zmian tylko ode mnie. Zamierzam dzisiaj zapytać go co o tym myśli bo wczoraj wracaliśmy stamtąd w okolicach 22 i ja już wówczas byłam na wpół nieprzytomna.

Tydzień temu mieliśmy piątą rocznicę ślubu. Poszliśmy z tej okazji do kina na "Chce się żyć" (który bardzo polecam), a następnie na wino i sushi. Było naprawdę miło.

Szukamy też niani, bo nasza aktualna zaczęła studia i nie jesteśmy w stanie pogodzić jej wcześniejszego wychodzenia z naszą pracą. Przestało to działać. Mamy dwie faworytki, ale chyba zdecydujemy się na młodszą i korzystniejszą finansowo. Sprawia naprawdę fajne wrażenie i nawet nasz Pupu ją zaczepiał, krygował się, popisywał, szybko nawiązał kontakt, co w jego przypadku jest naprawdę ewenementem.

Widzicie więc, że idzie nowe. Wielkimi krokami. Trochę się boję, że nie wyrobimy finansowo, ale co tam! Raz się żyje, trzeba wreszcie spróbować stanąć na własnych nogach.


niedziela, 6 października 2013

Dobrze jest!

Dobrze jest z Pupu!!! Byliśmy na eeg i badanie nie wykazało żadnych nieprawidłowości :))) Malutek był okropnie dzielny i spisał się na medal, jak prawdziwy mały bohater! Ja, co prawda, byłam tego dnia masakrycznie chora, czułam się jak ścierka, ale Pupu dał radę jak nigdy! Duma mnie rozpiera :)

Mniej jestem dumna z siebie i swojego zachowania wobec Mysi. Ostatnio kilka razy strasznie się na nią darłam. Najgorsze jest to, że ona nawet już specjalnie na to nie reaguje, tylko mówi po prostu: "nie krzycz na mnie" - jakby pogodziła się z tym, że mama już taka jest, że wrzeszczy. Czuję, że ją tym krzywdzę i nie umiem, jak przychodzi co do czego, nad sobą zapanować. Muszę się bardziej postarać. Jak będzie trzeba, pójdę do psychologa. Nie chcę przecież krzywdzić własnych dzieci swoimi paranojami.

Dzisiaj też przyszło mi do głowy, iż dość znamienne jest to, że już od dawien dawna nie miałam czegoś takiego, że muszę sobie sprawić nagrodę. Jak wiecie, w przypadku jakichś zawodowych sukcesów, miałam skłonność do tego by się za nie wynagradzać. Skoro nie zasługuję na nagrody (które wszak sama sobie przyznawałam, co raczej wyklucza obiektywizm :) to ze mną dobrze nie jest.

czwartek, 26 września 2013

Czy ktoś wie na czym polega terapia małżeńska? Bo my się wkrótce wybieramy na pierwsze spotkanie i zastanawiam się jak to może wyglądać i czego mam się spodziewać...

Chłopcuś póki co nie miewa żadnych niepokojących objawów, no może poza tym, że jest strasznym nerwusem. Ostatnio zafascynowało go mycie zębów i dostaje dzikiego szału gdy próbuje się mu odebrać szczoteczkę. Te jego napady wściekłości są naprawdę męczące. O byle błahostkę robi taką aferę, że można oszaleć, drze się jak opętany. Nie cierpię tego. Ale gdy wszystko mu pasuje to jest naprawdę super. Coraz fajniej bawią się razem z Mysią, która jest bardzo zaangażowana w zapewnianie Chłopcuszkowi licznych rozrywek. 1 października idziemy na EEG. To będzie wyzwanie, bo na badaniu dziecko musi spać, w związku z tym od samego ranka, do 16 nie może Chłopcu zasnąć. I w samochodzie też! Trzeba będzie go jakoś cały czas poszturchiwać, żeby się nie zdrzemnął, bo jak nie zaśnie na badaniu, to nici z tej całej zabawy.

poniedziałek, 16 września 2013

Dostaliśmy skierowanie na EEG, ale tylko w celu ostatecznego wykluczenia padaczki. Lekarz powiedział, że przy padaczce objawy "wyłączenia" występują od kilkunastu do kilkudziesięciu razy dziennie, a u nas to się dzieje sporadycznie. Powiedział, że to może być od ząbkowania, że niektóre dzieci tak reagują na zmiany, które zachodzą w ich buziach ;), ale jako lekarz nie ma na tyle odwagi, żeby zalecić nicnierobienie i dla pewności mamy wykonać EEG. Wygląda więc na to, że na szczęście tym razem moje obawy były wyolbrzymione ;))
Tak strasznie się boję o synka... Dzisiaj idziemy do neurologa, rano byliśmy u pediatry, która, gdy powiedziałam jej o wznoszeniu oczy w górę i sprawianiu wrażenia nieobecnego od razu kazała iść do neurologa, a jeśli termin będzie odległy, na diagnostykę do szpitala. Czytałam jeszcze o różnych postaciach padaczki (wiem, że nie powinnam, ale to silniejsze ode mnie) i jestem przerażona, bo częściowo objawy pokrywają się z objawami tzw. zespołu Westa, który jest poważnym schorzeniem. Chłopcu w chwilach zdenerwowania (a może to nie były chwile zdenerwowania tylko właśnie ataki zgięciowe?) potrafi siedzieć na podłodze i zginać się w pół łącznie z uderzaniem głową w podłogę. Sądziłam, że tak wyładowuje złość. Do tego ten jego nieco spóźniony rozwój ruchowy...teraz ma 14,5 miesiąca i nie ma mowy o samodzielnym chodzeniu. Podejmuje nieśmiałe próby stawania na nogi bez podparcia, chodzi przy meblach i trzymany za obydwie rączki, ale widać, że jak idzie trzymany za rączki to nóżki ma jeszcze nieco bezwładne. Co do rozwoju psychicznego, to trudno powiedzieć, ale specjalnego szału nie ma. Podejmuje próby wymawiania różnych wyrazów, jednak najczęściej wychodzi mu "tata" na wszystko. Mówi też "mama", "bapa" i "lala", a oprócz tego "bababa", "dadada" itp. Robi "papa", "brawo", pokazuje jaki jest duży, jak robi piesek, kotek, rybka i konik, pokazuje gdzie ktoś ma nosek (z oczkiem i buzią jest trochę gorzej). Generalnie mam wrażenie, że w porównaniu do Mysi jest mniej kumaty, nie nazywa mnie "mamą", a tatę "tatą". Wypowiada te słowa, ale mam wrażenie, że nieświadomie. Gdy byliśmy na wakacjach, był tam chłopiec dokładne w tym samym wieku i był dużo sprytniejszy niż nasz i pod względem ruchowym i komunikacyjnym. Nasz Chłopcu sprawiał wrażenie jeszcze takiego dzidziusia, a tamten chłopiec już był rezolutnym dzieciakiem. Za to nasz radzi sobie bardzo dobrze z układankami, sorterami itp. Mysia nie umiała się tym bawić bardzo długo, a Pupu rozkminia takie sprzęty dosyć sprawnie.

Jak zaczęłam sobie czytać o padaczce i różnych jej postaciach to te wszystkie sprawy, które zawsze troszkę mnie niepokoiły, ale uspokajałam się, że chłopcy inaczej się rozwijają, że nasz miał ciężki start i musiał długo nadrabiać itd. i że ogólnie jest typem nerwusa, zaczęły układać się w obraz tej właśnie choroby. Nie spodziewam się, że lekarz mi już dzisiaj powie czy Mały jest zdrowy, czy nie. Pewnie skieruje nas na badanie EEG. Ciekawe czy można je zrobić w szpitalu, od ręki, czy trzeba czekać nie wiadomo jak długo. A jeżeli się okaże, że nasz synek ma zespół Westa??

czwartek, 12 września 2013

Co jest z Chłopcem?

Jakby mało było stresów związanych ze sferą zawodową, doszło jeszcze poważne zmartwienie o Chłopcuszka. Mniej więcej miesiąc temu zauważyłam, że zdarza się, iż Mały dziwnie przewraca oczami. Po raz pierwszy zobaczyłam to w czasie kąpieli i przestraszyłam się nie na żarty. Wyglądało to jakby miał stracić przytomność. Gałki oczne skierował ku górze i trochę mrugał powiekami. Trudno powiedzieć czy kontaktował, czy nie, ale wyglądało to jakby miał lekki odjazd, nie reagował jak do niego mówiłam. Trwało to  kilka sekund i zaraz bawił się dalej, by po chwili znowu tak zrobić. Powtórzyło się to w ciągu tej jednej sytuacji 3 czy 4 razy. Później jeszcze jeden raz byłam świadkiem podobnej sytuacji. Niania również zgłaszała, że zauważyła takie dziwne zachowanie, a ostatnio także moja mama, która potwierdziła, że wygląda to bardzo niepokojąco i że ona jeszcze nigdy czegoś takiego nie zaobserwowała u dziecka. Wcześniej trochę to bagatelizowałam, pod wpływem Myszkina, który zarzucił mi doszukiwanie się chorób i argumentował, że Mysia też robiła dziwne rzeczy i wszystko było ok, że Mały po prostu chce coś zobaczyć albo naśladuje zachowania dorosłych. Ale jak zaczęłam czytać w necie na ten temat to okazało się, że podobne objawy daje padaczka.  Do tego połączyłam sobie to wywracanie oczami z tym, że Mały niekiedy, zwłaszcza w chwilach silnego zdenerwowania, siedząc zaczyna zginać się wpół i uderzać głową w podłogę, co też wydawało mi się dziwaczne i budzące niepokój. No i okropnie się zdenerwowałam. W poniedziałek idziemy do lekarza, neurologa znaczy, ja ciągle szukam jakichś informacji na temat podobnych objawów i ciągle przewija się ta cholerna padaczka. Zobaczymy co powie neurolog, podejrzewam, że skieruje na na badanie EEG. Nie wiem co to będzie jeśli okaże się, że Chłopcu coś grozi. Jak tylko sobie o tym pomyślę, nie mogę powstrzymać łez, a wszak siedzę w pracy!

Z przyjemniejszych historii  - byłam na grillu w mojej starej pracy, wreszcie się odbył i mnie zaprosili :) Było super, impreza trwała do 2.30, tańczyliśmy, śpiewaliśmy, dostałam na pożegnanie srebrną bransoletkę z Pandory i się troszkę wzruszyłam. Myślałam, że kwestia mojego pożegnania już dawno przebrzmiała, a tu jednak nie. To naprawdę strasznie miłe. W ogóle czułam się tam świetnie, jakbym po jakiejś stuletniej tułaczce wreszcie wróciła do domu. Ale to było tylko takie wrażenie, bo przecież...już mnie tam nie ma :( Wiem, że to głupio brzmi - narzekałam, narzekałam,  odeszłam i teraz znów narzekam i na dodatek tęsknię. Zdaję sobie sprawę, że nie było tam dla mnie pracy, czułam się jak darmozjad, bo nie zarabiałam na siebie, ale...jednak troszkę żal. Szkoda, że tak się to potoczyło, że w starej pracy skończyli się klienci, wyzwania i stanęłam w miejscu, w strasznej stagnacji. Bo pod każdym innym względem było to chyba dla mnie wymarzone miejsce do pracy.

środa, 28 sierpnia 2013

Mam pomysł

Mam pomysł na własny biznes. Na razie Wam nie powiem, dopiero jak już coś zacznie się dziać w temacie to się pochwalę. Ale to kwestia kilku miesięcy. Natomiast cieszę się, że wreszcie na taki pomysł wpadłam i komukolwiek o tym opowiadam KAŻDY mówi, że jest naprawdę świetny. Najważniejsze, że nie muszę w to dużo inwestować, bo mam dostęp do zaplecza infrastrukturalnego. Tylko klientów muszę ściągnąć. To, co chcę robić w ramach mojego biznesu, zamierzam również połączyć z tym, do czego jestem wykształcona. Ale nie wszystko na raz. Myśl, że mam coś w zanadrzu, trzyma mnie, jak to się mówi, przy życiu. Bo co prawda emocje związane z aferą w pracy nieco opadły, ale i tak moje ciało codziennie wysyła mi znaki, że ma dość. Myślałam, że do końca roku będę sobie cichutko pracować, a w styczniu złożę wypowiedzenie, ale nie mam pewności czy wytrzymam tak długo. Odczuwam to wszystko jako prawdziwą, codzienną mękę. I wcale nie chodzi o to, że spotykam się z jakimś strasznym chamstwem w pracy. Po prostu czuję się tak dalece wyobcowana i tak straszliwie nie pasująca do koncepcji tej pracy, że mnie to wykańcza. Wiecie jak to jest - to takie głębokie przeświadczenie, że coś tu bardzo nie działa, czegoś brak. Poza tym... tęsknię za dziećmi. One już nie będą małe po raz drugi. Chłopcu się zrobił taki fantastyczny, tak ciekawy świata! Dzisiaj np. wlazł na stół w dziecinnym pokoju i siedział tam bardzo z siebie zadowolony.
Zobaczę jak mi pójdzie z tym planowanym przedsięwzięciem. Muszę zorganizować stronę www, a to może trochę potrwać. Jeżeli jednak to wszystko ruszy np. na jesieni, to wypowiedzenie złożę już wtedy.

środa, 21 sierpnia 2013

W pracy masakra. Namieszałam w jednej sprawie i zrobiła się straszna afera. Tzn. z mojego punktu widzenia jest ona straszna, bo psychicznie naprawdę nie daję już rady. Nie potrafię ocenić czy obiektywnie również popełniłam okropną przewinę. Aktualnie wydaje mi się, że wszyscy tutaj są zajebiści tylko ja jestem beznadziejna i co chwilę popełniam błędy. Czuję się jakbym za chwilę miała się rozsypać. Przez większą część dnia koncentruję się na tym żeby się nie poryczeć, płaczę jadąc do biura i płaczę jadąc do domu. Popadłam w jakąś kompletną psychozę, z której nie umiem się wydostać. Podejrzewam, że wpływ na to ma fakt, że nigdy tak źle mi się w pracy nie wiodło i nie umiem pogodzić się z tym, że coś zrobiłam nie tak, że popełniłam błąd. 
Jestem wściekła, że w starej pracy siedziałam tyle lat, zadowolona z ciszy, spokoju i dobrych zarobków. Tkwiłam tam jak widły w gnoju, nie zdając sobie sprawy z tego, że inni już dawno mnie przegonili. Okazuje się teraz, że moje wieloletnie doświadczenie zawodowe niewiele jest warte, bo przez ostatnie lata w starej pracy nie rozwijałam się w ogóle, działałam rutynowo, bez zastanowienia.

Jest mi tak źle, jak chyba jeszcze nigdy nie było. Mam ochotę rzucić to wszystko i więcej się im wszystkim na oczy nie pokazywać. Myślę nawet o tym, że chciałabym się rozchorować żeby móc zostać w domu. Zdaję sobie sprawę z tego, że moja postawa jest dziecinna i niepoważna. Powinnam przyjąć pewne rzeczy "na klatę" i jasno też powiedzieć co mi nie odpowiada, ale błąd, który popełniłam sprawia, że wewnętrznie czuję, iż nie mam prawa głosu, że moje zdanie się nie liczy, bo jestem beznadziejna.

Ze stresu bolą mnie mięśnie nóg i rąk, boli mnie głowa i jest mi niedobrze. Czuję, że na twarzy mam płacz. Powstrzymuję łzy, ale więcej jak to jest - kiedy człowiekowi chce się ryczeć - od razu twarz robi się czerwona, usta i oczy puchną. Całe szczęście, że dzisiaj siedzę sama w pokoju, bo koleżanki gdzieś wybyły.

Kurwa, co się ze mną dzieje??? Ogarnij się dziewczyno i weź w garść!! To jest dorosłe życie, a nie zabawa. Trzeba ponieść odpowiedzialność za swoje błędy, a nie użalać się nad sobą. Najgorsze jest to, że sama do siebie nie mam już zaufania i naprawdę nie wiem czy swoje zadania wykonuję prawidłowo czy nie.

piątek, 16 sierpnia 2013

Sukces przypłaca się zdrowiem (psychicznym)

Ciekawy wywiad przeczytałam:

 http://www.tokfm.pl/Tokfm/1,103085,14440653,Coraz_wiecej_pacjentow_poradni_psychiatrycznych___Za.html#Cuk

Od kilku tygodni myślę o tym, żeby rzucić w cholerę tę robotę, która mnie wykańcza. To przerażające - pracuję w nowym miejscu tak naprawdę 3,5 miesiąca, a czuję się kompletnie wypalona. Sukces? Jaki sukces, mam wrażenie, że wszystko chrzanię, za co się nie wezmę, to jest źle. Tempo i stres są takie, że mnie to po prostu przerasta. Nie ogarniam. Przy wykonywaniu bieżących czynności popełniam błędy i zaniedbania, o które nigdy bym siebie nie podejrzewała. Jakbym miała wyłączone myślenie, uważność. Nie wiem co się ze mną dzieje. Żyję od weekendu do weekendu czekając na te krótkie chwile wytchnienia. Czuję się wyobcowana, podejrzewam, że wkurwiam bezpośrednich współpracowników swoim zagubieniem. W poprzedniej pracy czułam się akceptowana, wyluzowana, zajebista w tym co robię, miałam poczucie bezpieczeństwa. Teraz jest wręcz przeciwnie. Jestem spięta, wiem, że są do mnie pretensje i zastrzeżenia i czekam kiedy dostanę wypowiedzenie, bo jestem przekonana, że prędzej czy później to nastąpi. Nie nadaję się.

Dlatego coraz częściej zastanawiam się w imię czego to wszystko? Tych kredytów, które musimy spłacać? Pierdolonego samochodu??? Eleganckich ubranek, w które wbijam się do pracy? Nowych butów? A może sprzedać samochód, spłacić jeden kredyt? Zostałabym w domu z Małym, nie musielibyśmy płacić niani 1,7 k miesięcznie. Może okazyjnie wykonywałabym jakieś zlecenia, nawiązałabym współpracę z zaprzyjaźnionymi kancelariami kolegów i tak dorabiałabym do domowego budżetu? Kupiłabym sobie jakiś mały, tani, używany samochód żeby móc niezależnie się przemieszczać i powolutku bym sobie funkcjonowała.

Kariery przecież nie zrobię, nie mam takich ambicji żeby brylować w świecie biznesu, mam to serdecznie w dupie. Nie chcę żyć tak jak teraz - że wszystko robię w pośpiechu, pracuję do późna, niekiedy w weekendy i święta i czuję, że jestem mało obecna w życiu moich dzieci.

Do niedawna taki pomysł wydawał mi się kompletnie nierealny, jak mrzonka, fantasmagoria. A teraz zastanawiam się - może jednak? Wiadomo - boję się, że popadniemy w tarapaty finansowe, ale prawda jest taka, że jesteśmy w tej komfortowej sytuacji, że nie mamy kredytu na mieszkanie, tylko dwa krótkoterminowe. Może dalibyśmy radę?


poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Dzieciaki

Chłopczyś bardzo się zmienił od czasu pobytu na wakacjach. Stał się dużo bardziej mobilny, raczkuje po całym mieszkaniu, jest ciekaw wszystkiego. Nauczył się wchodzić na łóżko Mysi, próbuje wskrabywać się na sofy i fotele. Nie umie jeszcze schodzić tyłem, chociaż pokazuję mu to przy każdej okazji, dlatego muszę go bardzo pilnować żeby nie wykopyrtnął się z mysiowego łóżka prosto na głowę. Wszystko go bardzo interesuje - to co my jemy (dlatego od razu jest afera jak siadamy do obiadu, a on nie ;), to, czego używamy, książki, gazety, telefony, komputer, po prostu całe otoczenie. Mysia nie była taka ciekawska. Wszystkiego chciałby dotknąć i przeanalizować.

Mysia natomiast aktualnie jest na wakacjach u babci. Czuję się jak wyrodna matka, bo przez tydzień w ogóle za nią nie tęskniłam. Po prostu cieszyłam się spokojem, bo Młoda ostatnio bywa naprawdę męcząca. Martwię się, czy nie za często okazuję jej zniecierpliwienie, czy nie za dużo upominam żeby była ciszej itd. Obserwowałam ją w kontaktach z innymi dziećmi w czasie wakacji i wnioski miałam takie, że w czasie zabawy słychać głównie ją. Jest bardzo ekspresyjna, głośno krzyczy i się śmieje. O wiele głośniej niż inne dzieci. Dodatkowo jest bardzo władcza, stara się narzucać dzieciom swoje zdanie, rozkazuje, a jak coś dzieje się nie po jej myśli - wybucha płaczem. Boję się, czy nie zniszczyłam w niej czegoś albo nie zasiałam jakiegoś "złego ziarna". Mam wrażenie, że jej stosunek do innych dzieci jest odbiciem tego, w jaki sposób my niekiedy traktujemy ją. Czy nie jesteśmy zbyt wymagający i chcąc utrzymywać jakąś dyscyplinę, nie brniemy w to zbyt daleko? Mysia jest naprawdę świetną dziewczynką, bardzo się boję, że ją zepsujemy, że coś w niej naruszymy, że tę dziecięcą radość życia i szczerość sprzeniewierzymy. Widzę teraz jak trudno jest pozostawać w dobrym kontakcie z dzieckiem, kiedy człowiek jest wiecznie zalatany i zmęczony. Gdybym mogła mieć więcej cierpliwości. Cierpliwość wiele problemów by rozwiązała. Tylko skąd ją wziąć?

środa, 7 sierpnia 2013

Wakacje!

Ten post miał zostać opublikowany pewnie gdzieś 18 lipca. W ferworze walki zapomniałam kliknąć i został w wersjach roboczych.

W sobotę jedziemy na wakacje!!! Na 10 dni do Chorwacji oczywiście. Chyba wszyscy w tym roku postanowili jechać do Chorwacji, bo z kimkolwiek nie rozmawiam to każdy się tam wybiera. Pragnę tych wakacji jak przysłowiowa kania dżdżu. Jestem mocno zestresowana jak będzie tam na miejscu, jakie warunki, jak dzieci, w szczególności Chłopczyś poradzi sobie z nowym miejscem i licznym towarzystwem, ale przede wszystkim boję się podróży. To 1600 km w samochodzie. Postanowiliśmy wyjechać na wieczór, około 19, tak żeby dzieciaki zasnęły i jechać póki sił starczy, najlepiej na raz. Jeżeli nie damy rady to poszukamy noclegu gdzieś po drodze. Brzmi jakby to była zupełnie prosta sprawa, ale wiadomo, że z małymi dziećmi nic nie jest proste. Obawiam się co to będzie jak opadniemy z sił nad ranem, dzieci się obudzą i zamiast odsypiać trzeba będzie się nimi zaopiekować. Wtedy pewnie Myszkin pójdzie spać, a ja będę zajmować się dzieckami. Tak czy inaczej będzie ciężko, jednak byłoby najlepiej gdyby udało się trzasnąć tę trasę za jednym zamachem. Żeby nie było za łatwo, dzień wcześniej wybieramy się na ślub i poślubną imprezę siostry Myszkina, więc raczej w sobotę nie będziemy specjalnie wypoczęci... :( Szaleństwo jakieś, jak pragnę zdrowia.

Jeszcze nie wyjechałam na ten urlop, a już jestem przerażona tym, co będzie jak wrócę. W dotychczasowych pracach było tak, że wzajemnie z moimi współpracownikami dbaliśmy o to by po urlopie nie zastawać na biurku miliarda piętrzących się spraw. Teraz niestety wiem, że właśnie takie coś zastanę po powrocie. Urlop zaczynam już w piątek, więc zostały dwa dni, a ja mam huk roboty. I jestem przekonana, czuję po prostu, że na sam koniec koleżanka wrzuci mi jakąś bombę. Taką, żebym musiała siedzieć w nocy z czwartku na piątek by wyrobić się z robotą. Założę się, że tak właśnie będzie.

Tymczasem mamy jeszcze masę spraw do załatwienia - odebrać dziecków dowody osobiste, karty EKUZ (podobno w NFZcie są mega kolejki), zrobić zakupy na poczet wakacji itd. Naprawdę nie wiem kiedy mamy to wszystko zrobić. Z drugiej strony w Chorwacji i po drodze też, pewnie będą jakieś sklepy, tak w razie "W" - gdybyśmy się nie wyrobili z tym kupowaniem :) Najważniejsze, że załatwiliśmy lekarza przed wyjazdem i jesteśmy uzbrojeni w torbę leków na każdą okazję, w tym również antybiotyków.

No i po wakacjach

Miało być pięknie, a wyszło jak zwykle. Próbowałam wzbudzić w mym mężu pozytywne nastawienie, uświadamiałam mu co chwilkę, że wakacje z dziećmi to nie to samo co bez dzieci, ale że damy radę, budowałam przyjazną atmosferę, prosiłam o to, byśmy traktowali się po partnersku i wszystko o kant tyłka potłuc. Myszkin, po zapoznaniu się z wyglądem Chorwacji, doznał zachwytu, a jednocześnie frustracji, że nie może korzystać z jej uroków tak jakby sobie tego życzył. No i postanowił dać wyraz tej frustracji i okazać niezadowolenie, że przyjechał w tak piękne miejsce z cholerną rodziną, która uniemożliwia mu czerpanie z wyjazdu pełnymi garściami. Nie zajmował się Chłopcem w ogóle, na moje prośby/polecenia żeby wykonał przy nim jakieś czynności odwarkiwał, generalnie cały czas grał rolę ciężko pokrzywdzonego.

Ale mnie to wyprowadziło z równowagi. Zmarnował mi pierwszy urlop od 3 lat!! Jak tak można??!!! Powiedziałam mu to wszystko chyba w 3 dniu naszego wyjazdu, trochę gadaliśmy no i było lepiej, zaczął się bardziej angażować w opiekę nad Chłopczykiem, ale gdy proponowałam byśmy pojechali na jakieś krajoznawcze wycieczki zaznaczał od razu, że on będzie robić zdjęcia i nie ma zamiaru zwracać uwagi na dzieci. Zajebiście. W związku z tym, w Dubrowniku przez cały dzień sama nosiłam Pupiantego w piekielnym upale bo szanowny mąż wyżywał się artystycznie. I jeszcze miał pretensje, że gorąco i że te dzieci, które we wszystkim nam przeszkadzają. Nie był zadowolony. Poważnie zaczęłam rozważać rozstanie. Powiedziałam mu, że skoro to są 3 nasze wspólne wakacje wyjazdowe (oprócz tego 3 razy byliśmy na małych, 5-6 dniowych wakacjach w Pl) i 3 w zasadzie nieudane, to problem nie leży w gorącu czy dzieciach, tylko w nas, naszych relacjach. I że ja chcę spędzać czas z moimi dziećmi i pokazywać im świat. Chcę jeździć do pięknych miejsc i ładnej pogody i godzę się na to, że obecność dzieci nie pozwoli mi na robienie dokładnie tego, na co mam ochotę. Powiedziałam, że jeżeli nasze małżeństwo ma trwać dalej powinniśmy udać się na terapię rodzinną.

Obiecał, że dowie się gdzie, od kolegi, który korzystał z takiej pomocy. No i chyba się wybierzemy bo inaczej tego nie widzę. Z mojego punktu widzenia wygląda to tak, że nie łączy nas już prawie nic poza dziećmi i wspólnym gospodarstwem. Emocjonalnie czuję obojętność. To jak zachowywał się na wakacjach było tak beznadziejne, że żal dupę ściska. 

A teraz wesoły powrót do pracy! Mam ochotę stąd uciec, nie jestem na swoim miejscu, ciągle się nie odnajduję. Czuję, że co chwilę popełniam jakieś błędy w układaniu relacji międzyludzkich. To zupełnie nie działa, tak jak sobie wyobrażałam, że będzie działało.

czwartek, 4 lipca 2013

Chłopczyś ma roczek!

To dziś!! Dzisiaj jest ten dzień! Dzień, w którym przyszedł na świat człowiek doprowadzający mnie na skraj psychicznej wytrzymałości, kiedy to nie mogłam uwierzyć, że z powodu czterokilogramowego bobasa można się czuć tak, jakby ktoś cały dzień jeździł po mnie czołgiem, a na koniec jeszcze napluł w pysk. Może kiedyś zapomnę tę mordęgę w dzień i w nocy, mleko tryskające po ścianach i ciągły płacz. Może zapomnę, ale na razie jeszcze doskonale to wszystko pamiętam i mam ochotę przyznać sobie medal, że wytrzymałam ;)
Ten wstęp może nie brzmi zbyt obiecująco, ale Wy przecież doskonale wiecie, że te ekstremalnie trudne początki to nic. Nic w porównaniu z tym, ile słodkości wniósł w nasze życie Chłopcu.

Chłopcu przez rok swego życia stał się właścicielem czterech uroczych zębów, a w ciągu ostatniego miesiąca nauczył się raczkować i stawać przy meblach. Jest coraz bardziej ciekawy świata, kontaktowy, ale nadal niesłychanie wrażliwy i delikatny. Zupełnie inny niż Mysia. Ją można było odstawić do babci na cały weekend i ona była zadowolona i wyluzowana. Chłopcuś, gdy w ostatni weekend pojechaliśmy na wesele, płakał praktycznie przez cały czas. Pamiętam, że jak Mysia kończyła rok, to stawała się dla mnie powoli dziewczynką, a Chłopcu nadal jest w moich oczach dzidziusiem.  Może dlatego, że jest malutki, mniejszy niż Mysia...

Z przykrych rzeczy - padł mi samochód. Totalna awaria. Mam nadzieję, że silnik chociaż ocalony. Konkluzja jest następująca: gdy wyjeżdżasz z warsztatu po kompleksowym przeglądzie lepiej od razu sprawdź poziom oleju silnikowego. Ja oczywiście tego nie uczyniłam (czy komukolwiek przyszłoby coś takiego do głowy??) i teraz żałuję, bo gdybym sprawdziła, dowiedziałabym się, że było go co najmniej o 1,5 raza za dużo, co grozi powstaniem samozapłonu i jazdą bez trzymanki. Na szczęście nikomu nic się nie stało.

środa, 12 czerwca 2013

Pupu raczkuje i inne atrakcje

Pupu zaczął raczkować w ubiegły piątek ;)) Niania zadzwoniła do mnie z tą radosną nowiną, nagrała filmik celem udokumentowania, bo ja oczywiście siedziałam w pracy do późna. No i rzeczywiście - Pupu potrafi raczkować. Nie korzysta jednak z tej umiejętności szczególnie intensywnie. Ewidentnie jest typem raczej statycznym. Tak czy owak kamień spadł mi z serca, bo naprawdę zaczynałam się niepokoić. Jutro idziemy na (prawdopodobnie) ostatnie zajęcia z rehabilitacji. Teraz w ogóle jest super - Chłopcuszek siada, przemieszcza się, generalnie urzęduje na podłodze i przepięknie zajmuje swoimi sprawami.

W zeszłym tygodniu cała moja rodzina się pochorowała, Chłopcu do tej pory nie wyzdrowiał, dzisiaj włączyłam mu antybiotyk bo mimo stosowania rozmaitych leków nie było poprawy, wręcz przeciwnie - do kataru dołączył kaszel i zaczynało to wyglądać naprawdę nieciekawie.

Oprócz tego moje życie wypełnia głównie praca. Mimo upływu prawie dwóch miesięcy, nadal nie do końca się tu zaaklimatyzowałam. Może to z powodu bardziej licznej struktury, czy co? W każdym razie jeszcze wciąż nie czuję się całkiem pewnie. W najbliższym czasie do zespołu ma dołączyć kolejna osoba mająca takie same uprawnienia jak ja, ale z mniejszym stażem pracy. Mimo to, jak ją wyguglałam, to odniosłam wrażenie, że jest daleko bardziej doświadczona niż ja. Może dlatego, że w przeciwieństwie do mnie pracowała w renomowanych firmach? Prawda jest taka, że w poprzedniej pracy wydawało mi się, że jestem strasznie zajebista w tym co robię, a tutaj nie mam już takiej pewności. No i chyba nie do końca jeszcze rozumiem pewne mechanizmy postępowania z klientami, a dziś dodatkowo otrzymałam mini-zjebkę za zbyt casualowy strój. Dodam, że miałam na sobie spodnie w kant (co prawda czerwone, ale kant to kant), gładki, granatowy t-shirt i czarne, lakierowane baleriny. Nie sądziłam, że to może zbyt casualowo na zwyczajny dzień.

Wracam do domu między 18 a 19, zamieszanie  z dziećmi, obiadokolacja, dzieci do spania i zabieram się za prywatne zlecenia. Albo za ćwiczenia na brzuch! Wyobraźcie sobie, że uprawiam aerobiczną szóstkę Weidera na mój brzuch wystający niczym ciążowy. Już trzeci tydzień realizuję trening, co prawda z pewnymi odstępstwami (powinno być codziennie, a ja czasem odpuszczam), ale konsekwentnie trwam w postanowieniu. A co najważniejsze - widzę pierwsze efekty! Myszkin zrobił mi zdjęcie brzucha na początku i po dwóch tygodniach, no i kurde, wygląda to już dużo lepiej! On też ćwiczył przez 1,5 tygodnia, ale później był chory, a następnie stwierdził, że to chyba już nie ma sensu i przestał. Cienias! Ćwiczenia są jedna naprawdę absolutnie masakryczne.

Dobra, kończę, dzisiaj mam szansę być w chacie przed 18!

środa, 29 maja 2013

Zęby, zęby

Byłam wczoraj u dentysty ze sobą i z Mysią. Dobra wiadomość jest taka, że obie nie mamy żadnych ubytków. Konsekwentne przestrzeganie zasady, że zęby muszą być myte co najmniej 2 razy dziennie bez jakichkolwiek wyjątków przynosi rezultaty. Nie godzę się na ŻADNE odstępstwa w tym zakresie, żadne "dni dziecka" itp.

Zła wiadomość jest taka, że ja mam paradontozę, a Mysia przemieszczoną żuchwę, dlatego wygląda jakby miała krzywy zgryz. Zgryz najprawdopodobniej jest prosty, tylko szczęka górna z dolną się rozjeżdżają przez tę żuchwę. 13 czerwca mamy umówioną wizytę u ortodonty i zobaczymy co powie. Natomiast moja paradontoza to sprawa poważna. Dolne zęby już się trochę ruszają, pani dentystka ze współczuciem skomentowała, że "szkoda byłoby w takim młodym wieku stracić zdrowe zęby". Szkoda??!! Kurwa mać!!! Przed 40 mam stracić zęby?? Przecież można się załamać!! Jezu, dobrze, że istnieje coś takiego jak implanty, w razie czego wezmę kredyt i zorganizuję sobie piękne, śnieżnobiałe implanty, bo przecież nie sztuczną szczękę.
Paradontozę najprawdopodobniej otrzymałam w genach po Tacie, który przed 50 miał już "szufladę". Dzieła dopełniło długotrwałe noszenie aparatu ortodontycznego. Nosiłam go jako dziecko przez 6, czy 7 lat. Wiecie, taki na noc, z drucikami. Kiedyś nie było tych zakładanych na stałe. Dentystka mówi, że to mogło spowodować jakieś mikrouszkodzenia dziąseł no i taki jest efekt. Mam fantastyczny, prosty zgryz, ale za chwilę zostanę bezzębna. W każdym razie super, że przez ostatnie kilka lat zachwycałam otoczenie ładnym uśmiechem i równiutkimi zębami. Ten czas najwyraźniej dobiega końca.
Zastanawia mnie tylko jedna rzecz - dlaczego do tej pory nikt nie zwrócił mi na to uwagi? No dobra, może nie chodzę do dentysty co przepisowe pół roku, ale jednak przerwy między wizytami nigdy nie trwają dłużej niż dwa lata. Ostatni raz byłam właśnie niecałe 2 lata temu. Czy paradontoza tak się rozszalała w ciągu tego czasu?
No cóż... pozostaje mi kupić odpowiednią pastę, płyn do płukania i liczyć na to, że moje zęby zechcą jednak zostać ze mną jeszcze przez jakiś czas.

czwartek, 23 maja 2013

roller coaster

Jestem tak zarobiona, że nie mam czasu na pisanie. Pewnie już nikt tu nie zagląda, skoro zupełnie nic się nie dzieje... Nie wiem czy tak będzie przez cały czas, ale póki co mam bardzo intensywny okres w pracy. Wracam do domu o 18 lub po. Nigdy wcześniej. Po powrocie obiad, zabawa z dzieciakami, kąpiel i o ile nie mam nic służbowego do zrobienia to albo padam na twarz albo oglądam z Myszkinem odcinek Ally MacBeal i padam na twarz. W pracy czuję się już bardziej swojo, powoli zaczynam czuć się tam na miejscu. Wyzwań jest mnóstwo, aktualnie biorę udział w 3 dużych projektach, więc naprawdę się dzieje. Faktem jednak jest, że ostatnie dwa weekendy też upłynęły mi pod znakiem pracy. Pocieszam się, że trafiłam akurat na taki ciężki moment i staram się cieszyć (na ile starcza mi sił), że jednak np. wczoraj i dziś mogłam zostawić kompa w pracy. Oprócz tego zrobił się większy ruch w moich prywatnych zleceniach, więc akurat wszystko się skumulowało.

Nie pamiętam już czy wspominałam, że Pupu zamieszkał w pokoiku z siostrą? Chyba tak. Od tego czasu trochę się skiepściło z zasypianiem u niego. Porykuje, wierci się i nie może zasnąć czasem nawet do 21.30. Zastanawiam się w czym rzecz - cały dzień jest grzeczny jak anioł, przychodzi pora spania i gość zaczyna robić jazdy. Bywa, że wybudza się wieczorem po kilka razy, ale jak wreszcie zaśnie na dobre to na papu budzi się dopiero ok. 5-6 rano. No i zaczął wreszcie samodzielnie siadać!!! Ale do przodu nadal nie umie się ruszyć dlatego w najbliższy wtorek idziemy na rehabilitację. Nasza niania trochę się temu opierała (bo to ona docelowo będzie z nim tam jeździć i to w dodatku tramwajem), ale byłam nieugięta. Ćwiczenia na pewno mu nie zaszkodzą, mogą tylko pomóc. Musi iść na rehab i koniec.
Nie kojarzę również czy pisałam o tym, że Chłopcu ma za sobą pierwszą noc u babci, bez rodziców! Jak go zawieźliśmy po południu to po naszym wyjeździe był niespokojny, zestresowany, płakał jak tylko tracił babcię z pola widzenia, zwymiotował całą kolację z tych nerwów, ale spał jak zabity od 20.20 do 6.30 i następnego dnia był w świetnym nastroju :)

Dodam jeszcze, że przez ten kierat zaniedbałam kontakty z koleżankami no i w sumie z mężem też. Nie mam ani czasu ani sił. Jeszcze nie miałam takiej sytuacji w całym życiu, żeby nagle dojść do wniosku, że od dawien dawna z nikim się nie spotkałam, nie słyszałam... Dziwne uczucie.

czwartek, 2 maja 2013

Ech, nie mam czasu

Nie mam czasu w ogóle. W nowej pracy nie jest łatwo, a przede wszystkim pracuję do 17, a najczęściej i tak wychodzę po. W domu ląduję w okolicach 18, zasuwanie przy dzieciach, a później padam na twarz. Oczywiście w pracy nie ma mowy o surfowaniu po internecie. Raz zdarzyło mi się zerknąć na wiadomości w czasie spożywania śniadania, a tak to cały czas walka i praca. Żadnych pogaduszek, żadnego sprawdzania co tam na fejsie, na allgro, słowem - w porównaniu do mojej starej pracy to bardzo duża zmiana ;)
Cały czas czuję się jeszcze nieco zagubiona, jest trochę chaotycznie, niekiedy nie bardzo wiem co i jak. Miałam "nauczać" dziewczyny, które siedzą ze mną w pokoju, tymczasem mam wrażenie, że to na razie ja mogę się uczyć od nich. Pracy jest dużo, sprawy nieco innego charakteru od tego, czym zajmowałam się do tej pory, ogólnie mam wrażenie, że tu wszystko jest inne i wszystkiego muszę się uczyć od nowa. Bardzo często towarzyszy mi poczucie, że jestem zupełnie zielona, co przecież nie może być prawdą! Jestem permanentnie zestresowana, ciągle się boję, że coś schrzanię, miałam już dwie sytuacje, które kosztowały mnie tyle nerwów, że dziwię się, iż jeszcze nie osiwiałam. Najbardziej irytujące są niedomagania sprzętowo-softowe. Przyszłam wcześniej niż planowaliśmy, więc przez pierwszy tydzień pracowałam na swoim kompie, który jest małym netbookiem z niepełną wersją worda. Praca na takim sprzęcie daleka jest od komfortu. Nie miałam również poczty służbowej, którą założono tydzień temu, ale coś poszło nie tak i nadal nie mogę wysyłać ani odbierać maili. Pocieszam się, że wkrótce będzie lepiej pod tym względem, w każdym razie służbowego kompa już mam :)  Problem w tym, że z najnowszą wersją worda, której oczywiście nie ogarniam bo do tej pory pracowałam na wersji z 2003 roku.
Jeśli chodzi o ludzi to wydają się naprawdę okej. Relacje, zwłaszcza między pracownikami i współpracownikami a partnerami, są o wiele bardziej (nomen omen) partnerskie niż w mojej starej pracy. Przede wszystkim jesteśmy ze sobą na "ty". Szefowie mają też chyba zupełnie inne podejście do całego zespołu. Mam wrażenie, że są dużo bardziej elastyczni. Dość jasne są zasady relacji z klientami i mocno podkreślany aspekt rentowności pewnych działań. To wszystko znacząco odróżnia nowe miejsce mojej pracy od starego. Dziewczyny, z którymi jestem w pokoju, są strasznie zapracowane. Aż mi głupio, że przychodzę ostatnia (ok. 9) i wychodzę pierwsza (po 17), ale po prostu nie mogę być dłużej. Jeśli zajdzie potrzeba będę pracować w domu, ale tak na co dzień praca ponad 8 godzin w biurze nie wchodzi w rachubę ze względu na dzieci. Oczywiście to wszystko dodatkowo mnie stresuje - w porównaniu do nich moje zaangażowanie może wypadać dość blado.
Przede mną pierwsze duże zadanie. Naprawdę duże. Nie muszę wspominać, że doprowadza mnie to do zdenerwowania. A prócz tego prowadzę kilka spraw tak pobocznie, dla znajomych, więc długi weekend na razie upływa pod znakiem obowiązków zawodowych.

Mieliśmy jutro jechać na naszą działkę pogrillować, ale okazało się, że warunki tam panujące (po zakończeniu najmu tego miejsca pewnej osobie) żadną miarą nie pozwalają na zaproszenie gości i spędzenie miło czasu. Musimy całą chatę odmalować i gruntownie posprzątać, a następnie zorganizować jakieś sensowne wyposażenie. Myszkin aktualnie naprawia tam toaletę, a ja siedzę w domu z dziećmi, które doprowadzają mnie do szału. W ogóle odkąd mam tę nową pracę dzieci dużo szybciej doprowadzają mnie do irytacji. Zwłaszcza Mysia ze swoim ciągłym nadawaniem i domaganiem się soczku, słodysia, bajeczki, kolorowanki, hałasem itp.

Pupu osiągnął pozycję czworaczą, ale z miejsca nie rusza. Postoi chwilę na czterech, zrobi pompki (wspiera się na rękach i stopach) i pada na brzuszek. Pełza do tyłu tylko. Chyba coraz bardziej go to wszystko deprymuje bo szybciej uderza w płacz leżąc na podłodze. Zamierzam po majówce iść z nim do pediatry i poprosić o skierowanie na rehabilitację. Nadal nie siada i nawet nie próbuje. Posadzony potrafi siedzieć kilka minut i leci na bok albo do tyłu. Ma 10 miesięcy, więc to chyba nic dziwnego, że zaczynam się poważnie niepokoić? Neurolog mówi, że wszystko w porządku, ale komandosem to on raczej nie będzie.

Odzyskaliśmy sypialnię dla siebie, ja i Myszkin. Pupu od trzech nocy śpi w pokoju z Mysią. Jest średnio, dzieci budzą się wzajemnie. Tzn. tragedii nie było do tej pory, ale szału też nie ma. Pierwszej nocy było najgorzej - mały się obudził o 3.50, Mysia obudziła się z nim razem i zapaliła światło, on się rozbudził i nie chciał dalej spać, Mysia zaczęła ryczeć, że chce do tatusia/ Ostatecznie Mały zasnął o 4.30, ja w łóżku Mysi z nim w pokoju, a Mysia z tatą swym w naszej sypialni. Drugiej nocy było dużo lepiej - pobudka o 5.30 i koniec spania. Dzisiaj bajka - pobudka o 5.10, jedzenie i spanie do 7.30. Czyli, co? Wygląda na to, że idzie ku lepszemu!

czwartek, 18 kwietnia 2013

Nagły zwrot akcji :)

W poniedziałek zaczynam nową pracę. Wczoraj mój szef zadzwonił ni z gruchy ni z pietruchy z komunikatem, że on absolutnie nie chce być wobec mnie złośliwy i jak chcę to mogę już sobie pójść. Więc idę :)
Trochę głupio wyszło, bo musiałam odkręcać wszystko w tej nowej pracy (gdzie przecież wcześniej powiedziałam, że nie będę mogła przyjść przed majem). Poza tym zawsze było u nas tak przyjęte, że jak ktoś odchodził to była quasi impreza pożegnalna - kawa, placek no i dostawało się prezent (najczęściej pióro Waterman). A szef dzisiaj jedzie na kolejne w tym roku wakacje więc mojej imprezy pożegnalnej nie będzie. Nie żeby jakoś strasznie mi na tym zależało, ale... dziwne uczucie wzbudza we mnie ta sytuacja, bo przez kilka lat byłam tu, jak to się mówi "druga po szefie".
 Kupiłam mu, w podziękowaniu za wieloletnią współpracę, najdroższą whiskey jaka była w Piotrze i Pawle (za 229 złotych!!!!). Niech wie, że JA mam gest.

środa, 17 kwietnia 2013

Oczywiście nie może się obejść bez niesnasek na koniec. Wysłałam do "moich" klientów, czyli tych, których przez te wszystkie lata obsługiwałam, z którymi głównie ja się kontaktowałam, maila z informacją, że od maja mnie nie będzie i że we wszelkich sprawach mają się kontaktować z takimi to a takimi osobami. Podziękowałam za współpracę, życzyłam wszystkiego dobrego. I tyle. A szef dzisiaj wyraził pretensję, że uczyniłam to bez porozumienia z nim. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że jego stanowisko jest uzasadnione, ale sądziłam, że konieczność przekazania takiej informacji to, jak mawiał poeta, "oczywista oczywistość". Było to dla mnie jasne jak słońce, dlatego nawet nie przyszło mi do głowy, że powinnam zapytać o zgodę. Okazuje się, że szef miał wątpliwości czy z marketingowego punktu widzenia nie byłoby lepiej, gdybym odeszła po cichu, bo klientom może się mój exodus nie spodobać. Teraz nagle zaczął myśleć o, pożal się Boże, marketingu. A ja patrzyłam na to z punktu widzenia czystej przyzwoitości. Jak wspominałam, przywiązałam się do tych osób, fajnie mi się z większością z nich pracowało. Nie wyobrażam sobie odejść bez pożegnania, bez podziękowania.

No i jestem wściekła, bo wiem, że te jego pretensje wynikają z obawy, że ukradnę mu klientów. 8 lat nienagannej pracy, absolutna lojalność, a na koniec takie ohydne insynuacje. Oczywiście, zdarza się że klienci pytają dokąd się wybieram, ale nie widzę powodu żeby robić z tego tajemnicę. Zarząd mojego najważniejszego klienta zapytał o to przy szefie i powiedziałam, co miałam się wygłupiać, że nie mogę powiedzieć bo szef się boi?

wtorek, 16 kwietnia 2013

Przekazałam klientom informację, że pracuję w aktualnej pracy tylko do końca kwietnia. Ci, którzy na to zareagowali, wyrazili głębokie ubolewanie i uznanie dla naszej (wieloletniej) współpracy. Życzyli mi oczywiście wszystkiego najlepszego. Natomiast szczerze mówiąc spodziewałam się większego odzewu. To dziwne, przez te wszystkie lata naprawdę przywiązałam się do tych ludzi, których w większości widziałam zaledwie kilka razy na oczy. Niemal wszystko przecież załatwiamy mailowo. Ech... Smutne są takie pożegnania.

środa, 10 kwietnia 2013

Mam wrażenie, że wieki temu byłam tu po raz ostatni, tyle się dzieje. Tzn. nic wielkiego, ale jednak zrobiło się trochę intensywniej.

Po pierwsze Mysia skończyła 4 lata i jako czterolatka je np. dużymi sztućcami, bo przecież małymi już jej nie wypada ;) Obchody tej wspaniałej uroczystości trwały długo. W dniu urodzin była kameralna imprezka w towarzystwie rodziców, małego, słodkiego bracinia oraz babci, a także torcik, tańce i rzecz jasna, prezenty. Strzałem w dziesiątkę i przyczyną kompletnego szaleństwa okazał się piesek woofie szczekający, podający łapę itd. Mimo, iż minęły dopiero dwa tygodnie zachwyt nad pieskiem nieco opadł, może dlatego, że po drodze dziecko zgarnęło jeszcze milion innych prezentów.

Później były święta i wyjazd do babci Zosi - czyli mamy Myszkina. To była pierwsza podróż Chłopca, taka ze spaniem w innym miejscu. Mały stanął na wysokości zadania i nie było z nim większych kłopotów. Był zachwycony nowym miejscem, i wszystkim co się dookoła dzieje. Trochę kiepsko spał przez te dwie noce, ale bez tragedii. No i tam właśnie, w czasie świątecznego wyjazdu, zaczął przemieszczać się do tyłu ruchem pełzającym :) Idzie mu to całkiem sprawnie. W czasie zabawy na dużym łóżku Maluch poczyna sobie odważniej, próbuje ustawić się do pozycji czworaczej i przemieszcza się ruchem pełzająco-turlającym, już bardziej do przodu niż do tyłu. Wczoraj byliśmy u neurologa, który powiedział, że komandosem to Chłopcu raczej nie będzie, ale jest bardzo sympatycznym człowiekiem o, najwyraźniej, nieco filozoficznym usposobieniu. Kazał pojawić się, jeśli Mały nie stanie na nogi do 16 miesiąca. Poparł mój pomysł z zakupem dywanu by ułatwić Chłopcuszkowi przemieszczanie się do przodu i przybieranie pozycji czworaczej na podłodze. No i oczywiście nakazał jak najczęstsze utrzymywanie Małego na parterze. 

Po świętach zabrałam się za tę zleconą pracę, o której wspominałam we wcześniejszym poście. Tak bardzo chciałam wyjść obronną ręką z tego "testu bojowego", że zajęło mi to naprawdę masę czasu. Oprócz tego nawarstwiło się jeszcze kilka innych rzeczy, niezwiązanych z moją aktualną robotą, tylko takich pobocznych, za które też trzeba było się w końcu wziąć. Jeszcze musiałam nabyć nowy telefon, bo ten, który mam, jest służbowy i muszę go oddać. Proces wyboru aparatu, sieci, taryfy itd. też trochę się przeciągnął. W międzyczasie odbyła się urodzinowa impreza Mysi w p-kolu, na którą zwyczajowo rodzice jubilata przygotowują własnoręcznie robione upominki dla wszystkich dzieci (22 osoby!). Również w tym roku Myszkin się popisał i siedząc po nocy stworzył cudeńka dla tych wszystkich dziecków. Następnie miała miejsce urodzinowa impreza w sali zabaw, dla kolegów i koleżanek spoza p-kola. Dzieci były zadowolone, ale samo miejsce o wiele gorsze (przyznaję, że również tańsze) niż zeszłoroczne (które się akurat zlikwidowało). Oprócz naszej imprezy była jeszcze jedna, a niezależnie od tego były przyjmowane dzieci w ogóle spoza imprez. Panował więc nieprawdopodobny chaos. Rodzice nie bardzo mieli się gdzie podziać, więc zaostawiwszy trzech ochotników z naszymi pociechami (m.in. Myszkina, który trzaskał foty), poszliśmy sobie na kawę.

Wczoraj próbowałam nakłonić mojego szefa by pozwolił mi sfilcować się stąd wcześniej, tzn. już od 22 kwietnia. Prawie się zgodził, już wchodziłam do ogródka, już witałam się z gąską. Ale ostatecznie stwierdził, że jednak nie. No dobra, nie to nie. Niech mi płaci za pisanie bloga, jak tak bardzo mu zależy ;)

A jutro jadę do Warszawy na caaały dzień.


czwartek, 4 kwietnia 2013

Zarobiona jestem!

Na prawdziwo! Chociaż jeszcze nie zaczęłam nowej pracy to poniekąd trochę już tam działam. Tzn. obsługuję we własnym imieniu klienta, którego oni do mnie skierowali. No i jestem strasznie wkręcona, nie chcę dać plamy więc wszystko sprawdzam milion razy i to zajmuje mi okropnie dużo czasu. Wiem, że moje poczynania są mniej lub bardziej weryfikowane przez przyszłych szefów i czuję sporą presję. I wiem też, że jak już zacznę pracować w nowym miejscu to lekko i łatwo nie będzie, oby chociaż przyjemnie.

Nagle stałam się też jakaś taka niepewna siebie jeśli chodzi o kontakty interpersonalne z tymi nowymi ludźmi. Ciągle mam jakieś wątpliwości czy dobrze zrobiłam, że o coś zapytałam lub że coś powiedziałam. Przestałam czuć taki wewnętrzny luz, który od dawna mi towarzyszył. Zaczynam się obawiać, że... hmmm.... jakby to powiedzieć... jednak nie będzie takiej dobrej chemii między nami. I może to zostać spowodowane moim stresem i właśnie brakiem luzu. Wiecie, jak człowiek jest spięty to wygaduje czasem różne głupoty i później wynikają z tego niezbyt komfortowe sytuacje. Dzisiaj tak miałam, że w czasie rozmowy z tym klientem chciałam coś żartobliwie rzucić w temacie, ale chyba zabrzmiało to bardziej jak ironia i wzbudziło lekkie oburzenie.  

Z innych rzeczy: zapytałam ostatnio mamę dlaczego nie chce spędzać czasu z moimi dziećmi, zwłaszcza z Chłopcuszkiem. Zapytałam czy ma z nim jakiś problem, bo przyjeżdża do nas tylko na moją wyraźną prośbę, kiedy nie mam z kim zostawić dzieci gdy Myszkin jest za granicą, ale sama nigdy nie wykazuje najmniejszych chęci i nie wykazuje żadnej inicjatywy spotkania się z nami czy to u nas, czy u niej w domu. Oczywiście odpowiedziała, że to nieprawda, że nie chce spędzać z nimi czasu, tylko nie wie kiedy miałaby ten czas spędzać bo nie chce nam przeszkadzać.
Gdybym miała tzw. cycki to by mi opadły kompletnie. Zaczęłam klarować, iż przy dwójce małych dzieci, kiedy jestem z nimi całkiem sama każda pomoc jest dla mnie cenna więc o jakim przeszkadzaniu jest w ogóle mowa. A ona po prostu zmieniła temat!!!!!!!!!! Ja gadam o tych dzieciach i nagle słyszę: no, kupiłam prezent urodzinowy dla Mysi (była w galerii handlowej), więc chyba pojadę już do domu bo jestem zmęczona.
Zapytałam dzisiaj czy w niedzielę może posiedzieć 2 godziny z Chłopcem, bo Mysia ma imprezę urodzinową w sali zabaw, a maluszka nie ma sensu tam ciągnąć, no i co się okazało? Że nie może, bo jest umówiona (ze swoim facetem) i najwyraźniej jest to takie, kurwa, pilne i ważne, że ona nie wie czy to spotkanie będzie mogła przełożyć.

Mam wrażenie, że nie mamy sobie już nic do powiedzenia. 

Widzę wielki mur, za którym prawdopodobnie stoi moja matka, ale jej samej już nie widzę.

piątek, 22 marca 2013

Czuję się tak, jakbym już nie pracowała w mojej pracy. Od poniedziałku NIKT nawet nie napisał do mnie maila!!! Przez cały tydzień kompletnie nikt się do mnie z niczym nie zwrócił! Gdyby nie to, że mam sporo pracy z obsługą jednego mojego kolegi (co robię jednak na własną rękę) nie miałabym tu już zupełnie co robić. Całymi dniami siedziałabym na necie. Nawet trochę żałuję, że zaproponowałam, iż odejdę od maja, bo do tego czasu z pewnością umrę tutaj z nudów. Niemniej jednak ta sytuacja tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że odejście stąd było najlepszą decyzją jaką mogłam podjąć. Zastanawiam się natomiast czy nie zwrócić się do szefa z taką propozycją, że skoro w ogóle nie ma dla mnie pracy, to może pójdę sobie stąd już od połowy kwietnia? Czy lepiej nie robić zamieszania?

Oczywiście ciągle mam stresa czy aby na pewno moja nowa praca wypali i czy przypadkiem moi przyszli pracodawcy się nie wycofają. Staram się o tym nie myśleć, żeby nie sprowadzić na siebie nieszczęścia (czy mi się wydaje, czy brzmię jak zabobonna baba?), ale wiecie - póki nie mam podpisanej umowy nie mogę być pewna niczego. Chociaż z drugiej strony jakieś zasady etyki, uczciwość itd. W sumie dlaczego miałabym zakładać, że coś pójdzie nie tak?

Nie mogę się już doczekać, ehhh!!!!!!!!!!!!!!!

poniedziałek, 18 marca 2013

Nie taki diabeł straszny!

Rozmawiałam dzisiaj z szefem, przyjął wiadomość o tym, że chcę odejść ze spokojem. Powiedział, że martwi go to, ale to chyba raczej miał być wyraz kurtuazji, w sensie, że szkoda i że mu troszkę będzie smutno beze mnie. Powiedziałam, że chciałabym pracować do końca kwietnia i stwierdził, że to przemyśli. Nie sądzę więc, żeby miał robić mi jakieś problemy.

BĘDĘ MIEĆ NOWĄ PRACĘ!!!!!!!!!!!!!!!!!!! AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Oczywiście, spośród wszystkich osób, którym o tym mówiłam, tylko moja mama, dowiedziawszy się, że relatywnie będę zarabiać mniej niż w obecnej pracy, powiedziała, że jaki w ogóle jest sens zmieniać pracę "na gorszą". Jak zwykle musiała podciąć mi skrzydła. Dla mnie to zmiana na lepsze, na dobre perspektywy, na rozwój, na ciekawe zajęcia, na pracę w firmie, która rozwija się jak szalona. Tutaj nic mnie już nie czeka. Myślę, że jeśli się sprawdzę, będę mieć szanse by dobić do finansowego poziomu jaki mnie ostatecznie usatysfakcjonuje.

Ależ się cieszę!

piątek, 15 marca 2013

Dziękuję Wam!

Wszystko wskazuje na to, że będę mieć nową pracę!!!!!!!

HOWGH!!!!!!!!!

Po 8 latach będę mieć nową pracę.

Dziękuję Wam za emocjonalne wsparcie :)))))))))) Najlepsze jest to, że dwa ostatnie dni jak głupia powtarzałam te słówka, czytałam ważniejsze ustawy, bo rozmowa miała mieć charakter bardziej merytoryczny, co postrzegałam jako swego rodzaju egzamin. Tymczasem nic takiego nie miało miejsca. Rozmawiałam z partnerami, było strasznie wesoło i żartobliwie. Niestety nie będę pracować za taką kasę jaką proponowałam, w porównaniu do obecnej pracy będzie jednak znacząco gorzej (porównując z wynagrodzeniem, jakie otrzymywałam gdy pracowałam w pełnym wymiarze, a pracuję, jak wiecie, w niepełnym), ale mam nadzieję, że w dłuższej perspektywie będzie to dla mnie słuszna decyzja.

Teraz muszę tylko pogadać z szefem... Jezu, a jak on mnie w afekcie zatłucze?

środa, 13 marca 2013

Drogie Panie (i Panowie, jeśli jacyś czytają), w piątek idę na drugą rozmowę rekrutacyjną, zatem Wasze wsparcie przyniosło wymierny skutek :). Proszę więc o jeszcze, zwłaszcza w piątek około godziny 10.30. Ta rozmowa ma być bardziej merytoryczna, mam też obawę, że trzeba będzie wypowiadać się w języku obcym, w związku z tym już odgrzebałam moje notatki i powtarzam branżowe słownictwo. 

Poza tym jestem trochę chora, jakieś dolegliwości pokarmowe, skręca mnie brzuch, a na dodatek koszmarnie boli głowa. Liczę na to, że do piątku wydobrzeję. Chłopcu też jest trochę niewyraźny pod tym względem, już dwa razy dzisiaj wymiotował, a oprócz tego ulewa bardziej niż zwykle. Siadać (ani siedzieć) nadal nie potrafi chociaż ma już 8 miesięcy i tydzień. Trochę mnie to niepokoi, za miesiąc idziemy do neurologa i zapytam co on na to i czy przypadkiem nie trzeba było by go troszkę przećwiczyć. Staram się pokazywać Małemu jakie ma możliwości, ale raczej tego nie łapie, nie potrafi przejść do pozycji czworaczej - albo podnosi się na rączkach albo unosi pupę, ale nie umie zrobić tych dwóch rzeczy jednocześnie.

Mysia znowu kaszle. Z uwagi na to oraz moje niedomaganie do końca tygodnia jesteśmy w domu. Prawdopodobnie trzeba będzie pooglądać się z lekarzem, niestety, bo inhalacje pulmicortem nie przynoszą efektu.

poniedziałek, 11 marca 2013

Mam dość tej cholernej zimy!!!

Mam dość!! Co to ma w ogóle znaczyć, że w dniu 11 marca nie mogę dojechać do pracy bo ulice są BIAŁE. Pełne śniegu! Co się tutaj w ogóle dzieje?!!!

Jestem zniechęcona zimnem, jestem zniechęcona tym, że nie mogę znaleźć pracy i ciągle tkwię w tym samym miejscu już od 8 lat i słyszę w kółko to samo, jestem zniechęcona gadaniem koleżanek z pracy o dzieciach, zakupach itp., jestem zniechęcona tymi wszystkimi herbatkami, śniadankami, pierdami. Po dziurki w nosie mam tego!!!!!!!!

Jestem też zmartwiona brakiem cierpliwości do Mysi. Codziennie rano zawożę ją do przedszkola i wściekam się sto razy na jej powolne jedzenie śniadania, powolne ubieranie. A tak naprawdę nawet gdyby ona była gotowa na czas, to wiem, że ja bym nie była. Nie wyrabiam się rano z ogarnięciem Mysi, Chłopca, siebie, ścieleniem łóżek, zmywaniem naczyń, przygotowywaniem śniadania itd. Wkurza mnie to!!!!!!!! I wyżywam się na dziecku. Jestem beznadziejna... Ciągle mam poczucie irytacji swoją córeczką. Ona jest teraz w takim wieku, że głośno się bawi, bywa pyskata, męcząca, domaga się czegoś co chwileczkę, a ja sobie z tym nie radzę. Mam poczucie irytacji i jednoczesne poczucie winy z tego powodu.

Co robić? Jak się wyluzować?

czwartek, 7 marca 2013

Kolejna rozmowa

kwalifikacyjna za mną. To była już czwarta. Jak zorientowałam się gdzie się mieści kancelaria, do której miałam pojechać, stwierdziłam, że gdybym wcześniej sprawdziła gdzie to jest i skonstatowała, że na końcu świata, to w ogóle nie złożyłabym tam papierów. Ale złożyłam więc musiałam pojechać. Jadąc, jadąc i jadąc by w efekcie dojechać do ładnego biurowca posadowionego pośród obdrapanych bloków w kompletnie beznadziejnej okolicy, zyskiwałam pewność, że ta rozmowa raczej nie ma sensu. Na dodatek średnio było z parkowaniem. Gdy już zaparkowałam zadzwoniłam do Myszkina i powiedziałam mu, że nie ma opcji bym pracowała w TAKIM miejscu.
Gdy weszłam do biurowca, a później do kancelarii, stwierdziłam, że w środku jest jakieś sto razy lepiej niż na zewnątrz. Dziewczyny (bo nie sposób powiedzieć, że panie), które miały ze mną rozmawiać, również wpłynęły bardzo pozytywnie na moje postrzeganie całej tej sytuacji. Ta rozmowa udała mi się najlepiej. Nie chcę zapeszać, więc nie napiszę nic więcej, poproszę Was tylko bardzo gorąco:

TRZYMAJCIE KCIUKI ŻEBY ZAPROSILI MNIE NA KOLEJNY ETAP!!!! NO I ŻEBYM OSTATECZNIE DOSTAŁA TĘ ROBOTĘ!!!

poniedziałek, 4 marca 2013

Byłam w sobotę z wizytą u fryzjera i tam w oczekiwaniu na swoją kolej oddałam się przez chwilę odmóżdżającej lekturze kolorowej prasy w postaci magazynu "Party", który zachęcał Edytą Górniak na okładce. Swoją rubrykę prowadzi tam tzw. Perfekcyjna Pani Domu vel Małgorzata Rozenek (chyba). Nie widziałam tej pani nigdy w akcji, ale sporo wiem na jej temat z tzw. doniesień medialnych. Pani ta zaczęła swój felieton informując głodne wiedzy czytelniczki, że nader interesuje ją tematyka relacji międzyludzkich (jakież to na czasie!) i z chęcią im właśnie poświęciłaby swój gazetowy kącik, ale że nie może, czy coś. Więc w zamian napisze garść praktycznych porad dotyczących jajek. Jak chcemy żeby się łatwiej obierało to dosypujemy soli do wody, a jak wlejemy octu do wody to się nie rozleje nawet jak popęka. Jak pomięszają się gotowane z surowymi to dowiemy się które są które jak nimi zakręcimy bo jedne się kręcą, a drugie nie. I tak dalej, i tym podobne.

Następnie pomyślałam sobie, że Perfekcyjna Pani Domu ma w sumie całkiem klawo, że zarabia masę kapuchy m.in. za pisanie takich bredni. Ale później pomyślałam, że gdyby zżerało mnie wewnętrzne pragnienie by rozkładać na czynniki pierwsze skomplikowane relacje międzyludzkie, a musiałabym pisać o gotowaniu jajek, to pewnie poziom frustracji byłby taki, że bliski ochoty strzelenia sobie w łeb.

Tymczasem wybieram się dziś na kolejną (już trzecią) rozmowę kwalifikacyjną. Druga odbyła się w piątek w miłej atmosferze, ale nic z tego nie będzie, gdyż warunkiem sine qua non jest pozostawanie do dyspozycji pracodawcy do godziny 17, ja zaś muszę odebrać Mysię z p-kola do 16.30. Jakie to beznadziejne, że taka prozaiczna przyczyna blokuje mi błyskotliwą karierę!! Okazuje się więc, że to prawda, iż posiadanie dziecków nie idzie w parze z karierą zawodową, przynajmniej jeśli pracuje się dla kogoś. I jestem już teraz pełna obaw, że te dwa pozostałe do porozmawiania miejsca, które potencjalnie mogłyby zostać moimi nowymi pracami, będą ode mnie wymagać bym spędzała w nich czas do 16.30 lub do 17.

Nie ma to jak uprawiać wolny zawód.... hue, hue, hue...

Poza tym dowiedziałam się, że super mam CV (ale nie chodzi o to nieszczęsne zdjęcie, tylko treść, tak, tak ;) i na rozmowie też wypadam czarująco, ale że jestem "masakrycznie droga". Może to było tylko takie zagranie negocjacyjne? No bo jeśli nie, to ja nie wiem co będzie...

czwartek, 28 lutego 2013

Niania

Jak wiecie, od dwóch miesięcy jest z nami, w szczególności z Chłopcem, niania - młoda dziewczyna, o której kiedyś tu wspominałam na etapie poszukiwań opieki dla Małego. Niania jest bardzo sympatyczną osobą i ogólnie jestem zadowolona ze współpracy z nią, ale jednak mam kilka zastrzeżeń.
Po pierwsze - dosyć często słyszymy o różnych jej dolegliwościach - przeziębieniach, bolącym kręgosłupie, migrenie. Najgorsze jest to, że z tych napomknięć można odnieść wrażenie, iż niania wiąże występujące u niej  niedomagania z opieką sprawowaną nad Pupiantym. Na takiej zasadzie: "przeziębiłam się przez te spacery z małym", "odkąd przychodzę do Chłopca kręgosłup strasznie mi się pogorszył", "lekarka mówi, że choruję bo jestem przemęczona i że powinnam więcej odpoczywać". No i ja czasami mam takie niemiłe poczucie jakbyśmy byli sprawcami wyzysku człowieka przez człowieka. Niania jest u nas przez 7,5 godziny dziennie, oprócz opieki nad Małym rozkłada pranie i wiesza następne, a raz w tygodniu odkurza podłogę, ściera kurze z mebli i myje podłogę (za to dodatkowo płacimy). Nie wydaje mi się, żeby to były jakieś ciężkie roboty, ale zapytałam ostatnio czy na pewno chce się zajmować pracami porządkowymi, bo może to pogarsza stan jej kręgosłupa (a stan ten,zdaniem fizjoterapeuty, do którego niania chodzi, rzeczywiście jest kiepski). Zapewniła mnie jednak, że wszystko jest w porządku i nie ma problemu.
Mimo to dziwnie się czuję jak raz po raz słyszę jak źle się ma jej kręgosłup, wywołuje to we mnie poczucie winy.
Po drugie - zaznaczałam na rozmowie, że zależy mi na tym, żeby jak wracam z pracy, sprzęty, naczynia itp. używane do obsługi Małego były umyte i panował względny porządek. No i butelki są zawsze umyte, ale już miseczka, łyżeczka i fartuch od obiadku najczęściej nie (chociaż tak naprawdę wystarczy umieścić to w zmywarce). Miska od prania zostaje w pokoju gdzie stoi suszarka, kombinezon Chłopcuszka też nie zawsze jest schowany na miejsce, smoczka czasem znajduję np. w pokoju Mysi, krem zamiast na przewijaku znajduje się w kuchni. To nic wielkiego, ale trochę denerwuje mnie, że po pracy muszę się jeszcze zakrzątnąć i powstawiać wszystko na miejsce, a jakoś nie potrafię zwrócić jej na to uwagi, taka dupowata jestem.
Najgorsze jednak jest to, że mam silne wrażenie, iż niania nie jest fanką spacerów. Chodzi na nie z poczucia obowiązku i wykorzystuje każdy pretekst by nie pójść. Rozumiem, że aktualna pora roku nie sprzyja pieszym wędrówkom, ale uważam, że dla dobrostanu maluszków ważne jest by były porządnie przewietrzane. A w tym tygodniu Pupianty był na spacerze tylko we wtorek i środę, w poniedziałek nie, bo jakoś się nie złożyło, a dziś i jutro też nie pójdzie bo niania czuje się podziębiona i zapowiedziała, że w związku z tym spacerów nie będzie. Trochę mi szkoda tego mojego synka kiszącego się w domu, zwłaszcza, że ma niefajny katar, a przecież akurat na katar spacery są super, bo chłodne powietrze obkurcza śluzówkę i nawilża ją. Po pracy nie mam jak z nim pójść, bo trzeba się zabrać za obiad, poza tym Mysia, po dniu w p-kolu i długiej zabawie w przedszkolnym ogródku, nie ma już ochoty spacerować.
Ech... Czasem z lekką nostalgią wspominam nianię Mysi, która co prawda miała różne wady, ale spacerowała z nią jak szalona, niezależnie od pogody, czy śnieg, deszcz, mróz, whatever, spacer MUSIAŁ być i to taki co najmniej 1,5 godzinny (chyba, że było naprawdę zimno). Wiosną i wczesną jesienią na dworze spędzała z Myśką niemal cały dzień, a jak były upały to spacerowała dwa razy dziennie - zaraz po moim wyjściu do pracy i po południu, gdy słońce już tak nie paliło. Jak wracałam z pracy w kuchni zawsze panował idealny porządek, wszystko schowane na miejsce, nawet naczynia umyte (jeśli zdarzało mi się rano jakieś zostawić, a dbałam żeby nie zostawiać bo wiedziałam, że niania będzie je myła, a nie umawiałyśmy się na to). Dodatkowo, z własnej inicjatywy, cerowała mysiowe podarte rajstopki i skarpetki i doszywała sznureczki do rękawiczek i czapek. No i mimo, że była po 60 w ciągu dwóch lat była chora może ze dwa razy, a kilka razy poinformowała mnie (z dużym wyprzedzeniem) o zaplanowanej wizycie u lekarza, bym mogła to uwzględnić w swoich planach.

wtorek, 26 lutego 2013

Zęby

Chłopcu posiada dwa zupełnie nowe, eleganckie zęby. Nadal chyba jest zaskoczony tym, że coś mu w paszczy wyrosło. Wygląda ślicznie i od zeszłego tygodnia jest uroczy jak nigdy wcześniej. Po prostu sama słodycz! Opromienia wszystkich swoimi radosnymi uśmieszkami, nadaje jak nakręcony "tatatatatatata", pokrzykuje radośnie i ogólnie jest niemożliwie wręcz słodki. Nastąpił też przełom w leżeniu na brzuszku i teraz Malutek najczęściej urzęduje na podłodze, a na brzuszku potrafi wytrzymać jednorazowo nawet 20 minut. Zaczyna też powoli rozpracowywać o co chodzi z przewracaniem się z brzuszka na plecki.

Noce są duuużo lepsze. Wczoraj np. obudził się tylko raz. Ja jestem leniuch i jak Mały się obudzi ok. 24-1 to biorę go do łóżka bo nie chce mi się stać nad łóżeczkiem i go poklepywać i głaskać żeby usnął, ale jak tata go ogarnia to nie ma zmiłuj i Młody śpi w łóżeczku od wieczora do rana, no chyba że wystąpi jakaś większa awaria. Nadal jest tak, że łóżeczko stoi w naszej sypialni, teraz śpimy z nim na zmianę - raz ja, raz Myszkin. Myślę, że już swobodnie moglibyśmy spać razem, a Mały obok w łóżeczku, ale pewnie Mysia poczytałaby to za rażącą niesprawiedliwość, że my we trójkę, a ona sama jak palec. Zresztą jak Myszkin jest na miejscu to ona łazi do niego w nocy na kanapę (lub do mnie, jeśli to akurat ja śpię na kanapie). Skomplikowany stał się ten układ ze spaniem i trochę mnie to wszystko przeraża. Może pora przeflancować Małego do Mysi? Taki był plan od początku, że dzieci będą mieć pokój wspólny. Ale z drugiej strony, póki on się w nocy jeszcze wybudza to łatwiej jest go ogarnąć jak się ma pod ręką, a nie jeszcze biec do pokoju obok.
Musimy przemyśleć tę sprawę.

Zaczynam eliminować nocne jedzenie i aktualnie daję mu "cienkie" mleko, tzn. 1-2 miarki mleka na 150-180 ml wody. Jak już zęby wyrastają to nie ma żartów ;) Dzisiaj też wybiorę się wreszcie po szczoteczkę do zębów dla Chłopcuszka.

"Dowód poproszę"

Tymi oto słowy zwrócił się do mnie ostatnio kasjer w Biedronce jak kupowałam m.in. wino. Jak pragnę zdrowia, nic nie ściemniam. Powiedziałam: "oczywiście pan żartuje", a on na to, że nie. Ja dalej swoje, że jaja sobie ze mnie robi, a on, że nie i mam pokazywać ten dowód albo konfiskuje wino. No to pokazałam :))))))))) Ja wiem, że na swoje 33 to może nie wyglądam, ale na 17 też raczej już nie... Tak czy inaczej, wesoło mi się zrobiło.

Spieszę donieść, że wybieram się w najbliższym czasie na dwie rozmowy kwalifikacyjne, więc trzymajcie kciuki. Z tej firmy, co byłam ostatnio, wczoraj dostałam maila z informacją o tym, że mnie nie chcą. Ale jak to było napisane!! Spodziewałam się bezosobowej formułki, że dziękujemy za poświęcony czas i do widzenia. A tam pani napisała mi, że bardzo chcieliby współpracować z tak optymistyczną i pełną energii osobą na dodatek o doskonałym przygotowaniu merytorycznym, ale aktualnie nie mogą zaproponować mi pracy, która spełniłaby moje oczekiwania i zaspokoiła ambicje. Więc albo ich budżet na wynagrodzenia był dużo mniejszy niż moje założenia albo zakres obowiązków baaardzo odległy od tego co robię teraz. Oczywiście wchodzi też w rachubę sytuacja, że rzeczywiście to co mówiłam o swoich oczekiwaniach wobec pracodawcy nie wpisywało się w filozofię firmy.

czwartek, 21 lutego 2013

Dodałam zdjęcie do CV i wysłałam trzy zgłoszenia. Na razie cisza, no ale wysłałam je 2 godziny temu, więc jeszcze się nie niecierpliwię :)

Wyobraźcie sobie, że dzisiaj znów śnił mi się były mój chłopak Marcin i niestety był to sen erotyczny! Co tu zrobić, nie jestem z gościem od 10 lat, a on mi się śni i śni, w ogóle nie chce się odczepić! Na dodatek w trakcie tego snu i całej "akcji" pomyślałam o mężu, że właśnie go zdradzam, ale później doszłam do wniosku, że z Marcinem to przecież nie zdrada. Głupie, co?

Czytałam wczoraj w "Twoim Stylu" artykuł/raport - "Polka na starcie" czy jakoś tak. Bohaterkami były babeczki w okolicach 30, po dwóch kierunkach studiów, zarabiające w okolicach 2-2,5 tysiąca netto. Tylko jedna z nich zarabiała 7. Pomyślałam sobie, że mam szczęście, bo mnie zawodowo wiedzie się jednak dużo lepiej (od tych zarabiających 2-2,5k), ale później przyszła refleksja, że po spłaceniu wszystkich zobowiązań niewiele nam zostaje, a przecież już od dawna nie jesteśmy na starcie. Pracuję więc i zarabiam głównie po to by płacić raty kredytów, czynsz i opłacać opiekę dla dzieci. No i jedzenie. Nie pamiętam już kiedy byłam u kosmetyczki, kiedy poszłam na pedicure czy manicure, nie mówiąc o większych szaleństwach typu masaż czy jakiś zabieg na twarz. Od porodu odgrażam się, że w końcu pójdę i dam się porządnie wymasować, pójdę na relaks, ale szkoda mi pieniędzy, zresztą i tak nie mam wolnych środków. Owszem, prawdą jest, że niemal w każdym miesiącu kupuję sobie coś do ubrania, ale zakupy robię tylko w sieciówkach, nie jakichś bardziej ekskluzywnych sklepach. Nie wydaję więc dużych kwot. Wydatki na kosmetyki ograniczyłam bardzo drastycznie. Zakupy żywnościowe robimy w Biedronce lub Lidlu, a nie tak jak wcześniej w Carrefourze czy (nie daj Boże) Piotrze i Pawle. Byliśmy ostatnio ze znajomymi na suszi - to był nasz pierwszy posiłek poza domem od wielu miesięcy. Mocno zastanawialiśmy się czy iść, czy jednak dać sobie spokój, ale w końcu raz kiedyś fajnie wyjść do miasta. Czasami nie chce mi się robić obiadu i myślę żeby zamówić pizzę, ale szybko odganiam tę myśl gdy zdam sobie sprawę ile to będzie kosztowało w porównaniu do obiadu zrobionego własnoręcznie, więc staję przy garach. Znajomi dzwonią i zapraszają nas na wspólny wypad w góry, ale dla nas nie wchodzi to w grę, bo tak naprawdę już kilka dni przed końcem miesiąca nasze konta świecą pustkami. Nie mamy z czego zaoszczędzić na wakacje czy jakieś nieprzewidziane wydatki, wszystko przejadamy. Jedyne oszczędzanie to płacenie składek na polisy na życie, żeby dzieciaki nie zostały na lodzie gdyby coś nam się przytrafiło. Z drugiej strony mamy naprawdę świetne mieszkanie, dosyć porządny samochód i na spłacanie tych dóbr idą spore kwoty. Postanowiłam już, że jak wreszcie za 2 lata spłacę ten cholerny samochód to będę nim jeździć jeszcze co najmniej 4 lata, a nie że zaraz znów się zadłużę no bo skoro mamy dwójkę dzieci to musimy mieć zaraz vana czy innego suva. Byłoby fajnie, ale po co znowu kręcić sobie pętlę na szyję? Planowałam kupić nowego laptopa bo stary już zaczyna mocno niedomagać, ale chyba na razie zainwestuję w sam system operacyjny. Patrząc z perspektywy czasu kwota, którą możemy luźno dysponować, zmniejszyła się w ciągu ostatnich 2 - 3 lat bardzo mocno, nie wspominając o latach, kiedy nie mieliśmy dzieci.
Dlatego wkurza mnie jak czytam w artykule zamieszczonym w tej samej gazecie, że sławne matki mają macierzyństwo bez taryfy ulgowej. Może macierzyństwo jako takie tak, ale możliwości korzystania z pomocy osób trzecich już nie. Bo nas raczej nie stać na to by dopłacać niani by np. posiedziała z naszymi dziećmi w weekend. No i nie możemy sobie pozwolić (tak jak Joanna Brodzik i Paweł Wilczak) by w ramach odpoczynku od obowiązków rodzicielskich skoczyć na kawę do Rzymu, czy pozbyć się w gabinecie kosmetycznym worków pod oczami. Trochę mnie śmieszy jak rzeczona Pani Joanna opisuje, że pracuje 3 miesiące w roku, a przez 9 jest dla synów, ale również wtedy musi wykonywać pewne obowiązki służbowe takie jak sesje do magazynów czy spotkania i wywiady. To jednak jest taryfa ulgowa, bo normalne babki muszą ogarniać dzieciaki, mieszkanie i prawdziwą, ciężką pracę, a nie sesje w magazynie.

środa, 20 lutego 2013

Nigdzie mnie nie chcą :,-(

Od wielu tygodni intensywnie szukam pracy. Tzn. intensywnie to za dużo powiedziane, po prostu wysyłam swoją ofertę w odpowiedzi na każde ogłoszenie w mojej branży jakie się tylko pojawi, a nie ma ich niestety zbyt wiele. Niemniej jednak wysłałam już pewnie z 8 zgłoszeń, a byłam na 1 (jednej!) rozmowie. Miała ona miejsce w sporej firmie. Szłam tam z niezbyt entuzjastycznym nastawieniem, ale rozmawiali ze mną tak sympatyczni ludzie, że strasznie mnie to zachęciło do pracy tam i miałam olbrzymią nadzieję, że się uda. Wydawało mi się, iż zrobiłam dobre wrażenie, bardzo fajnie się nam rozmawiało, miło, bez jakiejś zbędnej napinki, odpowiadałam na zadawane pytania spontanicznie i szczerze. Później pomyślałam sobie, że może zbyt spontanicznie i zbyt szczerze. Może niekoniecznie trzeba było opowiadać, że od pracodawcy oczekuję, że fakt iż mam dwójkę małych dzieci nie będzie stanowić dla niego problemu. Im dłużej myślałam o tej rozmowie tym moje początkowe euforyczne przeświadczenie, że na pewno mnie wybiorą bo jestem taka świetna i elokwentna, zmieniało się w poczucie, że (za przeproszeniem) pierdoliłam jak potłuczona. Mieli się odezwać niezależnie od decyzji, ale nikt nie zadzwonił, co dodatkowo mnie zdołowało i utwierdziło w przekonaniu, że pewnie doszli do wniosku, że mam kompletnie narąbane w głowie i lepiej w ogóle do mnie nie dzwonić.
Najgorsze jednak jest to, że na pozostałe moje zgłoszenia nie było żadnej odpowiedzi. Mam poważne podejrzenie, że czarny PR nieświadomie robi mi osoba o takim samym imieniu i nazwisku jak moje. Jest pewne w 100%, że potencjalni pracodawcy każdego guglują. No i jak wpiszą moje imię i nazwisko do wyszukiwarki to na pierwszym miejscu wśród wyników wyszukiwania pojawia się link do profilu na fejsbuku dziuni o częściowo zbieżnych z moimi danych osobowych. Dziunia ta (a przynajmniej to co prezentuje na swoim profilu) na pewno nie wzbudza chęci nawiązania z nią współpracy w charakterze radcy prawnego. Wyobrażacie sobie??? Stracić 7 szans na nową robotę przez dziunię na fejsie?? Przecież to jakiś fatalny zbieg okoliczności możliwy tylko w tych stechnicyzowanych okrutnych czasach! Oczywiście wszędzie wysyłałam cv bez zdjęcia bo gdzieś wyczytałam, że ze zdjęciem należy wysyłać tylko wówczas gdy pracodawca tego oczekuje. No a jak taki pracodawca nie widzi mojego zdjęcia w cv tylko zobaczy zdjęcie dziuni na fejsie typu słit focia, to odrzuci moją kandydaturę w przedbiegach.
To jakiś koszmar. Mam wezwać tę dziunię żeby usunęła profil na fejsbuku bo rujnuje mi karierę?

poniedziałek, 18 lutego 2013

W końcu musiał przyjść ten moment, że pojawiły się we mnie wątpliwości co do jakości rozwoju Chłopca. Wiem, że to głupie, nie powinno się porównywać dzieci itd., ale cóż poradzę na to, że tak mam? Mysia gdy miała 7 miesięcy umiała już stabilnie siedzieć. Mały w ogóle tego nie potrafi, momentalnie leci do tyłu lub do przodu. Zastanawiam się czy to nie efekt nadużywania leżaczka i krzesełka do karmienia. Karmimy go w krzesełku od skończenia 6 miesięcy (a nawet trochę później) w pozycji półsiedzącej. Mamy krzesełko z odchylanym do tyłu siedziskiem. W krzesełku do karmienia spędza dość sporo czasu (w tej pozycji półsiedzącej) bo jak robię coś w kuchni to mam go na oku, a w leżaczku już nie chce siedzieć. Wydawało mi się, że sześciomiesięczne niemowlę nie ucierpi jak zacznie być bardziej pionizowane, wszak niektóre już zaczynają siadać w tym wieku. Mam wrażenie, że z Mysią chyba było podobnie jakoś, tzn., że też w tym wieku była już karmiona w tym krzesełku.
Wcześniej Mały stacjonował w leżaczku - również spędzał tam dużo czasu w pozycji półleżącej, bo z uwagi na dolegliwości refluksowe pozycja leżąca nie była dla niego dogodna, a przecież nie da się dziecka bez przerwy nosić. 
Po drugie Mały nie odwraca się z brzucha na plecy, udało mu się może ze dwa razy, ale świadomie tego nie robi, nie potrafi. Z kolei z pleców na brzuch obraca się bardzo sprawnie od ukończenia 3,5 miesiąca, ale tylko przez prawy bok, przez lewy nigdy się jeszcze nie obrócił. Nadal nie lubi leżeć na brzuszku, muszę się strasznie namęczyć, żeby nie ryczał jak tak leży. Słabo wspiera się na wyprostowanych rączkach w pozycji na brzuchu, ale jednak nareszcie zaczął to robić. Zaczyna się troszkę przemieszczać pełzająco, ale to raczej nieświadomie - jak się denerwuje leżąc na brzuchu tak odpycha się nóżkami, że siłą rzeczy przesuwa się.
Neurolog mówi, że wszystko jest okej i że po prostu należy go zachęcać do leżenia na brzuszku, ale efekty tego zachęcania są na ogół mizerne.
Ogarnął mnie blady strach, że zepsułam dziecko przez ten leżaczek i krzesełko.

środa, 13 lutego 2013

http://www.tokfm.pl/Tokfm/1,103454,13391648,_Cierpienie_uszlachetnia__Bzdura__Nie_ma_nic_szlachetnego.html

Poruszający wywiad.

wtorek, 12 lutego 2013

Okres burzy i naporu

Mysia dobiega czwartych urodzin i od pewnego czasu przechodzi jakiś młodzieńczy bunt. Trudno z nią wytrzymać, ma postawę skrajnie roszczeniową, wobec nas - rodziców - bardzo często zapomina o tzw. magicznych słówkach, w razie odmowy spełniania jej żądań natychmiastowo uderza w ryk, notorycznie doprowadza do sytuacji, że umawiamy się na jedną bajeczkę i na mur beton jedna i koniec, a jak ta jedna się już skończy to przychodzi z miną zbitego psa i prosi o jeszcze jedną, ostatniutką, najostatniejszą i w braku zgody oczywiście ryczy i się drze. Niegrzecznie zachowuje się również w stosunku do chłopcowej niani, ciągle muszę jej przypominać, że ma się przywitać, a dzisiaj zrobiła olbrzymią awanturę gdy pożyczyłam niani jej gumkę do włosów (której oczywiście od miliona lat nie używała). Wczoraj zwyzywała mnie od głupich i że mnie nie lubi. Byłam w kompletnym szoku.
Nie wiem jak postępować, bo z jednej strony fajnie jest mieć z dzieckiem relacje względnie partnerskie, spokojnie wszystko tłumaczyć, ale widzę, że tłumaczenia do niej w ogóle nie trafiają. Gdy coś próbuję jej klarować to ona już jest zajęta czym innym. Tak naprawdę olewa te moje wystąpienia. Z drugiej zaś strony ciągłe upominanie i karanie też chyba nie prowadzi do sukcesu wychowawczego. Momentami sama jestem zmęczona tym swoim ględzeniem "nie rób tak, zostaw to" itd. Nie wiem skąd się bierze taka naganna postawa Mysi wobec dorosłych, w szczególności rodziców, ale trochę podejrzewam te durne bajeczki dla dzieci, gdzie wszyscy są kompletnymi luzakami. Może trzeba było zostać przy "Kreciku". "Reksiu", "Wilku i zającu" - czyli takich gdzie nie ma gadania :) Przypominam sobie, że mnie by do głowy nie przyszło odezwać się w taki sposób do rodziców, a przecież nie stosowali wobec mnie przemocy, nie było bicia. Nie przypominam sobie nawet żadnych kar. Po prostu rodzice budzili respekt samym faktem, że są rodzicami. My w Mysi respektu raczej nie budzimy.
Tak czy owak martwię się. Czuję się zagubiona, nie wiem jak z nią postępować. Być może za często ponoszą mnie nerwy, za dużo na nią krzyczę, ale naprawdę czasem trudno zachować spokój jak jest się samej z dwójką dzieci i jeszcze chatą na głowie...

Jeśli zaś chodzi o moją niegdysiejszą obietnicę, że już nic nigdy sobie nie kupię, to skruszona melduję, że bardzo szybko ją złamałam :\ Piszę o tym, gdyż dzisiaj na wspaniałym portalu gazeta.pl był tekst o tym, że kobiety więcej wydają kasy na ubrania dla dzieci niż dla siebie. No cóż... jak pewnie się zorientowaliście ja do takich kobiet zdecydowanie nie należę. Lubię ładnie ubrane dziateczki, ale inwestowanie w ubrania dla tych małych szkodników, które w ciągu sekundy doprowadzają się do stanu, że człowiek wstydzi się iść ulicą z takim brudasem, byłoby po prostu wyrzucaniem kasy w błoto. Dlatego najczęściej kupuję ubrania dla Mysi w Tesco. Dla Młodego mam wiele ubrań po Mysi i jeszcze trochę dostałam, więc na razie kupiłam mu kilka par rajstop w Lidlu i dwa pajace. Zresztą uważam, że te ubranka marki F&F naprawdę są ładne i ceny też mają przystępne. Jedna z kobiet cytowanych w rzeczonym artykule argumentowała, że jej dziecko chodzi do prywatnego przedszkola i ubrane w zwykły dres narażone byłoby na taksujące spojrzenia rodziców i przedszkolanek, dlatego lepiej dla niego gdy ma markowe ubranka. Zadziwia mnie co ludzie mogą mieć w głowach.... Musiałabym upaść na łeb żeby wydawać nie wiadomo jakie kwoty na modne ubranka żeby rodzice innych dzieci widzieli wysoki status materialny. Wierzcie mi lub nie - Mysia po dniu spędzonym przedszkolu wygląda jak świnka z błota, bo oni tam bardzo dosłownie podchodzą do hasła "swobodna zabawa na powietrzu". Dzieci - czy zima czy lato - bawią się na całego no a później wyglądają jak nieszczęścia. Nie wyeliminuję tego, zresztą po co stresować dzieciaka, że ma się nie bawić bo się pobrudzi. Wielokrotnie było tak, że raz założone legginsy czy spodnie były właściwie do wyrzucenia, bo piach został wtarty tak pieczołowicie, że rzeczy były nie do doprania. Mamy dla Mysi kilka lepszych ciuszków, których prawie nigdy nie zakładamy bo większe okazje rzadko się zdarzają, a najwygodniej jest i tak w dresach, rajtach, legginsach i koszulkach. Poza tym nie lubię i nie mam czasu prasować więc rzeczy wymagające prasowania też odpadają. Może moje dzieci nie wyglądają jak z żurnala, ale na strojenie się przyjdzie jeszcze czas. Póki co ja się stroję, a one i tak nie mają jeszcze ubraniowych zachcianek, więc korzystam póki mogę :)