czwartek, 28 lutego 2013

Niania

Jak wiecie, od dwóch miesięcy jest z nami, w szczególności z Chłopcem, niania - młoda dziewczyna, o której kiedyś tu wspominałam na etapie poszukiwań opieki dla Małego. Niania jest bardzo sympatyczną osobą i ogólnie jestem zadowolona ze współpracy z nią, ale jednak mam kilka zastrzeżeń.
Po pierwsze - dosyć często słyszymy o różnych jej dolegliwościach - przeziębieniach, bolącym kręgosłupie, migrenie. Najgorsze jest to, że z tych napomknięć można odnieść wrażenie, iż niania wiąże występujące u niej  niedomagania z opieką sprawowaną nad Pupiantym. Na takiej zasadzie: "przeziębiłam się przez te spacery z małym", "odkąd przychodzę do Chłopca kręgosłup strasznie mi się pogorszył", "lekarka mówi, że choruję bo jestem przemęczona i że powinnam więcej odpoczywać". No i ja czasami mam takie niemiłe poczucie jakbyśmy byli sprawcami wyzysku człowieka przez człowieka. Niania jest u nas przez 7,5 godziny dziennie, oprócz opieki nad Małym rozkłada pranie i wiesza następne, a raz w tygodniu odkurza podłogę, ściera kurze z mebli i myje podłogę (za to dodatkowo płacimy). Nie wydaje mi się, żeby to były jakieś ciężkie roboty, ale zapytałam ostatnio czy na pewno chce się zajmować pracami porządkowymi, bo może to pogarsza stan jej kręgosłupa (a stan ten,zdaniem fizjoterapeuty, do którego niania chodzi, rzeczywiście jest kiepski). Zapewniła mnie jednak, że wszystko jest w porządku i nie ma problemu.
Mimo to dziwnie się czuję jak raz po raz słyszę jak źle się ma jej kręgosłup, wywołuje to we mnie poczucie winy.
Po drugie - zaznaczałam na rozmowie, że zależy mi na tym, żeby jak wracam z pracy, sprzęty, naczynia itp. używane do obsługi Małego były umyte i panował względny porządek. No i butelki są zawsze umyte, ale już miseczka, łyżeczka i fartuch od obiadku najczęściej nie (chociaż tak naprawdę wystarczy umieścić to w zmywarce). Miska od prania zostaje w pokoju gdzie stoi suszarka, kombinezon Chłopcuszka też nie zawsze jest schowany na miejsce, smoczka czasem znajduję np. w pokoju Mysi, krem zamiast na przewijaku znajduje się w kuchni. To nic wielkiego, ale trochę denerwuje mnie, że po pracy muszę się jeszcze zakrzątnąć i powstawiać wszystko na miejsce, a jakoś nie potrafię zwrócić jej na to uwagi, taka dupowata jestem.
Najgorsze jednak jest to, że mam silne wrażenie, iż niania nie jest fanką spacerów. Chodzi na nie z poczucia obowiązku i wykorzystuje każdy pretekst by nie pójść. Rozumiem, że aktualna pora roku nie sprzyja pieszym wędrówkom, ale uważam, że dla dobrostanu maluszków ważne jest by były porządnie przewietrzane. A w tym tygodniu Pupianty był na spacerze tylko we wtorek i środę, w poniedziałek nie, bo jakoś się nie złożyło, a dziś i jutro też nie pójdzie bo niania czuje się podziębiona i zapowiedziała, że w związku z tym spacerów nie będzie. Trochę mi szkoda tego mojego synka kiszącego się w domu, zwłaszcza, że ma niefajny katar, a przecież akurat na katar spacery są super, bo chłodne powietrze obkurcza śluzówkę i nawilża ją. Po pracy nie mam jak z nim pójść, bo trzeba się zabrać za obiad, poza tym Mysia, po dniu w p-kolu i długiej zabawie w przedszkolnym ogródku, nie ma już ochoty spacerować.
Ech... Czasem z lekką nostalgią wspominam nianię Mysi, która co prawda miała różne wady, ale spacerowała z nią jak szalona, niezależnie od pogody, czy śnieg, deszcz, mróz, whatever, spacer MUSIAŁ być i to taki co najmniej 1,5 godzinny (chyba, że było naprawdę zimno). Wiosną i wczesną jesienią na dworze spędzała z Myśką niemal cały dzień, a jak były upały to spacerowała dwa razy dziennie - zaraz po moim wyjściu do pracy i po południu, gdy słońce już tak nie paliło. Jak wracałam z pracy w kuchni zawsze panował idealny porządek, wszystko schowane na miejsce, nawet naczynia umyte (jeśli zdarzało mi się rano jakieś zostawić, a dbałam żeby nie zostawiać bo wiedziałam, że niania będzie je myła, a nie umawiałyśmy się na to). Dodatkowo, z własnej inicjatywy, cerowała mysiowe podarte rajstopki i skarpetki i doszywała sznureczki do rękawiczek i czapek. No i mimo, że była po 60 w ciągu dwóch lat była chora może ze dwa razy, a kilka razy poinformowała mnie (z dużym wyprzedzeniem) o zaplanowanej wizycie u lekarza, bym mogła to uwzględnić w swoich planach.

wtorek, 26 lutego 2013

Zęby

Chłopcu posiada dwa zupełnie nowe, eleganckie zęby. Nadal chyba jest zaskoczony tym, że coś mu w paszczy wyrosło. Wygląda ślicznie i od zeszłego tygodnia jest uroczy jak nigdy wcześniej. Po prostu sama słodycz! Opromienia wszystkich swoimi radosnymi uśmieszkami, nadaje jak nakręcony "tatatatatatata", pokrzykuje radośnie i ogólnie jest niemożliwie wręcz słodki. Nastąpił też przełom w leżeniu na brzuszku i teraz Malutek najczęściej urzęduje na podłodze, a na brzuszku potrafi wytrzymać jednorazowo nawet 20 minut. Zaczyna też powoli rozpracowywać o co chodzi z przewracaniem się z brzuszka na plecki.

Noce są duuużo lepsze. Wczoraj np. obudził się tylko raz. Ja jestem leniuch i jak Mały się obudzi ok. 24-1 to biorę go do łóżka bo nie chce mi się stać nad łóżeczkiem i go poklepywać i głaskać żeby usnął, ale jak tata go ogarnia to nie ma zmiłuj i Młody śpi w łóżeczku od wieczora do rana, no chyba że wystąpi jakaś większa awaria. Nadal jest tak, że łóżeczko stoi w naszej sypialni, teraz śpimy z nim na zmianę - raz ja, raz Myszkin. Myślę, że już swobodnie moglibyśmy spać razem, a Mały obok w łóżeczku, ale pewnie Mysia poczytałaby to za rażącą niesprawiedliwość, że my we trójkę, a ona sama jak palec. Zresztą jak Myszkin jest na miejscu to ona łazi do niego w nocy na kanapę (lub do mnie, jeśli to akurat ja śpię na kanapie). Skomplikowany stał się ten układ ze spaniem i trochę mnie to wszystko przeraża. Może pora przeflancować Małego do Mysi? Taki był plan od początku, że dzieci będą mieć pokój wspólny. Ale z drugiej strony, póki on się w nocy jeszcze wybudza to łatwiej jest go ogarnąć jak się ma pod ręką, a nie jeszcze biec do pokoju obok.
Musimy przemyśleć tę sprawę.

Zaczynam eliminować nocne jedzenie i aktualnie daję mu "cienkie" mleko, tzn. 1-2 miarki mleka na 150-180 ml wody. Jak już zęby wyrastają to nie ma żartów ;) Dzisiaj też wybiorę się wreszcie po szczoteczkę do zębów dla Chłopcuszka.

"Dowód poproszę"

Tymi oto słowy zwrócił się do mnie ostatnio kasjer w Biedronce jak kupowałam m.in. wino. Jak pragnę zdrowia, nic nie ściemniam. Powiedziałam: "oczywiście pan żartuje", a on na to, że nie. Ja dalej swoje, że jaja sobie ze mnie robi, a on, że nie i mam pokazywać ten dowód albo konfiskuje wino. No to pokazałam :))))))))) Ja wiem, że na swoje 33 to może nie wyglądam, ale na 17 też raczej już nie... Tak czy inaczej, wesoło mi się zrobiło.

Spieszę donieść, że wybieram się w najbliższym czasie na dwie rozmowy kwalifikacyjne, więc trzymajcie kciuki. Z tej firmy, co byłam ostatnio, wczoraj dostałam maila z informacją o tym, że mnie nie chcą. Ale jak to było napisane!! Spodziewałam się bezosobowej formułki, że dziękujemy za poświęcony czas i do widzenia. A tam pani napisała mi, że bardzo chcieliby współpracować z tak optymistyczną i pełną energii osobą na dodatek o doskonałym przygotowaniu merytorycznym, ale aktualnie nie mogą zaproponować mi pracy, która spełniłaby moje oczekiwania i zaspokoiła ambicje. Więc albo ich budżet na wynagrodzenia był dużo mniejszy niż moje założenia albo zakres obowiązków baaardzo odległy od tego co robię teraz. Oczywiście wchodzi też w rachubę sytuacja, że rzeczywiście to co mówiłam o swoich oczekiwaniach wobec pracodawcy nie wpisywało się w filozofię firmy.

czwartek, 21 lutego 2013

Dodałam zdjęcie do CV i wysłałam trzy zgłoszenia. Na razie cisza, no ale wysłałam je 2 godziny temu, więc jeszcze się nie niecierpliwię :)

Wyobraźcie sobie, że dzisiaj znów śnił mi się były mój chłopak Marcin i niestety był to sen erotyczny! Co tu zrobić, nie jestem z gościem od 10 lat, a on mi się śni i śni, w ogóle nie chce się odczepić! Na dodatek w trakcie tego snu i całej "akcji" pomyślałam o mężu, że właśnie go zdradzam, ale później doszłam do wniosku, że z Marcinem to przecież nie zdrada. Głupie, co?

Czytałam wczoraj w "Twoim Stylu" artykuł/raport - "Polka na starcie" czy jakoś tak. Bohaterkami były babeczki w okolicach 30, po dwóch kierunkach studiów, zarabiające w okolicach 2-2,5 tysiąca netto. Tylko jedna z nich zarabiała 7. Pomyślałam sobie, że mam szczęście, bo mnie zawodowo wiedzie się jednak dużo lepiej (od tych zarabiających 2-2,5k), ale później przyszła refleksja, że po spłaceniu wszystkich zobowiązań niewiele nam zostaje, a przecież już od dawna nie jesteśmy na starcie. Pracuję więc i zarabiam głównie po to by płacić raty kredytów, czynsz i opłacać opiekę dla dzieci. No i jedzenie. Nie pamiętam już kiedy byłam u kosmetyczki, kiedy poszłam na pedicure czy manicure, nie mówiąc o większych szaleństwach typu masaż czy jakiś zabieg na twarz. Od porodu odgrażam się, że w końcu pójdę i dam się porządnie wymasować, pójdę na relaks, ale szkoda mi pieniędzy, zresztą i tak nie mam wolnych środków. Owszem, prawdą jest, że niemal w każdym miesiącu kupuję sobie coś do ubrania, ale zakupy robię tylko w sieciówkach, nie jakichś bardziej ekskluzywnych sklepach. Nie wydaję więc dużych kwot. Wydatki na kosmetyki ograniczyłam bardzo drastycznie. Zakupy żywnościowe robimy w Biedronce lub Lidlu, a nie tak jak wcześniej w Carrefourze czy (nie daj Boże) Piotrze i Pawle. Byliśmy ostatnio ze znajomymi na suszi - to był nasz pierwszy posiłek poza domem od wielu miesięcy. Mocno zastanawialiśmy się czy iść, czy jednak dać sobie spokój, ale w końcu raz kiedyś fajnie wyjść do miasta. Czasami nie chce mi się robić obiadu i myślę żeby zamówić pizzę, ale szybko odganiam tę myśl gdy zdam sobie sprawę ile to będzie kosztowało w porównaniu do obiadu zrobionego własnoręcznie, więc staję przy garach. Znajomi dzwonią i zapraszają nas na wspólny wypad w góry, ale dla nas nie wchodzi to w grę, bo tak naprawdę już kilka dni przed końcem miesiąca nasze konta świecą pustkami. Nie mamy z czego zaoszczędzić na wakacje czy jakieś nieprzewidziane wydatki, wszystko przejadamy. Jedyne oszczędzanie to płacenie składek na polisy na życie, żeby dzieciaki nie zostały na lodzie gdyby coś nam się przytrafiło. Z drugiej strony mamy naprawdę świetne mieszkanie, dosyć porządny samochód i na spłacanie tych dóbr idą spore kwoty. Postanowiłam już, że jak wreszcie za 2 lata spłacę ten cholerny samochód to będę nim jeździć jeszcze co najmniej 4 lata, a nie że zaraz znów się zadłużę no bo skoro mamy dwójkę dzieci to musimy mieć zaraz vana czy innego suva. Byłoby fajnie, ale po co znowu kręcić sobie pętlę na szyję? Planowałam kupić nowego laptopa bo stary już zaczyna mocno niedomagać, ale chyba na razie zainwestuję w sam system operacyjny. Patrząc z perspektywy czasu kwota, którą możemy luźno dysponować, zmniejszyła się w ciągu ostatnich 2 - 3 lat bardzo mocno, nie wspominając o latach, kiedy nie mieliśmy dzieci.
Dlatego wkurza mnie jak czytam w artykule zamieszczonym w tej samej gazecie, że sławne matki mają macierzyństwo bez taryfy ulgowej. Może macierzyństwo jako takie tak, ale możliwości korzystania z pomocy osób trzecich już nie. Bo nas raczej nie stać na to by dopłacać niani by np. posiedziała z naszymi dziećmi w weekend. No i nie możemy sobie pozwolić (tak jak Joanna Brodzik i Paweł Wilczak) by w ramach odpoczynku od obowiązków rodzicielskich skoczyć na kawę do Rzymu, czy pozbyć się w gabinecie kosmetycznym worków pod oczami. Trochę mnie śmieszy jak rzeczona Pani Joanna opisuje, że pracuje 3 miesiące w roku, a przez 9 jest dla synów, ale również wtedy musi wykonywać pewne obowiązki służbowe takie jak sesje do magazynów czy spotkania i wywiady. To jednak jest taryfa ulgowa, bo normalne babki muszą ogarniać dzieciaki, mieszkanie i prawdziwą, ciężką pracę, a nie sesje w magazynie.

środa, 20 lutego 2013

Nigdzie mnie nie chcą :,-(

Od wielu tygodni intensywnie szukam pracy. Tzn. intensywnie to za dużo powiedziane, po prostu wysyłam swoją ofertę w odpowiedzi na każde ogłoszenie w mojej branży jakie się tylko pojawi, a nie ma ich niestety zbyt wiele. Niemniej jednak wysłałam już pewnie z 8 zgłoszeń, a byłam na 1 (jednej!) rozmowie. Miała ona miejsce w sporej firmie. Szłam tam z niezbyt entuzjastycznym nastawieniem, ale rozmawiali ze mną tak sympatyczni ludzie, że strasznie mnie to zachęciło do pracy tam i miałam olbrzymią nadzieję, że się uda. Wydawało mi się, iż zrobiłam dobre wrażenie, bardzo fajnie się nam rozmawiało, miło, bez jakiejś zbędnej napinki, odpowiadałam na zadawane pytania spontanicznie i szczerze. Później pomyślałam sobie, że może zbyt spontanicznie i zbyt szczerze. Może niekoniecznie trzeba było opowiadać, że od pracodawcy oczekuję, że fakt iż mam dwójkę małych dzieci nie będzie stanowić dla niego problemu. Im dłużej myślałam o tej rozmowie tym moje początkowe euforyczne przeświadczenie, że na pewno mnie wybiorą bo jestem taka świetna i elokwentna, zmieniało się w poczucie, że (za przeproszeniem) pierdoliłam jak potłuczona. Mieli się odezwać niezależnie od decyzji, ale nikt nie zadzwonił, co dodatkowo mnie zdołowało i utwierdziło w przekonaniu, że pewnie doszli do wniosku, że mam kompletnie narąbane w głowie i lepiej w ogóle do mnie nie dzwonić.
Najgorsze jednak jest to, że na pozostałe moje zgłoszenia nie było żadnej odpowiedzi. Mam poważne podejrzenie, że czarny PR nieświadomie robi mi osoba o takim samym imieniu i nazwisku jak moje. Jest pewne w 100%, że potencjalni pracodawcy każdego guglują. No i jak wpiszą moje imię i nazwisko do wyszukiwarki to na pierwszym miejscu wśród wyników wyszukiwania pojawia się link do profilu na fejsbuku dziuni o częściowo zbieżnych z moimi danych osobowych. Dziunia ta (a przynajmniej to co prezentuje na swoim profilu) na pewno nie wzbudza chęci nawiązania z nią współpracy w charakterze radcy prawnego. Wyobrażacie sobie??? Stracić 7 szans na nową robotę przez dziunię na fejsie?? Przecież to jakiś fatalny zbieg okoliczności możliwy tylko w tych stechnicyzowanych okrutnych czasach! Oczywiście wszędzie wysyłałam cv bez zdjęcia bo gdzieś wyczytałam, że ze zdjęciem należy wysyłać tylko wówczas gdy pracodawca tego oczekuje. No a jak taki pracodawca nie widzi mojego zdjęcia w cv tylko zobaczy zdjęcie dziuni na fejsie typu słit focia, to odrzuci moją kandydaturę w przedbiegach.
To jakiś koszmar. Mam wezwać tę dziunię żeby usunęła profil na fejsbuku bo rujnuje mi karierę?

poniedziałek, 18 lutego 2013

W końcu musiał przyjść ten moment, że pojawiły się we mnie wątpliwości co do jakości rozwoju Chłopca. Wiem, że to głupie, nie powinno się porównywać dzieci itd., ale cóż poradzę na to, że tak mam? Mysia gdy miała 7 miesięcy umiała już stabilnie siedzieć. Mały w ogóle tego nie potrafi, momentalnie leci do tyłu lub do przodu. Zastanawiam się czy to nie efekt nadużywania leżaczka i krzesełka do karmienia. Karmimy go w krzesełku od skończenia 6 miesięcy (a nawet trochę później) w pozycji półsiedzącej. Mamy krzesełko z odchylanym do tyłu siedziskiem. W krzesełku do karmienia spędza dość sporo czasu (w tej pozycji półsiedzącej) bo jak robię coś w kuchni to mam go na oku, a w leżaczku już nie chce siedzieć. Wydawało mi się, że sześciomiesięczne niemowlę nie ucierpi jak zacznie być bardziej pionizowane, wszak niektóre już zaczynają siadać w tym wieku. Mam wrażenie, że z Mysią chyba było podobnie jakoś, tzn., że też w tym wieku była już karmiona w tym krzesełku.
Wcześniej Mały stacjonował w leżaczku - również spędzał tam dużo czasu w pozycji półleżącej, bo z uwagi na dolegliwości refluksowe pozycja leżąca nie była dla niego dogodna, a przecież nie da się dziecka bez przerwy nosić. 
Po drugie Mały nie odwraca się z brzucha na plecy, udało mu się może ze dwa razy, ale świadomie tego nie robi, nie potrafi. Z kolei z pleców na brzuch obraca się bardzo sprawnie od ukończenia 3,5 miesiąca, ale tylko przez prawy bok, przez lewy nigdy się jeszcze nie obrócił. Nadal nie lubi leżeć na brzuszku, muszę się strasznie namęczyć, żeby nie ryczał jak tak leży. Słabo wspiera się na wyprostowanych rączkach w pozycji na brzuchu, ale jednak nareszcie zaczął to robić. Zaczyna się troszkę przemieszczać pełzająco, ale to raczej nieświadomie - jak się denerwuje leżąc na brzuchu tak odpycha się nóżkami, że siłą rzeczy przesuwa się.
Neurolog mówi, że wszystko jest okej i że po prostu należy go zachęcać do leżenia na brzuszku, ale efekty tego zachęcania są na ogół mizerne.
Ogarnął mnie blady strach, że zepsułam dziecko przez ten leżaczek i krzesełko.

środa, 13 lutego 2013

http://www.tokfm.pl/Tokfm/1,103454,13391648,_Cierpienie_uszlachetnia__Bzdura__Nie_ma_nic_szlachetnego.html

Poruszający wywiad.

wtorek, 12 lutego 2013

Okres burzy i naporu

Mysia dobiega czwartych urodzin i od pewnego czasu przechodzi jakiś młodzieńczy bunt. Trudno z nią wytrzymać, ma postawę skrajnie roszczeniową, wobec nas - rodziców - bardzo często zapomina o tzw. magicznych słówkach, w razie odmowy spełniania jej żądań natychmiastowo uderza w ryk, notorycznie doprowadza do sytuacji, że umawiamy się na jedną bajeczkę i na mur beton jedna i koniec, a jak ta jedna się już skończy to przychodzi z miną zbitego psa i prosi o jeszcze jedną, ostatniutką, najostatniejszą i w braku zgody oczywiście ryczy i się drze. Niegrzecznie zachowuje się również w stosunku do chłopcowej niani, ciągle muszę jej przypominać, że ma się przywitać, a dzisiaj zrobiła olbrzymią awanturę gdy pożyczyłam niani jej gumkę do włosów (której oczywiście od miliona lat nie używała). Wczoraj zwyzywała mnie od głupich i że mnie nie lubi. Byłam w kompletnym szoku.
Nie wiem jak postępować, bo z jednej strony fajnie jest mieć z dzieckiem relacje względnie partnerskie, spokojnie wszystko tłumaczyć, ale widzę, że tłumaczenia do niej w ogóle nie trafiają. Gdy coś próbuję jej klarować to ona już jest zajęta czym innym. Tak naprawdę olewa te moje wystąpienia. Z drugiej zaś strony ciągłe upominanie i karanie też chyba nie prowadzi do sukcesu wychowawczego. Momentami sama jestem zmęczona tym swoim ględzeniem "nie rób tak, zostaw to" itd. Nie wiem skąd się bierze taka naganna postawa Mysi wobec dorosłych, w szczególności rodziców, ale trochę podejrzewam te durne bajeczki dla dzieci, gdzie wszyscy są kompletnymi luzakami. Może trzeba było zostać przy "Kreciku". "Reksiu", "Wilku i zającu" - czyli takich gdzie nie ma gadania :) Przypominam sobie, że mnie by do głowy nie przyszło odezwać się w taki sposób do rodziców, a przecież nie stosowali wobec mnie przemocy, nie było bicia. Nie przypominam sobie nawet żadnych kar. Po prostu rodzice budzili respekt samym faktem, że są rodzicami. My w Mysi respektu raczej nie budzimy.
Tak czy owak martwię się. Czuję się zagubiona, nie wiem jak z nią postępować. Być może za często ponoszą mnie nerwy, za dużo na nią krzyczę, ale naprawdę czasem trudno zachować spokój jak jest się samej z dwójką dzieci i jeszcze chatą na głowie...

Jeśli zaś chodzi o moją niegdysiejszą obietnicę, że już nic nigdy sobie nie kupię, to skruszona melduję, że bardzo szybko ją złamałam :\ Piszę o tym, gdyż dzisiaj na wspaniałym portalu gazeta.pl był tekst o tym, że kobiety więcej wydają kasy na ubrania dla dzieci niż dla siebie. No cóż... jak pewnie się zorientowaliście ja do takich kobiet zdecydowanie nie należę. Lubię ładnie ubrane dziateczki, ale inwestowanie w ubrania dla tych małych szkodników, które w ciągu sekundy doprowadzają się do stanu, że człowiek wstydzi się iść ulicą z takim brudasem, byłoby po prostu wyrzucaniem kasy w błoto. Dlatego najczęściej kupuję ubrania dla Mysi w Tesco. Dla Młodego mam wiele ubrań po Mysi i jeszcze trochę dostałam, więc na razie kupiłam mu kilka par rajstop w Lidlu i dwa pajace. Zresztą uważam, że te ubranka marki F&F naprawdę są ładne i ceny też mają przystępne. Jedna z kobiet cytowanych w rzeczonym artykule argumentowała, że jej dziecko chodzi do prywatnego przedszkola i ubrane w zwykły dres narażone byłoby na taksujące spojrzenia rodziców i przedszkolanek, dlatego lepiej dla niego gdy ma markowe ubranka. Zadziwia mnie co ludzie mogą mieć w głowach.... Musiałabym upaść na łeb żeby wydawać nie wiadomo jakie kwoty na modne ubranka żeby rodzice innych dzieci widzieli wysoki status materialny. Wierzcie mi lub nie - Mysia po dniu spędzonym przedszkolu wygląda jak świnka z błota, bo oni tam bardzo dosłownie podchodzą do hasła "swobodna zabawa na powietrzu". Dzieci - czy zima czy lato - bawią się na całego no a później wyglądają jak nieszczęścia. Nie wyeliminuję tego, zresztą po co stresować dzieciaka, że ma się nie bawić bo się pobrudzi. Wielokrotnie było tak, że raz założone legginsy czy spodnie były właściwie do wyrzucenia, bo piach został wtarty tak pieczołowicie, że rzeczy były nie do doprania. Mamy dla Mysi kilka lepszych ciuszków, których prawie nigdy nie zakładamy bo większe okazje rzadko się zdarzają, a najwygodniej jest i tak w dresach, rajtach, legginsach i koszulkach. Poza tym nie lubię i nie mam czasu prasować więc rzeczy wymagające prasowania też odpadają. Może moje dzieci nie wyglądają jak z żurnala, ale na strojenie się przyjdzie jeszcze czas. Póki co ja się stroję, a one i tak nie mają jeszcze ubraniowych zachcianek, więc korzystam póki mogę :)


 

poniedziałek, 4 lutego 2013

Nuda, nuda, potworna nuda

Jak to w robocie czyli. Żeby jednak oddać sprawiedliwość memu szefu i jego organizacji pracy powiem, że w zeszłym tygodniu miałam zajęcia sporo całkiem. Ale chodziłam dopiero od środy, bo w poniedziałek i wtorek zajęta byłam chorowaniem. Został mi jeszcze niepiękny kaszel. Mysia też ma kaszel i Chłopcu ma kaszel. Obdzielono nas sprawiedliwie. Tylko Myszkin nie dostał, chociaż w zeszłym tygodniu, poruszony moją ciężką niedomogą, został z nami zamiast jechać do ziemi włoskiej. Ale kaszlu mimo to mu poskąpiono. Muszę w tym miejscu wyrazić uznanie dla mego męża i pochwalić go publicznie. Otóż w jego relacjach z małym syńciem nastąpił poważny przełom i już się go w ogóle nie boi ani nie unika. Mam nawet wrażenie, że całkiem często radzi sobie z nim lepiej niż ja. Utuli, utuli i dzieciak śpi jak anioł. A jak ja się zabieram za ponowne wprowadzanie do krainy Morfeusza wybudzonego Chłopca, to on tylko się turla po łóżku i coraz bardziej wścieka.
Gdy leżałam w malignie tatuś zajął się Maluszkiem na full serwis, wykąpał, nakarmił, spał z nim i zmieniał pieluszki, a ja z zatyczkami w uszach na kanapie zażywałam odpoczynku. Jak trochę wydobrzałam postanowiłam kuć żelazo póki gorące i wkręcić Myszkina w ten dziecięcy klimat trochę bardziej.Wyraziłam zapatrywanie, że może jednak już czas bym zaczęła odzyskiwać schemat snu właściwy dorosłym ludziom i się możemy trochę powymieniać z tym spaniem z Maluniem. Wyobraźcie sobie, że zgodził się bez najmniejszego problemu! Ma również za sobą cały dzień spędzony z Chłopcem pod moją nieobecność i nieobecność niani. Myślałam, że jak wrócę napotkam gradową chmurę, a gdy tylko otworzę drzwi dziecko wyląduje w mych ramionach, ale Myszkin był uśmiechnięty od ucha do ucha, Chłopiec cały i nawet nie schowany w szafie tylko normalnie, na tatusinych rękach.
Tymczasem choroba minęła, mąż mój wyjechał i znowu zostałam sama z dziateczkami. Pomyślałam sobie, że w tym ciężkim czasie warto byłoby jakoś osłodzić sobie życie i jednak dokonać zakupu przecudnych "motocyklowych" botków, o których marzę bez wytchnienia już przez cały miesiąc. Nie miałam w styczniu funduszów, teraz też wiem, że zdecydowanie nie powinnam ich kupować i gniew męża mnie nie ominie, ale gniew męża nastąpi i się skończy, a niespełnione marzenie będzie się za mną ciągnąć do końca życia i sączyć gorycz w mój umysł. Przecież na coś takiego nie mogę sobie pozwolić, żeby niekupione buty zrujnowały mi psychikę jak mam dwoje malutkich dzieci pod opieką! Poza tym, po zakończeniu karmienia mój organizm doszedł najwyraźniej do przekonania, że piersi nie będą mi już potrzebne do niczego i je zlikwidował kompletnie. Skoro zatem nie posiadam biustu sprawię sobie chociaż buty.
Cholera, słabe jest to, że zarabiam o 1/4 mniej, bardzo słabe. Tak naprawdę musimy skrzętnie liczyć każden grosz, kryzys zewsząd nas atakuje i to nie są żarty, bo jestem najlepszym przykładem na to, że kryzys istnieje skoro obcięto mi wynagrodzenie. Więc tylko te botki i już nic, nigdy, do końca życia. Przyrzekam!!!