czwartek, 27 grudnia 2012

Macierzyństwo rujnuje mi pożycie małżeńskie - taka jest smutna prawda. Chłopcu sprawia, że jestem tak wyczerpana psychicznie i fizycznie, że nie mam w ogóle głowy by myśleć o bzykaniu w kategoriach czegoś, co powinno stanowić stały element małżeństwa. Pewnie karmienie piersią również sprawia, że moje libido wynosi aktualnie minus 100. Od urodzenia Chłopca bzykaliśmy się dosłownie kilka razy. Ja w ogóle nie odczuwam takiej potrzeby, z mojego punktu widzenia byłoby super gdyby ta sfera życia mogła nagle w cudowny sposób przestać istnieć. Jednak mam męża, który, co oczywiste, nie podziela tych zapatrywań. Nie ma afer, dramatu, płaczu i zgrzytania zębami, Myszkin sprawia wrażenie jakby cierpliwie czekał aż mi się odmieni albo... jakby opanowała go rezygnacja.  Kilka razy napomykał, że nie powinno tak długo to trwać, ale wygląda jakby póki co pogodził się z sytuacją. Chyba sam widzi, że naprawdę ciężko o bzykanie, gdy Chłopcu budzi się w sposób całkowicie nieprzewidywalny.

Tak czy inaczej smutno mi, bo to wszystko jeszcze bardziej rozluźnia i tak już przecież nadszarpnięte więzy małżeńskie. To, co było tylko nasze, takie intymne, po prostu przestało istnieć. Wiem, że to bardzo źle, ale nie wiem jak temu zaradzić.

wtorek, 25 grudnia 2012

Świątecznie

Bilans pierwszej w życiu Wigilii w moim domu przedstawia się następująco:
- organizacyjnie - porażka na całej linii; garnki kipiały jak szalone, barszczyk kompletnie zalał mi świeżo umytą kuchnię, później to samo zrobiły pierogi, Mysia marudziła, Chłopcu, żeby nie było za łatwo, na okrągło się wydzierał, zapomniałam wstawić do pieca karpia i w sumie całe szczęście, bo okazało się, że wcześniej należało oskrobać go z łusek, czego nie uczyniłam, bo myślałam, że skoro kupiony w markecie nieżywy i wypatroszony, to nadaje się od razu do przyrządzenia. W związku z tym do Wigilii zasiedliśmy chyba w okolicach 18, przy czym barszcz i pierogi były już nieco wychłodzone

- kulinarnie - prima sort! Wszystko udało mi się wspaniale, karp był po prostu rewelacyjny, śledź pod pierzynką również. Zrobiłam także pierogi, wspomniany barszcz, sałatkę jarzynową i jeszcze upiekłam placek. Mama zrobiła kapustę z grzybami, kompot z suszonych owoców, rybę po grecku i pierogi gotowane (ja zrobiłam smażone - wg przepisu koleżanki pochodzącej z Augustowa). Muszę nieskromnie powiedzieć, że wszystko było pyszne. Mama musiała być ze mnie dumna. Gdzie te czasy kiedy to postanowiłam zadziwić najbliższych i na Wigilię przyniosłam sandacza w maku w sosie pomarańczowym wg wyrafinowanego przepisu z Elle, tyle że zamiast sandacza kupiłam mintaja, który był suchy jak wiór, a czarny od maku wyglądał jak spalony na węgiel.

- jeśli chodzi o atmosferę to było dość miło. Najważniejsze, że Mysia zachwycona prezentami i w ogóle wszystkim co się działo.

Jedno jest pewne - nie zamierzam więcej powtarzać tego wyczynu. Byłam zjebana jak pies, a jeszcze trzeba było przecież posprzątać, co też nie należało do łatwych zadań. O godzinie 23 ledwo stałam na nogach ze zmęczenia. Mam nadzieję, że kolejna Wigilia będzie wyjazdowa - jakieś góry i narty do tego.

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Znów jesteśmy chorzy. Tym razem właściwie wszyscy, ale dzieci najbardziej. Mysia zachorowała jako pierwsza - w czwartek miała katar, w piątek doszedł do tego kaszel, a w niedzielę zaczęła posikiwać, co oznacza, że znowu rzuciło się jej na układ moczowy. Nie wiem jak jej wytłumaczyć żeby nie siadała na dworze na nic pupskiem. Jak wychodzą w p-kolu na ogród (a wychodzą codziennie, niezależnie od pogody) to odbywa się swobodna zabawa. Panie pewnie nie są w stanie przypilnować każdego, a dzieci jak to dzieci - jak zwróci się uwagę to ukucnie, ale za chwilkę, zapamiętana w zabawie rozkraczy się tyłkiem na ziemi i zapalenie pęcherza pojawi się wówczas jak w banku. Codziennie przypominam, że ma pod żadnym pozorem nie siadać na niczym, ale pewnie to moje gadanie nie zostawia w jej pamięci najmniejszego śladu...
Chłopcu dostał katar w nocy z soboty na niedzielę, ale taki, że nie można dać mu rady. Odciągam gluty aspiratorem podłączanym do odkurzacza (brzmi straszliwie, ale to całkowicie bezpieczna i rewelacyjna metoda, polecam każdemu!), a po 10 minutach znów aż bąble wychodzą mu z nosa. Oczywiście nie może przez to wszystko spać ani jeść, ale usypianie na nocny sen nadal odbywa się w łóżeczku z pełnym sukcesem. Tzn sukcesem jeśli chodzi o usypianie, bo przez katar (tak sądzę, że właśnie przez to) budzi się po pół godzinie i jest kłopot z ponownym zaśnięciem gdy nos zawalony dokumentnie. Mam jednak nadzieję, że pozytywny wzorzec się utrzyma, a jak dolegliwości miną, to i sen będzie spokojniejszy i twardszy.
Przez te zdrowotne zawirowania pojechaliśmy wczoraj z dzieckami na pomoc doraźną. Mysia dostała antybiotyk i furaginę, a u Chłopca lekarka zdiagnozowała ząbkowanie. Oprócz tego zmasakrowała mu siusiaczka bo tak mocno naciągnęła skórkę, że aż mu tam popękało. Teraz oprócz kataru i zębów doskwiera mu pewnie ten pokiereszowany siusiak, a ja proszę los, by oszczędził mu kłopotów z tym jeszcze. Przemywam rumiankiem licząc, że się ładnie zagoi i będzie po wszystkim.  
Dziś zatem siedzę w domu z obydwoma moimi dziateczkami, lansuję się przy myciu okien (umyłam już dwa!) w dresie i fryzurze w totalnym nieładzie, Chłopca muszę cały czas nosić w nosidełku bo dostaje szału jak leży i katar nie pozwala mu oddychać. A po południu czeka mnie służbowa Wigilia więc z domowego "garkotłuka" przeistoczę się niczym Kopciuszek w przepiękną królewnę :))) buahahahaha!!!

piątek, 14 grudnia 2012

Prezenty kiedyś i dziś

W związku ze zbliżającymi się Świętami nawiedziła mnie ostatnio nostalgia - przypomniałam sobie przedświąteczny klimat zamierzchłych czasów mego dzieciństwa, przypadającego na okres schyłkowego PRLu. I nie wiem jak było u Was w domach, w każdym razie u mnie, odkąd tylko bracia raczyli uświadomić mi, że prezentów wcale nie przynosi Gwiazdor tylko kupują rodzice, a następnie chowają je w szafie, postanowiłam rokrocznie obdarowywać mych bliskich. Jednego roku na przykład, mama otrzymała urocze perfumy "Julia", a tacie sprawiłam wodę kolońską - obydwa zapachy z pobliskiego kiosku "Ruchu". Gdy trafił się taki rok, że akurat nie dysponowałam gotówką, szłam w kierunku najbliższych wszak sercu prezentów hand made. A że zdolności manualne nigdy nie były moją najmocniejszą stroną to już całkiem inna kwestia. Faktem jest, że pudełko na biżuterię wykonane z pietyzmem z kartonika po radzieckim budziku oklejonego obtłuczoną glazurą łazienkową, służyło mojej mamie przez długie lata. Trzymała je z dumą na toaletce jeszcze w czasach gdy już dawno chodziłam do liceum.
Przygotowywanie prezentów był to główny temat moich rozmów z dwoma najbliższymi przyjaciółkami, już na dobry miesiąc przed Gwiazdką. Podarunki dostawali zarówno rodzice jak i ma się rozumieć, rodzeństwo.

Mam wrażenie, że teraz dzieci są jakieś inne. Dzieci, które znam, które są w wieku szkolnym i dawno nie wierzą w Mikołaja/Gwiazdora, nie zadają sobie trudu by przygotować cokolwiek dla swych najbliższych. Są nastawione na oczekiwanie i otrzymywanie, a nie na dawanie. Tzw. "listy do Św. Mikołaja" stanowią przecież tylko formalność bo tak naprawdę to zamówienia na artykuły reklamowane na dziecięcych kanałach TV. Dobrze, że nie mamy telewizji. Nasza Mysia jeszcze nie zdaje sobie sprawy z istnienia wielu drogich i bardzo drogich zabawek, które zapewne pragnęłaby posiąść. Na jej liście marzeń w tym roku znalazł się miękki jaszczur, pluszowa biedronka i jeżdżący piesek (taki na kółeczkach), a tak naprawdę ona cieszy się z czegokolwiek, nawet z papierowej maski, balonika, włóczkowej laleczki.

Chciałabym, żeby przygotowała mi kiedyś swoimi nieporadnymi, dziecinnymi rączkami pudełko na biżuterię albo cokolwiek innego.  

Z innej beczki: Chłopcuszek drugi wieczór z rzędu zasnął w swoim łóżeczku! Wczoraj tak ładnie i spokojnie bawił się tam po kolacji, że postanowiłam ot tak, spróbować czy nie zaśnie. Na początku nie wierzyłam, że to się uda, ale po 45 minutach śpiewania i głaskania zasnął bez płaczów, bez protestów i większych nerwów (troszkę był zdezorientowany co się dzieje bo do tej pory łóżeczko było jednym z miejsc zabawy). A dziś pobawił się chwilkę, odwrócił na drugi bok i już go nie było. Mój synek naprawdę potrafi mnie zaskoczyć! Byłam przekonana, że będzie ze mną spał ad infinitum i nigdy nie pozwoli się odłożyć do łóżeczka czy wręcz po prostu w nim zasnąć. Będę kuła żelazo póki gorące i nie odpuszczę - już teraz konsekwentnie będzie usypiany w łóżeczku. Na razie, po pobudce na pierwsze nocne karmienie, nie będę go odkładać, nie ma co wprowadzać za dużo zmian na raz. Ale za tydzień czy dwa...czemu nie? Może w ten sposób uda się wyeliminować to cogodzinne wybudzanie, podjadanie?
Mam ochotę powiedzieć mojej mamie "a nie mówiłam?" - to tak a propos mojej z nią kłótni o spanie w łóżeczku gdy Mały miał dwa miesiące. Wiedziałam, że przyjdzie taki moment, że dojrzeje do tego, że zaspokajanie jego najwcześniejszej potrzeby bliskości kiedyś zaowocuje, a stało się to dużo szybciej niż przypuszczałam.

czwartek, 6 grudnia 2012

Nieudane zakupy

Prześladują mnie pechowe zakupy. Zaczęło się od zamówienia w szeroko reklamowanym na każdym możliwym portalu Zalando takiej oto uroczej sukienki na służbową wigilię:

http://www.zalando.pl/mintberry-sukienki-czerwony-m3221c04w-304.html

Po 8 dniach oczekiwania na przesyłkę okazało się, że zaginęła. Na szczęście wybrałam opcję za pobraniem, bo tak to nie miałabym ani sukienki ani kasy.
Postanowiłam też zakupić dżinsy rurkowate, takie, żebym mogła je wkładać do kozaków. Strasznie się napaliłam na te dżinsy, wiedziałam dokładnie jak mają wyglądać i we wtorek wybrałam się na dwugodzinne zakupy (planowałam kupić jeszcze kilka prezentów). Sądziłam, że w dwie godziny spokojnie wszystko załatwię, ale w tych galeriach handlowych to człowiek musi przecież pokonywać na piechotę takie odległości, że dwie godziny minęły jak chwilka, na dodatek nie znalazłam takich spodni jakie chcę w żadnej z sieciówek. Szukałam tam właśnie, bo planowałam wydać na dżinsy nie więcej niż 150 złotych. W międzyczasie Myszkin zadzwonił, że Młody ryczy, więc się zestresowałam i żeby dopełnić swej misji, jak głupia poszłam do sklepu z dżinsami, gdzie wiadomo, że ceny są o milion wyższe niż w rzeczonych sieciówkach. No i tam właśnie, w Big Starze, kupiłam w końcu spodnie za kwotę 219 złotych. Nie odpowiadały mi do końca, ale wiecie jak to jest - jako zaganiana mamuśka w pośpiechu doszłam do wniosku, że przynajmniej będę mieć z głowy jeden temat.
Już jak wróciłam do domu wiedziałam, że postąpiłam źle. 219 złotych to zdecydowanie za dużo za spodnie, które nie do końca mi się podobają, więc postanowiłam je oddać następnego dnia. Tak właśnie uczyniłam, wcześniej kupiwszy w innej galerii handlowej moje wymarzone spodnie, które znalazłam w Reserved i które kosztowały 129 złotych, zatem cena również zachęcała do zakupu (w tym czasie z Małym była moja mama, którą specjalnie zamówiłam na tę okoliczność). Zadowolona wróciłam z tymiż spodniami do domu, oderwałam metkę, wbiłam się w nie i jak tylko usiadłam z rozpaczą skonstatowałam, że tkanina ma tzw. błąd - taką dość dużą, ciemniejszą kreskę na samym przodzie. Nie widziałam jej w przymierzalni bo byłam oczywiście bez okularów, poza tym ona stała się wyraźna dopiero jak materiał się naciągnął na mym udzie. To mnie po prostu dobiło. Nie dość, że nalatałam się jak głupia, straciłam mnóstwo czasu na korowody ze spodniami to jeszcze te moje wymarzone po zerwaniu metki ujawniły mi swoją straszliwą wadę. Zastanawiałam się nawet czy je reklamować, czy odpuścić, bo już naprawdę nie miałam siły na to wszystko. Wiedziałam jednak, że ten błąd nie da mi spokoju i przez to nie będę ich nosić. Dzisiaj więc, jeszcze przed południem, zapakowałam Chłopca do samochodu i w olbrzymiej śnieżycy ruszyliśmy do Reserved. Jak idiotka sądziłam, że skoro wada jest ewidentna i powstała z pewnością nie z mojej winy, co widać na pierwszy rzut oka, to reklamację będę mogła załatwić od ręki i po prostu wymienić spodnie na niewadliwe (które jeszcze wczoraj na pewno tam były, bo to dość świeża kolekcja). Zapomniałam, że LPP (właściciel Reserved) to nie Ikea czy TK Maxx, gdzie reklamacje załatwia się w 3 sekundy w sposób satysfakcjonujący dla klienta, który wychodzi ze sklepu z uśmiechem od ucha do ucha. Nie. W polskiej firmie oczywiście jest cała procedura - spisanie protokołu, dwa tygodnie oczekiwania na rozpatrzenie i dopiero wówczas się okaże czy otrzymam te pieprzone spodnie, czy zwrot gotówki. Założę się jednak, że za dwa tygodnie mojego rozmiaru (który pewnie jest dość "chodliwy" bo standardowy - 27/32) po prostu już nie będzie i zostanę bez spodni i znowu stracę masę czasu i nerwów na ich poszukiwanie. Na dodatek pani w sklepie poleciła mi dzwonić do nich! Heloł?? To chyba sprzedawca informuje kupującego o rozpatrzeniu reklamacji, a nie kupujący wydzwania sto razy do sprzedawcy żeby dowiedzieć się czy ten raczył pozytywnie ustosunkować się do oczywistej sprawy. Naprawdę się wściekłam bo to czysty absurd. Wiem, że przepisy dają sprzedawcy czas dwóch tygodni na rozpoznanie reklamacji, ale do ciężkiej cholery, jest jeszcze coś takiego jak obsługa klienta, która w tym przypadku okazała się beznadziejna!! Nie rozumiem jaki jest problem w tym by załatwić tak oczywistą rzecz od ręki. Czytałam też na jakimś forum, że LPP w razie uwzględnienia reklamacji i braku możliwości wymiany towaru oferuje kartę podarunkową w ramach zwrotu gotówki. Jest to oczywiście niezgodne z przepisami, bo odstąpienie od umowy powoduje konieczność zwrotu dokonanych świadczeń, czyli ja oddaję spodnie, a oni mi pieniądze, które mogę wszak wydać gdzie chcę. Karta podarunkowa jest niestety ważna tylko u nich. Niech spróbują zrobić mi coś takiego to ja z kolei zrobię im w tym sklepie jesień średniowiecza i jeszcze poszczuję Chłopcem ;))
Ależ byłam zła!! Przede wszystkim na tę głupią politykę firmy LPP, na tę zbędną biurokrację, która w sposób całkowicie bezsensowny pochłania tyle czasu tylu osób. Aż odechciało mi się tych spodni.
Na dodatek Myszkin wczoraj zabrał się za naprawianie odkurzacza i najpierw go naprawił, ale w międzyczasie coś gdzieś przerwał i odkurzacz zepsuł się na amen. Tak, w ferworze świątecznych wydatków konieczność nieplanowanego zakupu odkurzacza zdecydowanie nie poprawiła mi nastroju. A odkurzacz być musi, bo chałupa nam już brudem zarosła kompletnie.
Super jest jednak to, że udało mi się kupić część prezentów. Zostało mi jeszcze trochę do kupienia, ale może uda mi się wyskoczyć na chwilę do pobliskiego centrum handlowego jak niania przyjdzie w przyszłym tygodniu zapoznawać się z Chłopcem i jego zwyczajami. Oczywiście nie zaraz w poniedziałek czy wtorek, ale może np. w czwartek będę mogła zostawić ich samych na jakiś czas?
Aha, czy wspominałam, że w tym roku pierwszy raz w życiu będę urządzać Wigilię??? Otóż tak właśnie!

niedziela, 2 grudnia 2012

Dziwne spotkania

Moja mama spotkała niedawno rodziców mojego byłego chłopaka Marcina. W Lidlu :)
Marcin był moją (a ja jego) pierwszą, wielką miłością, rozstaliśmy się z mojej inicjatywy, w dość dramatycznych okolicznościach prawie 10 lat temu. Przez jakiś czas utrzymywaliśmy "przyjacielskie" kontakty by w roku 2005 definitywnie zerwać znajomość raz na zawsze. Przez lata dręczyło mnie okropne poczucie winy (nadal czasem dręczy). Milion razy, wyjąc w duchu w niebogłosy, zadawałam sobie pytanie dlaczego to wszystko zepsułam. Marcin wciąż jeszcze często śni mi się po nocach. Myślę, że gdzieś tam w podświadomości, nie "przepracowałam" tego tematu. Nie ma co ukrywać - mimo tych 10 lat, które minęły odkąd przestaliśmy być parą, myśl o nim wciąż budzi we mnie emocje. Pewnie niezbyt to zdrowe, ale cóż mogę poradzić...

Swoją drogą to niesamowite, że byliśmy ze sobą niespełna 4 lata, a tak strasznie ten związek był dla mnie ważny, że mimo upływu 10 lat od naszego rozstania ciągle gdzieś głęboko tkwi on w moim sercu (używając języka z dziewczęcych powieści ;). Spotkaliśmy się 3 lata temu w pociągu, w Warsie. Ach, cóż to było za spotkanie - on udawał, że mnie nie zauważył i sam pewnie marzył o tym by stać się niewidzialny. Był zarumieniony ze zdenerwowania. Ale mnie wydało się głupie by udawać, że się nie znamy i odejść bez słowa więc go zagadnęłam i tak sobie razem jechaliśmy przez następne dwie godziny. Było miło, tzn. rozmowa toczyła się wartko, wymienialiśmy się informacjami o dawnych znajomych, którzy po naszym rozstaniu przestali być wspólni i gadaliśmy na takie ogólne tematy.

Wracając zaś do maminego spotkania w Lidu, oczywiście przemaglowałam ją dokładnie na okoliczność tego co ona powiedziała na mój temat i czego dowiedziała się o Marcinie. Otóż mama powiedziała mym niedoszłym teściom, że mam dwójkę dzieci bo niedawno urodziłam chłopca i że jest ze mnie zadowolona bo jestem poukładana i od stycznia wracam do pracy (szkoda, że nie przemyciła między wierszami informacji, iż po porodzie wyglądam szczupło i atrakcyjnie ;))))))))))))).  Na co mama Marcina stwierdziła, że mam śliczną córeczkę gdyż widziała ją na zdjęciach (czyżby poprzez portal społecznościowy nasza-klasa, gdzie kuzynka Marcina była wśród moich znajomych?). I że oni też są z Marcina zadowoleni, lecz niestety nie sprawił im póki co wnuków, nie ożenił się, a nawet aktualnie nie ma dziewczyny.

No i teraz, wiem, że to głupie, w mojej głowie powstała myśl, że to przeze mnie nie ułożył sobie życia! Cóż za pycha i wysokie mniemanie o sobie - pewnie pomyślicie. Chyba jednak tak bywa, że kobiety dość często mają tendencję by wyobrażać sobie nie wiadomo co i sądzić, iż żyją na wieki w pamięci swoich byłych i jeszcze na dodatek są pozytywnie wspominane. A przecież Marcin nie ma wielu powodów by o mnie ciepło myśleć (chociaż nasz związek był przepiękny - to nie ulega wątpliwości). Tak naprawdę, pewnie na co dzień obchodzę go tyle, co zeszłoroczny śnieg, a gdy już się na mnie natknie, woli udawać niewidzialnego, więc chyba powinnam przestać się emocjonować tym, że mama spotkała jego rodziców w Lidlu.

środa, 28 listopada 2012

Koleżanka A. jednak nie mogła zadeklarować się, że zostanie z nami przez rok, więc zdecydowaliśmy się rozpocząć współpracę z dwudziestotrzylatką. Jeszcze zanim zadzwoniłam by jej to zakomunikować odebrałam maila, w którym niania napisała, że nie chce się narzucać, ale pomyślała, że gdybyśmy zdecydowali się na nią mogłaby za niewielką dopłatą zadbać o nasz dom, tak byśmy nie musieli sprzątać, a także zająć się gotowaniem (co uwielbia). Gdy to przeczytałam, mało nie posikałam się z wrażenia gdyż taki układ stanowiłby spełnienie moich marzeń. Zwłaszcza to gotowanie... Ale jak trochę ochłonęłam, pomyślałam sobie, że lepiej zacząć od tego, czego dotyczyło nasze ogłoszenie, a jak po miesiącu okaże się, że niania daje radę z Chłopcem, to pomyślimy o dodatkowych obowiązkach. Nie chciałabym bowiem, by obiad powstawał ze szkodą dla Malusia. Nie chcę też by niania sprzątała łazienkę i toaletę - ogładzenie domu z kurzów, posegregowanie prania, przejechanie odkurzaczem - ok, ale łazienki wolę posprzątać ja. No zobaczymy jak to będzie. Jestem pełna obaw, ale i optymizmu. Nie wiedzieć czemu ufam tej dziewczynie i wierzę, że będzie dobrą opiekunką dla Chłopca.

A tak na marginesie - ten kryzys to nie ściema. Na moje ogłoszenie na niani.pl odpowiedziało 68 kobiet!!! Niejednokrotnie osoby mieszkające w innych miejscowościach, odległych o kilkadziesiąt kilometrów, kobiety w ciąży i z małymi dziećmi. Smutne to... Jak szukałam niani dla Mysi odzew był o wiele mniejszy, zresztą niania, którą wówczas zaangażowaliśmy była jedyną, która stawiła się na spotkanie, bo inne umówione znajdowały pracę w międzyczasie.

Chłopcu ma katar od ponad tygodnia i jest dość nieznośny. Oprócz tego nadal śpi ze mną w łóżku. Ostatnio próbowałam odłożyć go do łóżeczka gdy był naprawdę straszliwie zmęczony i aż zasypiał przy jedzeniu. Pospał w nim ok. 15 minut, a gdy się obudził i zorientował gdzie się znajduje, tak się wściekł, że do 22 nie mogłam go uspać. Bardzo czarno widzę kwestię samodzielnego spania i odstawiania od piersi w nocy. O ile w dzień już swobodnie zjada z butelki to w nocy nie ma mowy by wcisnąć mu smoczek do dzioba. Wydaje mi się, że jest to jeden z powodów, dla których tak często się budzi - pierś daje mu wyjątkowe poczucie bezpieczeństwa. No i teraz mam dylemat, bo skoro tak bardzo szuka bliskości, to nie mam serca mu tego odbierać, a z drugiej strony... planowałam karmić pół roku, poza tym te nocne pobudki naprawdę nie są fajne. No i co tu zrobić z takim gościem?
Mam wrażenie, że z Mysią jakoś to wszystko samo naturalnie przychodziło i ona tak dosyć sprawnie osiągała gotowość do większej samodzielności... No ale nie ma co porównywać, prawda? Chociaż tak naprawdę jest to chyba nieuniknione.

piątek, 23 listopada 2012

matkowe subkultury

Myślałam ostatnio o tym, że wśród matek też występują pewne subkultury. Na przykład subkultura matek udręczonych i zakurzonych, subkultura matek kur domowych, subkultura matek zakupowych, coraz silniejsza subkultura eko-matek, a także subkultura matek luzaczek. Można na pewno znaleźć jeszcze mnóstwo innych matkowych subkultur. Oczywiście elementy tych subkultur mogą być ucieleśnione w jednej matce.

Matki udręczone i zakurzone to te, którym macierzyństwo tak daje w kość, że nie są w stanie dojść ze sobą do ładu, chodzą z tłustymi włosami, ich twarz nie zna makijażu, a ciało innego stroju niż piżama lub dres. Na obiad zamawiają pizzę lub gotują pierogi z mrożonki. Dom powoli zarasta bo nie ma komu posprzątać gdyż mąż w pracy, a ona nie ogarnia, no bo przecież jak, gdy ma niemowlę pod opieką?
Matki kury domowe to te matki, które poza opieką nad dzieckiem i domem (w którym oczywiście zawsze jest wysprzątane na błysk, pachnie świeżo upieczonym ciastem, a na stół codziennie wjeżdża dwudaniowy obiad) nie mają jakichś większych potrzeb.
Matki zakupowe to te, które licznie występują w galeriach handlowych. Cechą charakterystyczną są na ogół wysokie obcasy, tipsy, mocny makijaż i dziecko w wózku. Gdy dziecko to jest starsze jeździ w spacerówce, na ogół jakoś tak bezwładnie siedzi w tej spacerówce z otępiałym wzrokiem, podczas gdy mamusia przymierza kolejne stroje. Niejednokrotnie widuję w tych wózkach czterolatki ze smoczkiem w dziobie.
Eko-matki - mam wrażenie, że to wbrew pozorom dość agresywna subkultura, która wyznaje również filozofię rodzicielstwa bliskości. Jej przedstawicielki gardzą wózkami bo dziecko noszą tylko w chustach (mają ich na ogół kilka) lub nosidłach ergonomicznych. Nie kupują łóżeczka, gdyż z założenia śpią z dzieckiem. Oczywiście karmią wyłącznie piersią do szóstego miesiąca życia, a później przychodzi czas na BLW. Trening czystości rozpoczynają od samego początku bo przecież uważny rodzic obserwuje potrzeby dziecka i reaguje na nie natychmiast. Te bardziej leniwe eko-matki zamiast wczesnego treningu czystości stosują pieluszki ekologiczne. Na matki nie eko te eko patrzą z pewną wyższością i politowaniem.
Matki luzaczki to matki w typie tych udzielających się w magazynie "Bachor". Zdecydowanie kontestują macierzyństwo pełne łagodności i rozpływania się nad pociechą. Z zasady nie używają zdrobnień wobec swoich bachorów, raczej wszystko opisują wulgaryzmami lub zgrubieniami. Mamy więc cyca, srakę, żarcie itd. Mogą sprawiać wrażenie jakby dziecko było fatalną pomyłką w ich życiu, ale to raczej tylko taka poza.

A ja? Mi macierzyństwo dało w kość, ale na zewnątrz od początku utrzymywałam pełen fason - zawsze lekki makijaż, staranny chociaż swobodny strój, no ale nie ukrywam, że ponarzekać to sobie lubiłam, a co! Dom w miarę ogarniam, szybki obiad zawsze jest, nawet czasem ciasto uda mi się upiec. Marzę jednak o tym by wyrwać się wieczorem na ploty z koleżankami oczywiście bez żadnego dziecka (co jednak do tej pory mi się nie udało). Nie posiadam cech matki zakupowej bo nie znoszę wizyt w galerii handlowej z dziećmi. Mysia zachowuje się jak dzikus i biega jak szalona, a Chłopcu najczęściej się budzi i zaczyna ryczeć. Z eko macierzyństwa zaczerpnęłam chustę (ale tylko do chodzenia po domu) no i przymusowo spanie z dzieckiem (kiedyż ono się wreszcie skończy???). Mam też pewne elementy matki luzaczki (chęć wciśnięcia komuś dzieci, zalania pałki i ruszenia w porządne tango na mieście), ale nie mogę stać się częścią tej subkultury gdyż ja notorycznie używam zdrobnień i to do potęgi n-tej, na wszystko co wiąże się z moim synkiem, jak jakaś kompletna wariatka po prostu. Mój synek posiada nónie, stópcie, brzuszek i usia. Miewa wyłącznie katarek, nie żaden katar. Chodzimy ma spaceruś, a do bawienia ma zabawusie. Głupie, co?

czwartek, 22 listopada 2012

W kwestii niani nastąpił wczoraj nieoczekiwany zwrot akcji - otóż moja bardzo dobra koleżanka A., z którą kiedyś pracowałam i która od ponad roku nie może znaleźć pracy, wypaliła podczas rozmowy telefonicznej (dzwoniłam do niej by zapytać o radę w sprawie "mojej" dwudziestotrzylatki), że myślała o tym by zaproponować mi, iż ona zaopiekuje się Chłopcem. Szczerze mówiąc ja też o tym pomyślałam, ale ona mieszka daleko i ma dwuletnią córeczkę, z którą musiałaby do nas przyjeżdżać. Wyraziłam tę swoją obawę, a ona odpowiedziała, że dojazd to nie problem bo mąż by ją rano przywoził jadąc do pracy, a po południu wracałaby do domu MPKiem. Myślałam o tym przez cały dzień i doszłam do następujących wniosków:

- Chłopcu byłby zaopiekowany przez osobę, którą dobrze znam i która jest nam życzliwa, a poza tym ma doświadczenie w opiece nad dziećmi,
- ona pomogłaby nam, a my jej, gdyż ich sytuacja finansowa jest bardzo ciężka,
- obawiam się, że te męczące dojazdy z dzieckiem doprowadzą A. do szału i będzie miała dość,
- trochę boję się chorób, ale ten temat da się ogarnąć,
- w razie jakiegoś kwasa może być tak, że stracimy dobrych znajomych.

Po przemyśleniu postanowiliśmy spróbować, jest jednak jeden warunek - A. musiałaby zadeklarować się, że zostanie z Chłopcem co najmniej przez rok i nie będzie w tym czasie szukać innej pracy. Jeśli ma zamiar szukać pracy to w ogóle nie ma co zaczynać tematu, bo nie chcę dopuścić do sytuacji, że za dwa czy trzy miesiące będziemy musieli od nowa szukać niani. A. dzisiaj ma nam przekazać swoją decyzję. Jeśli się podejmie Chłopcu zostanie z nią, a jeśli jednak nie, naszą nianią zostanie sympatyczna dwudziestotrzylatka :)


Casting na nianię

Od poniedziałku prowadzimy procedurę wyborów niani dla Chłopcuszka. Na moje ogłoszenie na niania.pl odpowiedziało mnóstwo kobiet, chyba kilkadziesiąt. Podczas sprawdzania zgłoszeń załamałam się po stokroć, konstatując, że poziom polszczyzny w narodzie jest totalnie żenujący. Maile ze zgłoszeniami, w których występuje błąd na błędzie i to naprawdę są byki wielkiego kalibru, jak np. "ujmóją mnie", "pszedszkole", "noworotkiem", były na porządku dziennym. Muszę nawet powiedzieć, że zgłoszenia bez błędów na pewno znalazły się w mniejszości. Naprawdę nie zależy mi by opiekunka dla Chłopca miała pokończone studia i znała języki obce, ale w sumie byłoby świetnie gdyby potrafiła posługiwać się chociaż tym ojczystym na przyzwoitym poziomie. A już kompletnie nie mieści mi się w głowie jak można wysłać zgłoszenie do potencjalnego usługodawcy nie zadawszy sobie trudu by było poprawne pod względem ortograficznym i gramatycznym (interpunkcja to już wyższa szkoła jazdy).

Mam swoją faworytkę, niestety nie spełnia ona wszystkich warunków by być nianią idealną. Jest młoda - ma 23 lata, ale to dla mnie nie problem. Problem mam z tym, że jej dotychczasowe doświadczenia w opiece nad dziećmi nie polegały na tym, że była regularną nianią, chociaż kontakty z dziećmi miała dość intensywne. Zajmowała się dziećmi swoich sióstr (w tym bliźniaczkami), opiekowała się również bliźniaczkami osoby obcej, ale nie w pełnym wymiarze, tylko 3-4 razy w tygodniu po kilka godzin, pracowała też w hotelu jako opiekunka do okazjonalnej opieki nad dziećmi gości hotelowych. Zapewnia, iż jej doświadczenie pozwala na sprawowanie prawidłowej opieki nad Chłopcem, że potrafi zrobić wszystko wokół takiego maluszka i że nie zgłosiłaby się do pracy gdyby nie była przekonana, że sobie poradzi, gdyż wie jaka wiąże się z tym odpowiedzialność. Ujęła mnie tym, że rzeczywiście potrafi nawiązać kontakt z dzieciakami (Mysia natychmiast chciała ją zaangażować do czytania bajeczek), ale również z rodzicami. Dobrze się nam rozmawiało, wzbudziła moje zaufanie, sprawiała wrażenie osoby poukładanej, zrównoważonej, szczerej i bezproblemowej. Dziewczyny, co Wy byście zrobiły?? Dałybyście szansę?

Niania, która zajmuje drugie miejsce w rankingu ma lat 59, ale sprawia wrażenie osoby energicznej, dla mnie chyba nawet aż za bardzo. Była również sympatyczna, ale przy tym niesamowicie intensywna. Czułam się nią trochę przytłoczona - jest bardzo gadatliwa i głośna.

Pozostałe dwie nianie, z którymi już rozmawialiśmy, chciały zarabiać za dużo, przy czym jedna z nich nie umyła rąk przed kontaktem z Chłopcem, a druga w ogóle nie nawiązała z nim kontaktu. Jeszcze dwie rozmowy przed nami, ale ta dwudziestotrzylatka mocno zapadła mi w głowę.

Poza tym walczymy z mega zaparciem u Chłopca. Przez dwa tygodnie rozszerzanie diety przebiegało całkowicie bezproblemowo, a w trzecim tygodniu Chłopiec się zatkał. Niestety wszystkie pierwsze obiadki oparte są głównie na marchewce, która zatwardza. Proponuję Małemu picie przy każdej możliwej okazji, ale nie zawsze z tego korzysta. Dodatkowo, na rozluźnienie podawałam mu jabłuszka, które przygotowała moja mama, a dopiero z netu dowiedziałam się, że gotowane jabłka podobno również zapierają. Cholera...

Aha! Miałam też rozmowę z szefem w sprawie powrotu do pracy. Czeka na mnie oczywiście z otwartymi ramionami, ale... nie domyka mu się budżet i musi "wykonać jakieś ruchy". Te ruchy to obcięcie mi pensji, bo ja zarabiam najwięcej i wobec innych nie ma możliwości "manewru". Poza tym ja nie mam umowy o pracę. Jego pomysł opiewał na to by zmniejszyć moje wynagrodzenie prawie o połowę (moja reakcja: "chyba pan żartuje"). Ostatecznie zgodziłam się na zmniejszenie o 1/3, z równoczesnym zmniejszeniem wymiaru czasu pracy o 1/4 i opcją dodatkowego wynagrodzenia za obsługę jednego z klientów, którą ja się zajmuję. Ma to przemyśleć, ale raczej wyglądało, że się zgodzi. Szału nie ma, żadna to przyjemność zarabiać mniej, jednak w sumie fajnie będzie pracować krócej i ze spokojem zdążyć odbierać Mysię z p-kola i pozałatwiać sprawunki po pracy. A nowego zajęcia mogę przecież szukać cały czas.

środa, 14 listopada 2012

Nie mam czasu

To faktycznie tak działa, że jak się nie pracuje to się nie ma na nic czasu. Teraz przekonuję się o tym na własnej skórze. Dzień ucieka tak szybko, karmienie Chłopca co 2-2,5 godziny, pranie, obiad, spacer, ogólne ogarnięcie mieszkania, zabawa na macie edukacyjnej i robi się wieczór. Wieczorem najczęściej zasypiam przy Chłopcu, a jak Myszkin mnie wywleka z sypialni to jestem tak zmęczona, że padam na pysk. Nie mam już wówczas siły na pisanie, czytanie, na nic. Zostaje tylko obejrzenie jakiegoś serialu (teraz lecimy szósty sezon Dextera - info dla Oli ;) i do łóżka. W nocy Chłopcu nadal budzi się wielokrotnie więc nie wypoczywam jakoś nadmiernie. W dzień zaś wymaga sporo mojej uwagi, ale trudno się temu dziwić, jest wszak dopiero czteromiesięcznym niemowlęciem.  Dałam ogłoszenie na niania.pl i nawet nie mam czasu oddzwonić do kandydatek, które się zgłaszają, ba! nie nadążam nawet czytać kolejnych zgłoszeń, dramat jakiś... Teraz też piszę na netbooku siedząc na macie z Maluszkiem, który się wścieka, że nie poświęcam mu wystarczającej uwagi.

Byliśmy wczoraj u neurologa, który potwierdził, że z Małym wszystko jest ok, ale zalecił częstsze układanie na brzuszku. Układam go na wałeczku pod klatką piersiową i jest coraz lepiej! Coraz dłużej tak wytrzymuje bez irytacji!

Tyle rzeczy chciałabym napisać, mam tyle różnych przemyśleń i nie mam kiedy... Fuck!

czwartek, 8 listopada 2012

Będę żyła :)

Nie mam przepukliny. Byłam u lekarki rodzinnej i wykluczyła to, ale zasugerowała kamicę nerkową, której jednakowoż także nie mam, co potwierdził dziś urolog, wykonawszy badanie usg brzucha. Mam za to otłuszczoną wątrobę, cokolwiek to znaczy. Ale to nie powoduje takich kolek, wróciłam więc do punktu wyjścia i nadal nie wiem skąd się one u mnie biorą.

Mój mąż robi karierę światową i wyjechał znowu na 5 dni. Przez ten czas jest z nami jego mama. Myślałam, że będzie to dla mnie okres wakacji, ale jednak nie. Codzienne zawożenie i odbieranie Mysi z p-kola, a w międzyczasie latanie po lekarzach, pocztach, laboratoriach itp. jest nader wyczerpujące. No ale tak psychicznie trochę złapałam oddech nie przebywając z Chłopcem 24h. Natomiast ta zmiana niewątpliwie obróciła w perzynę mój misternie układany plan dnia, rytuały itp. Teściowa bowiem właściwie nie wypuszcza Małego z rąk. On po prostu spędza cały czas w jej ramionach, w szczególności śpi tam przez dużą część dnia. Nie wiem co to będzie gdy ona pojedzie, przecież ja nie będę go tak ciągle nosić. No i nie będę pozwalać mu drzemać godzinami u mnie na rękach. Już widzę, że będzie wielki kłopot z ponownym przyzwyczajeniem go do spania w hamaczku, bo o łóżeczku oczywiście nadal nie ma mowy.

Tymczasem rozpoczęliśmy rozszerzanie diety. Nie wiem czy trochę się nie rozochociłam z tymi warzywkami - bo od nich (zgodnie z sugestią gastroenterologa) rozpoczęłam rozszerzanie - i nie zaczęłam dawać Chłopcu trochę za dużo. Marchewkę i marchewkę z ziemniakiem zjada ze smakiem, ale później dość wysila się przy wypróżnianiu, chociaż często proponuję mu picie. Zobaczymy jak będzie jutro.

środa, 31 października 2012

Przepuklina?

Wygląda na to, że mam przepuklinę. Rewelacja, jeszcze tylko tego mi brakowało do pełni szczęścia. Od czasu cesarki zauważyłam, że często kłuje mnie w boku lub w dole brzucha; jak bolało to oczywiście intensywnie myślałam o zapisaniu się do lekarza i zrobieniu z tym porządku, ale na myśleniu się kończyło. Jednak wczoraj bolało tak, że pół dnia chodziłam zgięta wpół. Zajrzała do mnie sąsiadka, która jest internistką i powiedziała, że najprawdopodobniej to przepuklina. W poniedziałek idę do lekarza rodzinnego po skierowanie do chirurga. Pójdę też do ginekologa, niech obejrzy bliznę. Jeśli obawy się potwierdzą, to naprawdę nie wiem co to będzie, gdyż przepuklinę usuwa się operacyjnie, a później absolutnie nie wolno niczego cięższego podnosić. Myślę, że ponad sześciokilogramowe niemowlęta również zaliczają się do tego, czego podnosić nie wolno. No i kto wtedy będzie zajmował się Chłopcusiem?

sobota, 27 października 2012

Szpital w domu

Kurwa, jesteśmy wszyscy chorzy kompletnie oprócz Chłopcuszka (i oby jego nie dopadło!!!).

Mysia ma taki kaszel, że nie do wyobrażenia. Kaszle praktycznie przez cały czas, co kilkanaście-klikadziesiąt sekund. Miała dzisiaj jechać na ognisko, zamiast na ognisko pojechała jednak do lekarza. Wdrożyliśmy leki itd., ale na razie bez efektu. Jestem przerażona co to będzie w nocy, bo mimo podania dipherganu cały czas słyszę jej okropne kasłanie.

Myszkin dostał antybiotyk, też kaszle, chociaż nie tak silnie jak Mysia.

Ja od wczoraj mam zawalone zatoki, a w nocy zeszło mi na gardło. Z lekami zaś poszaleć nie mogę, wiec mam powtórkę z zeszłego roku. Póki co wpieprzam kanapki z czosnkiem, ładuję miód do każdej herbaty no i piję prenalen, a gardło traktuję tantuum verde. Póki co też bez satysfakcjonujących efektów. Czuję się tragicznie, łamie mnie całe ciało, chociaż nie wiem czy to od choroby, czy od wczorajszych ćwiczeń na siłowni zainstalowanej na wolnym powietrzu w parku, do którego chodzę z Ludzikiem. Dzisiaj też chciałam iść poćwiczyć, ale nie poszliśmy na spacer z uwagi na moje fatalne samopoczucie i okropną pogodę.

Chłopcuś na razie jest ok. No i teraz nadejdzie chwila prawdy i wielki sprawdzian dla cudownych właściwości naturalnego mleka i jego legendarnych przeciwciał. Żeby tylko się udało, żeby nie zachorował mały Mimiś...

piątek, 26 października 2012

Przełomy

Następnego dnia po tym jak mama wyraziła swoje zdanie na temat mojego Chłopczyka, po odebraniu Mysi z p-kola, wzięła jeszcze Chłopca na spacer. Po powrocie, nieco skruszona (tak mi się wydawało!), powiedziała, że on chyba jednak rzeczywiście ma kolki (bo to zasugerowałam poprzedniego dnia argumentując, że trudno mi uwierzyć, iż dzieciak dzień w dzień od 17 do 19 postanawia ryczeć bez powodu). Mówiła, że płakał strasznie, miał twardy brzuszek i było widać, że cierpi. "A tak na niego nagadałaś" - powiedziałam. Było widać, że mamie jest głupio.
Włączyliśmy ponownie leki antykolkowe, no i szału nie ma, ale bywają dni, że popołudnie jest nieco spokojniejsze. W środę wybieramy się ponownie do gastroenterologa; chcę omówić rozszerzanie diety by niczym Młodemu nie zaszkodzić i nie pogłębić jego dolegliwości.
A w międzyczasie nastąpiły niewielkie przełomy - po pierwsze - Chłopcu zaczął przedkładać matę edukacyjną ponad leżaczek-bujaczek. W leżaczku nie czuje się już swobodnie gdyż jest on, jak się okazało, typem ruchliwym (w sumie było to wiadomo jeszcze w ciąży ;). Na macie zaś może swobodnie fikać nóżkami, rączkami i kombinować z przewracaniem się na boki. Po drugie - przedwczoraj opanował umiejętność przewracania się z pleców na brzuch - na razie jednak tylko na łóżku - tam jest mu łatwiej, bo materac jest trochę podniesiony z uwagi na te jego ulewania więc ma nieco z górki. Teraz trzeba jeszcze bardziej uważać by nie spadł. Imperatyw ciągłego robienia kulu-lu-lu tkwi w jego głowie niestety również w nocy. Chłopcuś budzi się już z silnym pragnieniem przećwiczenia nowej umiejętności i przystępuje do realizacji planu niezwłocznie po nakarmieniu. Nie podoba mu się w ogóle, że mu nie kibicuję. Po trzecie - przestał ryczeć na spacerach!! Co prawda muszę jeszcze w trakcie ubierania zaintonować jakąś uroczą piosenkę, np. "Rudego rydza" i z pieśnią na ustach opuścić mieszkanie (jak wychodzę to oczywiście nie śpiewam pełnym głosem ;), ale jeśli to działa, to czemu nie?
No i ogólnie Chłopcuś staje się coraz bardziej uroczym bobaskiem, coraz więcej się śmieje, nawiązuje kontakt gadając po swojemu, próbuje naśladować łamańce językiem, które do niego wykonuję, interesuje się zabawkami, chwyta je, szarpie i jest coraz bardziej interaktywny i naprawdę prześmieszny. W dzień jest naprawdę złocistym Chłopczykiem, tylko te popołudnia.... gdyby cholerne dolegliwości mogły wreszcie odejść w niepamięć... Na razie jednak się na to nie zanosi. Oprócz kłopotów z kolkami nadal ulewa jak szalony. Pocieszam się jednak tym, że najdalej za kilka miesięcy się to wreszcie skończy.

czwartek, 18 października 2012

Moja mama po kilku dniach intensywnych kontaktów z Chłopcem stwierdziła, iż faktycznie, musi przyznać, że TAKIEGO dziecka jeszcze na swej drodze nie spotkała, chociaż sama ma troje dzieci, a oprócz Chłopca jeszcze trzy wnuczki. Powiedziała, że jest nieznośny i okropny, a to oczywiście moja wina, bo go (uwaga, uwaga!!!) rozpieściłam. No i w tej sytuacji powinnam go zostawiać samemu sobie jak płacze, żeby się wreszcie raz porządnie wyryczał, bo przecież nie wiadomo dlaczego on ryczy skoro nic mu nie dolega. Skoro nie wiadomo dlaczego ryczy to należy zakładać, że ryczy bo jest wrednego charakteru.

Ja jednak uważam, że na pewno ma jakiś powód do płaczu. A rady by go zostawić żeby się porządnie wyryczał nawet nie skomentuję, bo szkoda mi słów.

Pewnakobieto!!! Odpowiadając na Twoje pytanie nt. sposobu układania maluszka na brzuszku, pani fizjoterapeutka poleciła mi bym układała go w ten sposób, że klatka piersiowa oparta jest o rączki, tzn. o piąstki. Czyli raczki podciągnięte pod klatkę piersiową, a nie na boki.


środa, 17 października 2012

Just a three of us

Mój mąż pojechał do Hamburga w poniedziałek, a wraca w piątek, więc ja zostałam sama z dziateczkami. Najbardziej bałam się porannego odwożenia Mysi do przedszkola, okazało się, że całkiem niepotrzebnie bo świetnie dajemy sobie radę. Mały rano jest zupełnie niekłopotliwy, Mysia też jest super więc sprawnie udaje się nam wyjść i ze spokojem zdążyć.

Dużo gorzej jest późnym popołudniem, kiedy Chłopcu rozpoczyna swoją porę wycia. Wtedy jest naprawdę ciężko. Usypianie też jest niefajne, bo pędem czytam Mysi bajkę przy wtórującym ryku Chłopca, a później się z nim muszę użerać. Od kilku dni spokojne usypianie przy piersi pozostało tylko wspomnieniem. Jest prawdziwy dramat - Mały jak tylko pociągnie kilka razy zaczyna okropnie płakać, zapowietrza się, później zwraca tak, że muszę go przebierać w nową piżamkę. Jak w końcu zaśnie to budzi się po pół godzinie albo szybciej i tak potrafi kilka razy zanim zaśnie na dłuższą chwilę. Śpi jeszcze bardziej niespokojnie niż zazwyczaj. Nie wiem czy to może wpływ wprowadzenia tego Bebilonu pepti? Dostaje go na razie dwa razy w ciągu dnia, jak wspominałam, symboliczną ilość - ok. 50 ml, ale już widzę, że z karmieniami trochę się pokiełbasiło. Natomiast mam wrażenie, że samo spożywanie odbywa się spokojniej. Co prawda trwa okropnie długo, gdyż Chłopcu robi sobie naprawdę spore przerwy między kolejnymi łykami, ale w czasie jedzenia jest spokojny i nie ryczy. Nie ma jednak mowy by wcisnąć mu mleko modyfikowane w nocy. Nocą musi być pierś i koniec. Budzi się punktualnie co dwie godziny, czasem częściej. Przez pierwsze dwie pobudki zjada i zasypia, ale jeśli np. zrobi kupę to wybudza się w trakcie przebierania i awanturuje. Albo kręci się nie mogąc zasnąć, a ja razem z nim.

Szczerze mówiąc strasznie mnie już wkurwia ta cała sytuacja. I strasznie wkurwia mnie karmienie piersią, jestem tym wszystkim umęczona. Równie mocno wkurwia mnie to, że Chłopcu nie może po prostu normalnie jeść z butelki tylko ciągle są wokół tego jakieś komplikacje. Jak widzę te okropne staniki do karmienia to robi mi się słabo. Niechże on wreszcie zaskoczy i zacznie zjadać uczciwe porcje w przyzwoity sposób, a nie takie się z tym wszystkim sranie!!!

poniedziałek, 15 października 2012

Luzik

Chodzimy na rehabilitację. Na pierwszych zajęciach pani fizjoterapeutka (bardzo fajna, tak na marginesie) uspokoiła mnie, że w jej ocenie neurologicznie z Chłopcem wszystko jest w porządku i jej zdaniem te jego napięcia wynikają z faktu, że Maluszek nie radzi sobie z emocjami i tak właśnie reaguje zarówno na pozytywne jak i negatywne bodźce. W związku z tym postanowiłam zaczekać na wizytę u neurologa na NFZ jeśli uda się zapisać na listopad, bo na termin w październiku oczywiście nie ma już co liczyć. Pani od razu zwróciła uwagę na to, że z Chłopca jest straszny nerwus i najmniejszy dyskomfort powoduje u niego płacz taki jakby go ze skóry obdzierali. Powiedziała, że doskonale zdaje sobie sprawę jak ciężkie potrafi być życie z takim typem - każda nagła zmiana warunków, podniesiony głos, nieoczekiwany ruch może wyprowadzić go z równowagi i wywołać histerię. Na pierwszych zajęciach Chłopcu płakał prawie przez cały czas. Pani pokazała mi jak mam go układać na brzuszku i jak mogę ćwiczyć z nim w domu. Nie uwierzycie, ale niewielka zmiana ułożenia spowodowała, że Malutek wytrzymuje na brzuszku bez płaczu nawet kilka minut!!! No i rączki, dzięki ćwiczeniom też stają się coraz bardziej wyluzowane :))) Na kolejnych zajęciach Chłopcu nie zapłakał ani pół raza!!! Miał co prawda wyjątkowo dobry dzień i wcale nie jest powiedziane, że ta dobra passa będzie trwała dalej, ale i tak byłam z niego okropnie dumna.

Nie jestem natomiast dumna z mego męża, który już zupełnie otwarcie mówi, że on się nie nadaje na ojca takiego trudnego dziecka i nie chce z nim zostawać bo chłopcowy płacz doprowadza go do furii. Widzę, że nawet krótkie obcowanie z płaczącym Chłopcem budzi w moim mężu... nienawiść?? Tak to wygląda. Jak Chłopcu jest spokojny to tatuś jest nim absolutnie zachwycony, ale jak zaczyna płakać to momentalnie tatuś dostaje mega wkurwa. Oczywiście taka sytuacja wpływa jednoznacznie negatywnie na nasze relacje bo ja zaczynam się oddalać od Myszkina i angażuję się całą sobą w to, by Mały czuł się komfortowo, tworzę nam taki mały, dwuosobowy świat, w którym Chłopcuś nie będzie odczuwał fochów swojego ojca, tylko bezgraniczną miłość i akceptację nawet gdy wydziera się w niebogłosy. Jestem też wkurzona, no bo co to za gadanie, że się nie nadaje na ojca?? To przecież również jego dziecko, do cholery!! Jasne, najłatwiej jest umyć ręce i cały ciężar opieki nad Maluszkiem przerzucić na mnie. Pamiętam jak załamana wysyłałam mu s'ki jeszcze ze szpitala, że Mały ryczy non stop, to odpisywał mi, że przecież to nasz Chłopiec i skoro jest taki ryczący to musimy takim go zaakceptować, a teraz opowiada takie rzeczy!

Szczerze mówiąc, nie jest znowu aż tak źle, chwile gdy Mały się drze tak na maksa nie są bardzo częste, ale rzeczywiście, po godzinie 17 trzeba się mocno napracować by Malutek nie ryczał, więc śpiewam, tańczę i stepuję, zabawiam, niańczę i kołyszę. No i chyba rzeczywiście jest tak, że moja nieobecność niepokoi go jeszcze bardziej, a wtedy ten, kto z nim zostaje ma totalnie przerypane.

Zaczęłam też podawać mu Bebilon Pepti. Chcę by za te 2,5 miesiąca, gdy będę już wracać do pracy, Mały był karmiony sztucznie, nie chcę karmić piersią dłużej niż pół roku. Na razie wypija ok. 40 ml rano, na pierwsze dzienne karmienie. Wiem, szału nie ma, po podaniu butelki dostaje więc jeszcze pierś. Próbowałam dać Bebilon w nocy - raz się udało wcisnąć mu 30 ml, później się wściekł, ale spał 3 godziny! Jednak pamiętając, że nie od razu Rzym zbudowano, nie zrażam się, ma jeszcze czas, stopniowo będę podawać mu Bebilon coraz częściej, musi się wreszcie przyzwyczaić.Aha, no i mały sukces! Dzisiaj te 40 ml wypił z butelki Nuka, a nie tego jednorazowego badziewia.

poniedziałek, 8 października 2012

Dostaliśmy skierowanie do neurologa i na rehabilitację. Wczoraj, przy okazji szczepienia zapytałam lekarkę czy mogłaby mi dać skierowanie bo niepokoi mnie to, że Mały ma często zaciśnięte piąstki, a rączki mocno przykurcza do ciała. Lekarka powiedziała, że w tej sytuacji koniecznie musimy iść do neurologa, a że terminy oczekiwania są bardzo długie od razu wystawi skierowanie do ośrodka rehabilitacji. Od dawna nie podobało mi się to chłopcowe ciągłe napięcie, te notorycznie zaciskane piąsteczki, a on jeszcze dodatkowo nakrywa palcami wskazującymi kciuki, tak jakby pokazywał "figę z makiem", czytałam jednak, że do końca trzeciego miesiąca jest to jeszcze w normie. Trzeci miesiąc minął, a Chłopcu nadal zaciska piąstki. Rzadziej niż poprzednio, ale jednak nadal często. Trzeba to sprawdzić. To, w połączeniu z absolutnym brakiem tolerancji pozycji na brzuszku, napawa mnie poważnym niepokojem. Mam nadzieję, że okaże się, iż to nic poważnego.
Najbardziej jednak dziwi mnie fakt, że otoczenie traktuje mnie jak jakąś wariatkę - "masz zdrowe dziecko, a wymyślasz mu choroby na siłę" - coś w ten deseń. Moja niezawodna mama komentuje, że ona nie zauważyła by Chłopcu zaciskał piąstki, mój mąż twierdzi, że jego zdaniem wszystko z Małym jest okej (tak jakby miał jakiekolwiek pojęcie o medycynie, w szczególności neurologii), a znajome mówią, że ich dzieci też zaciskały piąstki i proszę - zdrowe są jak rydze. No i super, liczę, że moje dziecko też jest zdrowe, ale dlaczego, do cholery, wszystkim tak przeszkadza, że chcę to sprawdzić u specjalisty??

piątek, 5 października 2012

Mój synek od wczoraj jest trzymiesięczny. Trzy miesiące... ta magiczna granica, po przekroczeniu której wszystko miało być pięknie i już tylko coraz lepiej. Wszystko nie jest pięknie, ale jest znacznie lepiej. W ciągu dnia Chłopcu na ogół jest zupełnie spokojny, czasami miewa gorsze chwile i wówczas zdarza mu się pomarudzić, ale ogólnie dni są całkiem niezłe. Wyjątkiem są spacery kiedy to Chłopcu pierwszych piętnaście minut drze się jak opętany. Super uczucie, naprawdę, kiedy idzie się z takim drącym wózkiem, a wszyscy mijani ludzie gapią się na mnie z przyganą. Po odbyciu rytualnego wydarcia Chłopcu zasypia, a ten sen od dwóch dni trwa nieprzerwanie ponad godzinę!!! Rzecz jeszcze niedawno nie do pomyślenia. Około 17, po drzemce zaczyna robić się niefajnie. Chłopcu staje się nerwowy i płacze prawie przez cały czas. Trzeba go nosić, kołysać w hamaczku lub zabawiać, co i tak na ogół przynosi marny skutek. W trakcie czynności okołokąpielowych następuje uspokojenie, które trwa aż do momentu ułożenia w łóżku, kiedy to ma miejsce kolejne stadium stresu związane z nadciągającą kolacją. Od mniej więcej tygodnia zmienił się schemat zasypiania, a mianowicie wystarczy podać mu pierś, wypija kolację i zasypia!!! WOW!!! Nie muszę go kołysać, nie muszę włączać dźwięku suszarki w telefonie... szok! Zjada i zasypia. Zjada spokojnie lub uspokaja się w trakcie. A jeszcze tak niedawno nie można było go nakarmić bez sesji w hamaczku.
W ogóle z karmieniem jest trochę lepiej, na ogół spokojnie ssie przez kilka minut, nawet z tej mojej feralnej piersi. Niestety nadal mocno ulewa i ma te nieprzyjemne dolegliwości. Z przybieraniem na wadze też szału nie ma - ok. 100g tygodniowo, czyli 50% normy.

Ja dostałam robótkę do wykonania. Strasznie się ucieszyłam, bo oszczędności topnieją i jeśli chodzi o finanse to zrobiło się naprawdę nerwowo więc możliwość podreperowania budżetu spadła mi jak z nieba. Problem jednak w tym, że nie bardzo mam czas się zająć tą robotą. I jeszcze zamiast pracować to ja wypisuję swoje wynurzenia na blogu ;)

poniedziałek, 1 października 2012

Trochę kultury

Byliśmy wczoraj w kinie pierwszy raz od dawien dawna. Na "Jesteś Bogiem". Świetny film, polecam bardzo. Słucha(ła)m Kalibra 44 i Paktofoniki, byłam na koncercie PFK w 2001 roku (rzecz jasna już bez Magika) i nawet zdarzyło mi się poznać osobiście Rahima i Fokusa dlatego ten film ma dla mnie wyjątkową wartość. Ale sądzę, że jest na tyle uniwersalny, że może zainteresować nie tylko fanów psychorapu i hiphopu. I chyba tak jest, bo seans, mimo że była niedziela, godzina 17.30, był niemożliwie obstawiony. Tłumy, po prostu tłumy ludzi.

W tym czasie z naszymi uroczymi dziateczkami pozostała moja mama, która co prawda spisała się na medal, gdyż o godzinie 20 dzieci wykąpane i nakarmione już spały, ale powiedziała, że nigdy więcej się nie zgodzi na taką opiekę i bardzo dziękuje za tego rodzaju atrakcje. Mówiła, iż mało brakowało, a dostałaby załamania nerwowego gdyż tym razem nie tylko Chłopcu postanowił dać jej w kość, ale również zachowanie Mysi dalekie było od ideału. Do momentu kąpieli było względnie dobrze, chociaż na spacerze Mały się darł, a Mysia niechętnie chciała wrócić do domu i też się popłakała. Jednak apogeum masakry nastąpiło w trakcie kąpieli kiedy to Chłopcu wydzierał się na przewijaku, a Mysia wyła nie wiadomo dlaczego. Dopiero po dłuższej chwili raczyła wyjaśnić babci, że chciała by na podłodze rozłożony był dywanik, na którym zawsze się rozbiera przed kąpielą (co jest nieprawdą, gdyż odkąd jest Tomek kąpiemy ich jednocześnie, a z uwagi na to, że po rozstawieniu w łazience wanienki i przewijaka nie ma tam w ogóle miejsca Mysia rozbiera się w swoim pokoju). Babcia postanowiła spełnić oczekiwanie wnusi, ale wnusia nie była zadowolona z efektów babcinych działań dywanikowych w zagraconej łazience i popadła w jeszcze czarniejszą rozpacz. Następnie Chłopcu darł się przy czytaniu Mysi książeczki, a później przy jedzeniu. Koniec końców jednak wszyscy przeżyli, a my zażyliśmy trochę kultury :)

Ale, ale, oczywiście domyślacie się, że fakt, iż wyszliśmy do kina, a po powrocie Chłopcuś spał NAKARMIONY oznacza ni mniej ni więcej tylko sukcesy w karmieniu z butelki!!! Nie obywa się bez problemów, natomiast widać światełko w tunelu. Sąsiadka pożyczyła mi takie szpitalne buteleczki jednorazówki dla wcześniaków z bardzo dużym przepływem i z tych badziewnych buteleczek Młody jakoś załapał. Co prawda ode mnie nie chce pić, ale babcie jakoś dają radę :)) Teraz jeszcze trzeba nauczyć go pić przepyszny Nutramigen i w ogóle będzie super!

wtorek, 25 września 2012

Polacy nie gęsi...?

Dziś, szpilki to absolutny must have każdej dbającej o siebie kobiety. Kiedy nakładamy szpilki nasze kostki prostują się, stopa wygina się w łuk, miednica przechyla, a pośladki i biust podnoszą się. Dzięki tym trikom nasza sylwetka wygląda zgrabniej, a my dostajemy w prezencie kilka dodatkowych centymetrów. Kolejnym atutem szpilek jest to, że pasują niemal do wszystkiego! Szpilki odnajdą się zarówno w eleganckiej stylizacji, jak i w połączeniu ze skinny jeans oraz oversize' owym sweterkiem.

Oto cytat z gazety.pl, z tekstu, a właściwie slajdów dotyczących szpilek, jakżeby inaczej. Jak to przeczytałam to zastanowiło mnie dlaczego portal gazeta.pl, wywodzący się wszak z medialnego imperium Agory zatrudnia dziennikarki tudzież tak zwane dziennikarki piszące taką nowomową? Czy naprawdę nie ma już wśród aspirujących do dziennikarskiego świata ludzi umiejących posługiwać się językiem polskim? Czym, do kurwy nędzy, jest pieprzony must have? Oczywiście wiem co to znaczy, ale czy naprawdę nie można po polsku? Myśli przewodniej przyświecającej autorce tego wspaniałego sformułowania nawet chyba nie mam siły komentować, w każdym razie sądzę, że szpilki mają tyle wspólnego z dbaniem o siebie co Syberia z Riwierą. Natomiast jak dojechałam do skinny jeans i oversize'owego sweterka to ręce, cycki i gacie mi zupełnie opadły. Mojego ulubionego słowa, które, gdy je słyszę lub czytam, sprawia, że nóż mi się w kieszeni otwiera (stylizacja - jakby ktoś nie wiedział) nie mogło, rzecz jasna, zabraknąć w tym odkrywczym tekście o szpilkach.

Oczywiście ja również używam zwrotów pochodzących z angielskiego, ale na Boga, stosuję je wyłącznie na swój prywatny użytek, a nie pisząc teksty do publicznego portalu. No i nie w takim nagromadzeniu, że w 4 krótkich zdaniach 3 zwroty są po angielsku.

Poziom tego żałosnego dziennikarstwa (co ciekawe na ogół związanego z modą) jest niższy niż Rów Mariański. Skąd Agora bierze tych ludzi pytam?? No skąd? I czy oni w ogóle jakieś szkoły pokończyli czy warsztatu uczyli się czytając Pudelka czy innego Kozaczka?

poniedziałek, 24 września 2012

Ku pokrzepieniu serc

Droga Ginger,

postanowiłam do Ciebie skierować swój dzisiejszy wywód, gdyż jako przyszła matka zdajesz się być lekko zestresowana lekturą mojego bloga :) Chciałam Cię pocieszyć, że mam wrażenie, iż dzieci, które kumulują w sobie tyle kłopotliwych dla rodziców cech (problemy z brzuszkiem, nocne pobudki po sto razy, skłonność do płaczu przez większą część czasu, brak akceptacji smoczków itd.) nie zdarzają się chyba aż tak często. Może być również tak, że Twoje dziecię okaże się egzemplarzem promocyjnym i będzie jak anioł - kompletnie bezproblemowe. Tego Ci życzę. Gdyby jednak okazało się, że nie udało Ci się skorzystać z promocji, to mimo wszystko nie należy tracić nadziei, bo w końcu kiedyś na pewno będzie lepiej :))) Widzisz, nawet ja mam czas na poczytanie prasy, comiesięczną wizytę u fryzjera (dla mnie comiesięczna wizyta u fryzjera to absolutna świętość, chyba nie przeżyłabym z zaniedbaną fryzurą, mam na tym punkcie totalnego bzika), codzienny makijaż oraz zabiegi pielęgnacyjne (domowe oczywiście). Szczerze mówiąc nie chce mi się wierzyć, że istnieją takie dzieci, które uniemożliwiają matkom swym wzięcie prysznica i ubranie się.

Prowadzę względnie normalne życie kobiety na urlopie macierzyńskim - piorę, sprzątam, przygotowuję posiłki, a jeszcze staram się zadbać o siebie, więc sama widzisz, że nie taki diabeł straszny jak go malują ;) Oczywiście, że wieczorami na ogół padam na pysk, ale jednak mam jeszcze siły by skrobnąć kilka słów od czasu do czasu, a nawet obejrzeć z mężem odcinek "Breaking Bad".

Zatem głowa do góry, będzie super!! A nawet jeśli nie będzie super od razu i zawsze to zapewniam Cię, że bezzębny uśmiech Twojego dziecka będzie posiadał taką moc, że wynagrodzi Ci zmęczenie i wszelkie złe nastroje. No a później to już sama się przekonasz :) Wszystkiego dobrego!!!

czwartek, 20 września 2012

Dziwicie się skąd mam czas na poczytywanie prasy, a przecież od jakiegoś czasu nie wspominałam jak się ma mój Chłopcu i co tak ogólnie u niego. Otóż jest trochę spokojniej, w ciągu dnia na ogół jest grzeczny, zagaduje mnie, wesoło gaworzy. Sporo czasu spędza w leżaczku. Wiem, że to niezbyt dobrze, ale mamy taki, w którym mogą leżeć nawet noworodki, a z uwagi na dolegliwości refluksowe takie położenie - główka wyżej niż brzuszek - jest dla Chłopca korzystne. Powoli zaczynam go przekonywać do maty i są już małe postępy! Wzięłam go też do galopu jeśli chodzi o leżenie na brzuszku i też jest coraz lepiej. Do tej pory wykładałam go regularnie, ale tylko na chwilkę gdyż strasznie się wówczas denerwował, a że ryczał prawie bez przerwy, nie chciałam za bardzo jeszcze dolewać oliwy do ognia. Teraz zaczęłam wydłużać czas brzuszkowania i wykładam go w tej pozycji częściej.
Przy karmieniu wciąż często zdarzają się afery, zresztą je dość marnie (stąd biorą się zbyt niskie przyrosty wagi), jeśli possie nieprzerwanie przez 5 minut należy to uznać za sukces. Około 10 przypada pierwsza drzemka, która odbywa się w hamaczku, gdyż Chłopcu by się zdrzemnąć i to na raty potrzebuje być cały czas kołysany. Nadal niestety nie ma mowy o spaniu w łóżeczku. I właśnie wtedy, podczas chłopcowej drzemeczki czytam prasę! Nic innego bowiem robić nie mogę, gdyż jak tylko się oddalę Młody natychmiast się budzi i wrzeszczy. Trwa to około 40 minut do godziny.
Na spacerach jest różnie, część spaceru Chłopcu jedzie spokojnie w wózku albo śpi, a część spaceru płacze. Części te układają się naprzemiennie. Po południu przypada trzecia drzemka (zakładając, że na spacerze Chłopcu się zdrzemnął), która odbywa się w chuście. W tym czasie sprzątam,  robię obiad, pranie itp. Późnym południem na ogół zaczyna się robić naprawdę źle. Chłopcu staje się nerwowy, myślę, że ma na to wpływ obecność Mysi, której się chyba boi. Wtedy przypada ostatnia, króciutka drzemka znowu w hamaczku. No a potem jest kąpiel i usypianie, które jest okropne bo Chłopcu robi się bardzo nerwowy, je łapczywie, zapowietrza się, boli go brzuszek i jest gnój. Usypianie trwa około godziny.
Noce są lepsze - co prawda nadal pobudka co dwie godziny lub częściej, ale zazwyczaj Chłopcu zjada i idzie dalej spać, już teraz rzadko kiedy ma nerwy. Dzięki temu ja też się nie wybudzam i karmię go w półśnie. To sprawia, że udaje mi się jako tako wypocząć. Wstajemy około 7 i cała zabawa zaczyna się od początku.

środa, 19 września 2012

Wielki świat - kuchenny blat

W czasie urlopu macierzyńskiego po urodzeniu Mysi, w trakcie dłuuuugich spacerów, które można było z nią do woli uskuteczniać oraz w trakcie jej dłuuugich drzemek przy piersi przeczytałam praktycznie całą twórczość Milana Kundery i kilka innych książek. Ach, cóż to był za błogi czas!! Prof. Mikołejko, o którym ostatnio zrobiło się głośno na skutek jego ataków na podłe "wózkowe" matki z pewnością byłby ze mnie zadowolony. Nie znałam wówczas żadnej innej matki w pobliżu, więc byłam samotnym elektronem wśród matek i mogłam spokojnie pożytkować czas na spacerze w sposób przyczyniający się do mojego (rozległego :) rozwoju intelektualnego.

A teraz? Jak dotąd udało mi się przeczytać jedną książkę ("Szachinszach" Kapuścińskiego), a oprócz tego regularnie raczę się lekturą "luksusowych" magazynów dla pań, tj. "Twojego stylu" i "Pani" oraz czytam "Politykę". Jestem więc na bieżąco z najnowszymi trendami w modzie, makijażu, pielęgnacji i kulinariach. Sporo wiem na temat psychologicznego tła różnych życiowych zawirowań jak rozwód w rodzinie, drugi partner matki a relacje z dziećmi, jak dogadywać się w kryzysie itd. Dowiedziałam się też wielu ciekawych przemyśleń osób z pierwszych stron gazet, znanych z kina, teatru itp. W "Polityce" czytam o możliwych scenariuszach dla Europy, problemach Donalda Tuska, wątki historyczne i mądre artykuły na tematy bieżące, a także interesujące publikacje popularnonaukowe.Wieczorami oglądamy z Myszkinem seriale. Podejrzewam, że Olę zainteresuje jakież to seriale oglądamy, więc spieszę donieść, że obejrzeliśmy 4 sezony bardzo dobrych "Układów" ("Damages" z Glenn Close), a teraz oglądamy piąty sezon "Breaking Bad" (absolutna rewelacja!!!).

W trakcie spacerów z sąsiadką i wózkami nie wymieniamy się jednak spostrzeżeniami na temat życia społeczno-politycznego i wydarzeń ważkich z punktu widzenia tegoż, tylko pytlujemy o naszych dzieciakach, o tym jak (nie)jedzą, (nie)śpią, jak wygląda kwestia kup oraz ubranek w kolejnym rozmiarze (my niestety nadal na etapie 62). Ona jest lekarką, ja zaś prawniczką. Czy macierzyństwo zlasowało nam mózgi? Nie sądzę. Po prostu w tej chwili jednak najbardziej interesuje mnie moje dziecko i o nim mam potrzebę gadać, chociaż mogłabym powymądrzać się na temat przyczyn i skutków kryzysu finansowego w eurolandzie. Doskonała znajomość aktualnych trendów, do których zastosowanie się pozwoliłoby mi poczuć się kobietą luksusową i szykowną, a nie jak te "wózkowe", niestety pozostaje wyłącznie teoretyczna. Mam zawieszoną działalność gospodarczą, żyjemy z pensji Myszkina i moich oszczędności, nie stać mnie na kompletowanie jesiennej garderoby w zgodzie z wizją projektantów. Poza tym, jak dla mnie, zarówno na spacerach jak i w domu dżinsy, bawełniana bluzka plus baleriny to naprawdę szczyt elegancji. Myszkin kupił mi niedawno przepiękne buty na ekstremalnie wysokim obcasie, no ale na spacerku się w nich nie polansuję. A że wychodzę z domu w celach głównie spacerowych buty pewnie będą musiały jeszcze ładnych kilka miesięcy poczekać za nim objawię się w nich światu :)

poniedziałek, 17 września 2012

Fakty i liczby

Dwa i pół miesiąca po porodzie ważę 1 kg mniej niż przed ciążą (czyli 56 kg) i bez problemu zakładam najmniejsze dżinsy jakie posiadam. Brzuch mi nie odstaje, ale gdy siedzę, przypomina on swoim wyglądem brzuch starej kobiety - jest kompletnie pomarszczony i sflaczały. Pępek zaś wygląda jakby mi tam jakiś granat wybuchł. Kostium dwuczęściowy raczej odpada na zawsze. Ale mam to gdzieś tak naprawdę. Spłaszczył mi się tyłek zupełnie co odkryłam dziś ze smutkiem, gdyż tyłek to akurat był jeden z nie tak znowu licznych naprawdę udanych moich atrybutów.

Od mniej więcej miesiąca jestem na ścisłej diecie beznabiałowej. Da się żyć, chociaż czując zapach pizzy na klatce schodowej miałam potężny ślinotok. Chłopcu mimo tej diety nadal ulewa, ale już nie tak strasznie i właściwie tylko bezpośrednio po jedzeniu. Zaczął słabo przybierać, przez ostatnie 3 tygodnie tylko 340g. Waży aktualnie 5.600. Mysia w jego wieku ważyła sporo ponad 6 kg.

Wczoraj miała miejsce pierwsza poważna awantura z Mysią od czasu przyjścia na świat Chłopca. Ona czasami popada w jakąś dziwaczną histerię gdy czegoś nie potrafi zrobić - zamiast normalnie powiedzieć i poprosić o pomoc wydziera się wydając jakieś niezrozumiałe pokrzykiwania. No i właśnie wczoraj wydarzyła się taka sytuacja. Siedziała na podłodze i wściekła darła się wskazując na zabawkę. Gdy pytałam o co chodzi wydawała te swoje dziwne dźwięki, więc po prostu sobie poszłam, a ona w ryk. Przysiadłam koło Chłopca, który leżał w leżaczku i zagadnęłam do niego "Widzisz, Twoja siostra, tak jak Ty, też czasem nie umie mówić", a ona na to wzięła zamach i świsnęła paskiem (do którego przywiązany był pluszowy piesek) prosto w Chłopca. Celowała we mnie. Na szczęście nie trafiła w jego buzię tylko w nóżki, ale on i tak wybuchnął płaczem. "Uderzyłaś go" - powiedziałam, a ona wzięła kolejny zamach. Jezu... jak się wściekłam! Wzięłam ją za rękę i próbowałam zaciągnąć do pokoju, ale Mysia rzuciła się z rykiem na ziemię i zaczęła odstawiać jeszcze większą histerię. Po szarpaninie Myszkin wyprowadził ją do pokoju i kazał przemyśleć to co właśnie uczyniła. Po krótkiej chwili poszłam do niej celem odbycia rozmowy. Popłakałam się w jej trakcie (wiem, nie powinnam była, ale nie mogłam się powstrzymać!!), bo naprawdę byłam do cna rozczarowana jej zachowaniem. Nigdy bym się tego nie spodziewała. Morał z tej smutnej historii jest natomiast taki, że pod żadnym pozorem nie należy tracić z pola widzenia faktu, że Mysia jest na razie tylko trzyipółlatką, więc nie należy ufać w jej racjonalność i trzeba liczyć się z tym, że różne durne pomysły i kompletnie nieprzemyślane zachowania mogą się jej zdarzać. Echhh...

Idąc zaś tropem, które wyznaczyły, jak się okazało, niemal wszystkie moje koleżanki, postanowiłam po raz pierwszy w życiu skorzystać z pomocy pani do sprzątania. Do tej pory wydawało mi się to niepotrzebnym wydatkiem, ale mieszkanie jest spore, prawie 100m więc jest co sprzątać, a teraz jak Chłopcu jest taki absorbujący, to zwyczajnie nie mam siły jeszcze przejmować się tymi sprawami. Natomiast przebywając niemal cały dzień w domu naprawdę CHCĘ żeby było ono idealnie czyste. Pani przyszła w miniony piątek. Pochodzi z Ukrainy, słyszałam same superlatywy na temat sprzątających Ukrainek, więc byłam przekonana, że organizując sobie tę Panią złapałam za nogi samego Boga. Od razu spytałam czy może przychodzić co tydzień, a Pani potwierdziła, że jak najbardziej. Początkowo wydawało mi się, że Pani jest super otwarta i sympatyczna, ale po przemyśleniu doszłam do wniosku, że w sumie przyjechała sprzątać, a nie urządzać sobie pogaduchy ze mną, moją mamą (która akurat w czasie jej pobytu przyszła wyjść na spacer z Małym), a następnie moim mężem. Byłam gotowa zapłacić 70 złotych za takie ogólne posprzątanie - czyli łazienki, podłogi, kurze, prosiłam by szczególną uwagę zwróciła na szyby zamontowane w kuchni na ścianach. Powiedziałam, że mam dziś dla niej 70 złotych i niech zrobi za to tyle, ile może. Nie oczekiwałam mycia kafelek, lamp, drzwi, okien itd. Pani po ok. 3 godzinach sprzątania (przeplatanego licznymi pogaduszkami) powiedziała, że ona kasuje 10 złotych za godzinę, a tu jej zejdzie pewnie z 8 godzin. Dobrze, że przyjechała mama, więc miałam od kogo pożyczyć kasę. Całe to sprzątanie to był kompletny chaos, na korytarzu porozstawiane środki czystości, odkurzacz, szmaty i co tylko. Wkurzało mnie to. Ale bardziej wkurzył mnie efekt końcowy - Pani twierdziła, że zrobiła też drzwi i kafelki w ciągu tych 8 godzin, które u mnie spędziła. Natomiast ja widzę, że nawet jeśli faktycznie, to wyjątkowo pobieżnie. Regał u Mysi w pokoju został nietknięty o czym niezbicie świadczyła warstewka kurzu na półkach. Podobnie drewniane wezgłowie mojego łóżka w sypialni. A szyby w kuchni, te na których tak mi zależało, zostały tylko przejechane szmatą co spowodowało rozmazanie tłuszczu, nie zaś jego usunięcie. Ogólne wrażenie rzeczywiście było dobre, ale diabeł tkwi przecież w szczegółach. No i chyba muszę szukać dalej pani do pomocy w sprzątaniu....

poniedziałek, 10 września 2012

Master and servant

Taki układ przypomina mi moja aktualna sytuacja. Ja to oczywiście servant, a Chłopcu jest masterem. Muszę być na każde jego zawołanie - to oczywiste, ale jakże wyczerpujące! Jakże przytłaczająca jest świadomość, że oto na rzecz oseska należy tymczasowo niemal całkowicie zrezygnować z siebie. Gdy Chłopcu jest łaskawy, spokojny i się nie wydziera, mi humor nawet dopisuje, ale gdy popada w nastrój zdecydowanie zły, źle jest też ze mną. Ewidentnie zmęczenie materiału. Brak mi już cierpliwości i popadam w olbrzymiego doła, momentalnie mam łzy w oczach, a w głowie jedno pragnienie - palnąć sobie w łeb i to jak najszybciej.
W piątek byłam bliska obłędu, Mały przez kilkadziesiąt minut darł się non stop, w końcu zostawiłam go w leżaczku i udałam się do sypialni trzasnąwszy drzwiami. Tam założyłam słuchawki na uszy i włączyłam najbardziej mroczne, rozdzierające i ciężkie piosenki jakie tylko znalazłam na odtwarzaczu mp3. "Terapia" trwała jakieś 20 minut. Trochę pomogło. Trochę.

W ramach premii uznaniowej master czasami udziela servantowi uśmieszku. Jeśli servant się naprawdę dobrze postara otrzyma szeroki uśmiech i to czasem z wesołym zakrzyknięciem na zachętę. Ale nie sposób długo tak uciągnąć. Servant jest u kresu sił i wytrzymałości.

Podejrzewam, że mocno zawaliłam temat jeśli chodzi o angażowanie chłopa w opiekę nad maleństwem. Bo początkowo rzeczywiście wystarczało mi, że Myszkin wziął na siebie wszystkie kwestie związane z Mysią. Ja okazjonalnie rozwiązuję z nią ćwiczenia z akademii trzylatka lub czytam encyklopedię zwierząt albo zabieram na spacer razem z Chłopcem, ale to Myszkin przygotowuje jej śniadania, kolacje i przekąski, kąpie ją, układa do snu, zawozi do p-kola i odbiera stamtąd, organizuje czas wolny. Utrwalił się więc podział na dziecko jego (Mysia) i moje (Chłopcu). Tyle, że Chłopcu jest, rzecz jasna, o wiele trudniejszy do obsługi i ja sama nie daję już rady. A prawda jest taka, że Myszkin nie robi wokół niego prawie nic. Przewijał go pewnie najwyżej kilkanaście razy, czasem trochę ukołysze, kilkukrotnie został z nim w domu na dłużej (tzn. na ok. 2 godziny) i raz miał dyżur nocny (to ten pamiętny raz kiedy się wyspałam). Wszystko wokół Chłopca robię ja - ja go kąpię (no dobra, Myszkin trochę asystuje, podaje ręcznik itp.), usypiam, przewijam, masuję brzuszek, podaję leki, noszę, noszę, noszę no i zabieram na spacery. O karmieniu wspominać nie muszę. No i to ja nie śpię w nocy od 10 tygodni. Myszkin twierdzi, że on całkowicie ogarnia Mysię, a poza tym chodzi przecież do pracy i po niej jest tak zmęczony, że po prostu nie da rady przejąć Chłopca i dać mi w ten sposób odrobiny wytchnienia. Zapytałam czy jego deklaracje, że będziemy wymieniać się opieką nocną żebym się nie wykończyła to były puste słowa, powiedział, że nie, ale teraz ma ciężki czas w pracy i po prostu musi się regenerować, więc może przełożymy te dyżury na kiedy indziej. Ja nawet nie oczekuję, że on będzie wstawał w nocy, po co angażować w ten nocny bałagan dwie osoby, skoro ja i tak MUSZĘ być zaangażowana z uwagi na karmienie. Ale w weekendy i popołudniami ojciec mógłby się trochę zając Małym! Praca tu nie ma nic do rzeczy, ja będąc w domu też raczej nie odpoczywam.

Podejrzewam, że ryk niemowlęcia jest odgłosem, który podnosi poziom stresu w ciągu ułamka sekundy o jakiś milion jednostek. A mój mąż wraca z pracy i mówi, że jest zmęczony i zestresowany... Halo!! Przecież mając małe dzieci do pracy chodzi się głównie po to żeby od nich odpocząć, czyż nie? Czyż to nie w pracy zaznajemy odrobiny niezbędnego relaksu przy porannej kawie wśród innych DOROSŁYCH osób? No i pora powiedzieć to jasno - w żadnej robocie (no może poza pracą gdzie w grę wchodzi ludzkie życie i zdrowie) nie zaznacie tyle nerwów ile siedząc w domu z bardzo wymagającym niemowlęciem, które w dodatku obecnie ma katar. Moja stresująca praca zawodowa jawi mi się aktualnie jako sielanka i plasuje w rankingu przyjemności (sic!!!) pewnie całkiem niedaleko pobytu w spa.

sobota, 1 września 2012

Żelazna konsekwencja

Chłopcu jest konsekwentny w swym postanowieniu by nie pozwolić wetkać sobie do dzioba żadnego kawałka gumy, silikonu czy innej sztucznizny. Wczoraj kupiłam smoczek Medeli z zestawu Habermana (mamy już zestaw łyżeczki i okazało się, że nie muszę kupować całego zestawu Habermana i wystarcz sam smoczek, który pasuje do zestawu łyżeczki i który tak kosztował nas 45 złotych!!!). Po pierwszej pobudce na karmienie Myszkin postanowił spróbować jak będzie z tym magicznym Habermanem i czy nasz Chłopcu tym razem doceni wydatek, który nań poczyniliśmy ;) Nie docenił. Absolutnie nie zgodził się na karmienie ze smoczka więc musiałam przytaszczyć się do niego wraz ze swym mlecznym biustem. I wiem już, że z wyjazdu służbowego, który miałam zaplanowany na 28 września do Pruszkowa będą nici, bo nie będzie jak nakarmić Młodego.

Aha! Nie wspominałam, że wynik usg chłopcowego brzuszka jest prawidłowy, a gastroenterolog powiedziała, że problem nie jest poważny, ale upierdliwy i musimy liczyć się z tym, że potrwa to jeszcze ze dwa, może trzy miesiące.Zaleciła powrót do Debridatu (czyli niepotrzebnie w ogóle przestaliśmy go podawać - za namową pediatry... ech ci lekarze...), noszenie w pozycji "na samolot" i na ramieniu, pochwaliła noszenie w chuście, kazała uzbroić się w cierpliwość i pouczyła, że z każdym tygodniem będzie TROCHĘ lepiej.

A dzisiaj wraca moja złota Mysia!!! Nie widziałam jej od dwóch tygodni - to najdłuższa rozłąka w naszym życiu!

środa, 29 sierpnia 2012

Ależ pospałam!

Myszkin wysłał mnie wczoraj do spania, a sam został z Chłopcem. Chłopcu obudził się (po wieczornym Nutramigenie) po północy, czyli przespał 3 godziny (i to w łóżeczku!!). Myszkin dał mu wówczas Nutramigen z łyżeczki Medeli (bo butelka została odtrącona). Oczywiście podawanie pokarmu z łyżeczki nie odbywa się cicho i spokojnie. Najpierw Mały się drze i jakoś w międzyczasie zjada zawartość łyżeczki, a jak zaspokoi pierwszy głód to zasypia i trzeba go budzić. Karmienie trwało godzinę. Po tym karmieniu Mały zasnął na kolejne 3 godziny. Ja w tym czasie słodko spałam w innym pokoju (łącznie 5 godzin ciurkiem!!! szał!). Obudziłam się o 4, gdyż zamiast piersi miałam dwa ogromne (jak na mnie :), bolące kamienie. Zagładę laktatora w tym kontekście należy uznać za posunięcie nader nieroztropne, ale te emocje...któż nad nimi zapanuje? Akurat Chłopcu też się obudził, więc poszłam go nakarmić. Zjadł spokojnie i zasnął (a zawsze od 4 zaczynała się jazda bez trzymanki), ja zaś poszłam z powrotem do drugiego pokoju i tak spaliśmy do 6.20, kiedy przyszła kolej na następne karmienie. Zjadł i spaliśmy do po 8.
Dzień na razie przebiega spokojnie. Mamy dzisiaj wizyty u radiologa na usg brzuszka, a później u gastroenterologa.
Mysia wakacjuje się u babci, dlatego nie widzi co się tutaj wyprawia. Wraca w sobotę, a ja do tego czasu muszę się jakoś ogarnąć, bo nie chcę jej krzywdzić wyżywając się na niej i wyładowując stres spowodowany wrzaskami Chłopca.
Swoją drogą czyż to nie ironia losu?  Wiemy, że po mm Chłopcu (i ja też) spałby o wiele lepiej, ale nie możemy mu rutynowo podawać, bo on nie chce butelki... Została ostatnia deska ratunku - butelka Habermana. Poszukam na allegro, może znajdę w dobrej cenie.

wtorek, 28 sierpnia 2012

Chyba faktycznie muszę udać się do jakiegoś psychologa, bo jest ze mną coraz gorzej. Mały mi dzisiaj tak dał popalić, że miałam ochotę wyskoczyć przez okno (wiele bym nie wskórała, bo mieszkam na parterze ;). Żeby dać upust emocjom rozbiłam kubek, ale co gorsze, rozwaliłam też laktator. Cisnęłam nim o ziemię bo Chłopcu darł się od kilkudziesięciu minut tak straszliwie, że nie mogłam tego znieść, darł się w leżaczku, w chuście, na rękach, wszędzie. Chciałam go nakarmić (chociaż niedawno był karmiony), ale przypadała kolej sikającej piersi więc potrzebowałam trochę odciągnąć, a laktator (elektryczny) nie chciał zassać. No i skończył na glebie. Najgorsze, że był pożyczony i teraz muszę odkupić. Oczywiście na koniec tej całej awantury poryczałam się okropnie.

Gdzie jest ta legendarna radość macierzyństwa?? Ja czuję się kompletnie udręczona, skrajnie przemęczona brakiem snu i tym, że za każdym razie budzi mnie wykrzywiona od płaczu buzia Chłopca, która to wykrzywiona płaczem buzia towarzyszy mi przez cały dzień. Z lektury forum Niemowlę na gazecie.pl wynika, że po 3, po 5, a nawet po 8 miesiącu wcale nie musi być lepiej. Lepiej pewnie będzie za jakieś dwa lata.

Postanowiliśmy podjąć kolejną próbę butelkową. Myszkin został z Chłopcem po kąpieli na placu boju zaopatrzony w butelkę Nuka, butelkę Lovi i butelkę Medela z końcówką łyżeczki napełnione Nutramigenem. Efekt zmagań był taki, że z Nuka nie wypił Mały nic, z Lovi 30 ml, z łyżeczki Medeli 70 ml. Trochę też wypluł, czyli łącznie jak wypił z 90 to jest dobrze. Nie dostał piersi na noc, tylko zasnął po tym Nutramigenie. Karmienie trwało jakieś półtorej godziny. No i w sumie nie ma się z czego cieszyć, bo przecież nie będę go karmić łyżeczką Medeli w środku nocy, chodziło o to by załapał butelkę, a tak się nie stało. Czyli punkt dla niego. Trzeba przyznać, że jest niezłomny.

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Dzień wczorajszy należy zaliczyć do udanych. Chłopcu był spokojny, ładnie jadł, trochę na spacerze dawał czadu, ale nie przesadnie. Wydaje mi się, że chyba rzeczywiście spożywany przeze mnie nabiał pogłębiał chłopcowe dolegliwości i rezygnacja z niego była zasadna. Trochę lepiej idzie nam też z Nutritonem. Podaję go strzykawką do buzi 3 razy dziennie po 10 do 15 ml w postaci papki. Ulewania są mniejsze, ale to jednak chyba głównie zasługa odstawienia mleka, bo wcześniej, nawet po podaniu Nutritonu, potrafił ulać takim gęstym glutem. Czyli dni trochę bardziej optymistyczne. Oprócz tego staram się wprowadzać rutynę - mniej więcej podobne godziny spacerów i drzemek w chuście.
Natomiast noc masakryczna i to nawet nie z uwagi na płacze (płakał raz), tylko dlatego, że budził się co godzinę - półtorej!!! Dostawał pierś, trochę pojadł, powyginał się, poprutał, postękał i szedł dalej spać. Coraz gorzej się dzieje z tym nocnym spaniem. Na początku potrafił przespać nawet 3,5 godziny, a teraz?! Przecież ja się wykończę jak tak dalej pójdzie.
W związku z pogarszającymi się nocami zdecydowaliśmy się spróbować z mlekiem modyfikowanym. Najpierw (przedwczoraj) postanowiliśmy sprawdzić czy przez sen załapie butelkę i udało się, zaczął pić (z Nuka, jeśli kogoś to interesuje :)! Co prawda wypił tylko około 30 ml, ale zawsze coś. Zachęceni tym sukcesem kupiliśmy za prawie 40 złotych puszkę Nutramigenu i wczoraj próbowałam podać mu również przez sen. Operacja ta zakończyła się całkowitą porażką, Mały nie wypił ani łyczka, za to wybudził się kompletnie i płakał jakby właśnie odkrył, że rodzona matka próbowała go otruć. Nie wiem czy chodziło o Nutramigen (który wszak śmierdzi okrutnie) czy może o smoczek (był inny niż dzień wcześniej), w każdym razie odmowa współpracy była nader stanowcza. Fuck!!
A moja mama wydzwania i smęci mi, że Młody powinien spać we własnym łóżeczku. Dwa dni temu okropnie pokłóciłam się z nią przez telefon, bo zaczęła mi opowiadać jakieś cholerne farmazony o naukowcach, którzy twierdzą, że spanie z dzieckiem jest niebezpieczne. Wiem, wiem, zagrożenie przyduszenia itd. Tyle, że ja naprawdę śpię jak królik pod miedzą i wybudza mnie najlżejszy dźwięk. Alko nie piję, papierosów nie palę, prochów żadnych nie biorę. No i przy Małym zastygam w bezruchu. To chyba działa jakaś podświadomość, że mimo snu wiem, że on tam jest i muszę cały czas uważać. A gdybym postanowiła nauczyć go spać w łóżeczku, nie dosyć, że naraziłabym nieszczęśnika na olbrzymi stres (z jakichś przecież powodów kategorycznie odmawia spania samemu w łóżeczku), to jeszcze o spaniu mogłabym całkowicie zapomnieć. Tłumaczę to matce jak krowie na rowie, ale ona nie załapuje i cały czas, z uporem maniaka, nawija mi o tych naukowcach i o tym jak źle postępuję "pozwalając" spać Młodemu razem ze mną. Najbardziej rozwaliła mnie jej porażająca swoją logiką konstatacja, że skoro i tak prawie nie śpię to co to za różnica i przecież mogę ten czas poświęcić na naukę spania w łóżeczku (czyli, inaczej mówiąc, na ostrą walkę z Chłopcem potrzebującym mojej bliskości i bardzo lękającym się pozostania samemu). Normalnie ręce i cycki opadają... Słowo Wam daję - byłabym przeszczęśliwa, gdyby mój Chłopcu spał sam w łóżeczku, jak pragnę zdrowia. Ale on ma niespełna 8 tygodni i najwyraźniej jeszcze nie dojrzał do tego by zostawać sam na dłuższą chwilę, nie mówiąc już o nocy. On nawet w dzień nie chce sam spać, dlatego drzemki organizujemy sobie w chuście. Czyż to nie jest dowód na to, że dla spokojnego snu jestem mu jeszcze niezbędna? Na pewno w końcu dorośnie do tego by spać sam, z Mysią było tak samo. Już takie mam te dzieci, że jak są malutkie to boją się samotności i najchętniej urzędowałyby cały czas na swej mamie. A ich babcia niestety tego nie rozumie i sadzi mi teksty, że go rozpuściłam. Trzęsie mnie jak słyszę takie mądrości. Rozpuściłam dziecko, bo nie chcę żeby płakało, bało się, czuło nieszczęśliwe i opuszczone. Za każdym razem gdy mama zaczyna te swoje morały mam ochotę odparować, że może dzięki mojemu sposobowi wychowywania, uwzględniającemu fundamentalne potrzeby moich dzieci, wyrosną one na radosne, ufne i pewne siebie (w pozytywnym znaczeniu) osoby, a nie na takich smutnych frustratów jak ja i moi bracia.

sobota, 25 sierpnia 2012

Czy ja tracę zmysły?

Dostałam w nocy ataku histerii. Już po południu poryczałam się gdy Ludzik płakał zwijając się z bólu brzuszka. Mój mąż powiedział mi wówczas, że muszę wziąć się w garść. Jak powiadają w powieściach dla gospodyń domowych - wówczas coś we mnie pękło. Musze się wziąć w garść, muszę odstawić nabiał i inne potencjalne alergeny, muszę budzić się w nocy sto razy i karmić Ludzika, muszę go nosić i usypiać, muszę chodzić na spacery codziennie, muszę nauczyć go spać w łóżeczku (- to moja mama, ale napiszę na ten temat w odrębnym poście). Muszę jeszcze milion innych rzeczy. Nagle wydało mi się, że nikt inny na świecie nie musi tyle co ja. Ja muszę najwięcej i mam tego już serdecznie dość. Myszkin z uwagi na swój kręgosłup w domu nie tylko nie musi, ale wręcz nie może nic. A ja muszę jeszcze utrzymywać w ryzach cały dom, sprzątać, prać, robić zakupy. I nigdzie nie mogę wyjść, żadnej nagrody, żadnej możliwości odstresowania się, zostawienia domu choćby na kilka godzin. Ale wtedy jeszcze jakoś się pozbierałam.
Natomiast w nocy, gdy Ludzik obudził się trzydzieści minut po północy, a o godzinie drugiej nadal płakał, dostałam spazmów, klęłam i wyłam histerycznie szlochając. Ludzik w tym czasie się darł. W takim stanie zastał nas mój mąż.
Mam wrażenie, że jeszcze trochę i zawiozą mnie do wariatkowa. Cały dzień płaczę, boję się o Małego, te jego zachłyśnięcia są przerażające. Jednocześnie jestem fizycznie wykończona, zadeptana, ledwo żyję. Niech już minie następne 3 miesiące.

czwartek, 23 sierpnia 2012

Dziewczyny, nie umówiłam się z doradczynią, ponieważ od wczoraj nastąpiła znacząca poprawa w naszych zmaganiach z sikającym cyckiem. Nie wiem jak to się stało, bo wszak jeszcze we wtorek rano było tragicznie, ale jakimś cudem, ni stąd ni zowąd (nie jestem pewna czy tak to się pisze...) laktacja jakby się unormowała, dotyczy to również lewej piersi. Widzę to także po wkładkach laktacyjnych - są prawie zupełnie suche, a nie tak jak wcześniej ciężkie i przeciekające niekiedy już po dwóch godzinach od założenia. Z tym sikającym oczywiście nie jest jeszcze całkiem idealnie, nadal zdarza się, że tryska, ale już znacznie rzadziej i krócej, więc Chłopcu radzi sobie całkiem dobrze. W każdym razie może spokojnie zjeść również z prawej piersi. Normalnie cuda, czy co? Dla pewności nadal zachowuję schemat 2 karmienia z lewej i jedno z prawej, a dodatkowo jeszcze z prawej odciągam mleko pierwszej fazy.
Martwi mnie natomiast co innego - a mianowicie to, że w ciągu dnia jak Chłopcu nie jest w chuście, na leżaczku lub na spacerze, jest bardzo marudny. Wiem, że to przez te cholerne dolegliwości. Noce też mnie niepokoją, bo wcześniej zdarzało się, że spał nawet 3,5 godziny z rzędu, a teraz budzi się punktualnie co dwie godziny, jak z zegarkiem w ręku, a od 4 co godzinę. Płacze, wygina się i pręży, a dzisiejszej nocy dwa razy zakrztusił się ulewką, co przeraziło mnie nie na żarty. Zastanawiam się czy to jednak nie wina nabiału... Skórkę ma bez zarzutu, żadnych objawów alergii, ale może to taka cholera, która daje wyłącznie reakcję ze strony przewodu pokarmowego? Może ten pieprzony nabiał pogarsza chłopcowe dolegliwości? Byłam na diecie bezmlecznej przez ok. miesiąc, ale może zbyt krótko i może nie była wystarczająco restrykcyjna (kilka razy zdarzyło się, że zjadłam ciastka, w których składzie, jak się okazało, była serwatka w proszku)? Chyba zrezygnuję z nabiału całkowicie i uważnie będę śledzić etykiety produktów, może to spowoduje, że wreszcie wyjdziemy na prostą....

wtorek, 21 sierpnia 2012

Ostatnia deska ratunku

Na czwartek umówiłam się z inną doradczynią laktacyjną - taką z papierami międzynarodowego konsultanta laktacyjnego. Zobaczymy co z tego wyniknie. Próbowałam jakoś wysondować czy w ogóle jest sens, czy pani powie mi coś nowego niż to, co już sama wiem (a wiem sporo) na temat możliwych rozwiązań naszego problemu - czyli sikającej mlekiem prawej piersi. Niestety pani kategorycznie oświadczyła, że musi zobaczyć co się dzieje na własne oczy. W związku z tym mogę już przygotowywać kolejną stówkę. Traktuję tę panią jak ostatnią deskę ratunku, łudzę się nadzieją, że może jak ona - fachura - przyjdzie i się nami zajmie to w cudowny sposób naprawi tę cholerną prawą pierś, a karmienia przestaną być dla mnie nieustającą gehenną. Oczywiście rozum i doświadczenie podpowiadają, że wizyta konsultantki fachury i tak gówno da i nadal będę się użerać z pieprzonym sikającym cycem, ale nie zaznałabym spokoju ducha gdybym nie wyczerpała wszystkich możliwych sposobów udzielenia pomocy sobie i synkowi. Żadne ze stosowanych przeze mnie dotychczas rozwiązań nie przynosi skutku i Chłopcu przy niemal każdym karmieniu z prawej piersi urządza awantury, je i tak niewiele, a przez to, że łyka mnóstwo powietrza w efekcie często zwraca większość tego co zjadł. No i boli go brzuszek. Z lewą piersią nie ma takich jazd.
W następną środę wybieramy się natomiast do radiologa na usg brzuszka w kierunku refluksu. Pani doktor już w rozmowie telefonicznej delikatnie zasugerowała, że skoro Chłopcu pięknie przybiera na wadze nie ma się czym martwić i badanie nie byłoby pewnie konieczne, ale wolę żeby spojrzała co tam jest w środku, w tym małym człowieczku. Usg nie jest przecież inwazyjne, a będziemy wiedzieli na ile ten domniemany refluks może stanowić w przyszłości problem. 

niedziela, 19 sierpnia 2012

Rutyna i plan dnia

Ech, nie wiem jak mam się zabrać za wprowadzanie jakiejś rutyny w życiu Ludzika. Na razie kąpiel jest jedynym stałym i niezmiennym elementem dnia. Martwi mnie jednak, że Ludzik zdecydowanie za mało śpi. Noc trwa od 21 do 6-7 rano i przerywana jest co najmniej czterema pobudkami. W dzień zaś Chłopcu dłużej pośpi (tzn. około godzinę do półtorej) tylko na spacerze albo jak jest w chuście. Jeśli (tak jak dzisiaj) nie wybierzemy się na spacer i nie założę chusty Mały przydrzemie wyłącznie na leżaczku i to nie dłużej niż pół godziny. W łóżeczku już w ogóle nie chce spać. Odłożony natychmiast się wybudza, natomiast wcześniej bywało, że spał nawet godzinę w łóżeczku, a nieraz zdarzało się, że zasnął samodzielnie. Nie wiem co robić, bo takie spanie w leżaczku jest nieokej, a poza tym boję się, że się przyzwyczai i później będziemy mieć poważny kłopot. Z drugiej strony zależy mi by pospał chociaż trochę, gdyż brak odpowiedniej ilości snu powoduje, co oczywiste, rozdrażnienie i złe samopoczucie, a gdyby nie te drzemki w leżaczku spania w ogóle by nie było. Nocne usypianie też jest jakąś kompletną masakrą. Mały usypia przy piersi, ale żeby przy niej usnął najpierw muszę pohuśtać go w foteliku samochodowym przy dźwiękach suszarki nagranych na komórkę. To w sumie chore.

Mysia pojechała na wakacje do babci na tydzień i rozważam poważne zabranie się za Ludzika, tzn. za wprowadzenie mu rutyny i zaplanowanego dnia. Nie wiem tylko czy nie jest na to jeszcze zbyt mały. No i jak przekonać go do spania w łóżeczku??? Przeszkodą w jakimś sensownym usypianiu mogą okazać się jego bóle brzuszka, bo to one powodują, że Mały nie jest w stanie spokojnie zasnąć przy piersi tylko uprzednio muszę uspokajać go huśtaniem w foteliku samochodowym.

Ludzik ma aktualnie 6,5 tygodnia. Tracy Hogg twierdziła, że na naukę samodzielności nigdy nie jest za wcześniej, ale w przypadku Mysi nie udało mi się wcielić w życie jej wskazówek. Natomiast po lekturze zapisków na starym blogu stwierdzam, że z Mysią wszystko było dużo prostsze, chociaż i ona cierpiała na kłopoty z brzuszkiem i to również od samego początku. Pamiętam jak się dziwiłam, że ludzie usypiają dzieci w wózkach i fotelikach samochodowych oraz posługują się suszarkami celem spacyfikowania niemowlęcia, bo u nas szczytem ekstrawagancji było spanie razem w łóżku i od czasu do czasu usypianie na rękach. Wydawało mi się wtedy, że jestem taka zajebista bo radzę sobie z dzieckiem po ludzku, tzn. bez tego typu nadzwyczajnych środków. Te wszystkie sposoby przerabiamy teraz z Chłopcem. Jak Mysia była malutka nie wiedziałam po prostu, że dzieciak może naprawdę tak dać w kość, iż słaniający się ze zmęczenia rodzice chwycą się wszystkiego co sprawi, że dziecko wreszcie odpłynie do krainy Morfeusza. Aktualnie już to doskonale wiem.

Wracając zaś do wizyty doradczyni laktacyjnej stwierdzam, że nie jestem z niej zadowolona i że były to pieniądze wyrzucone w błoto. Bo to nie jest tak, że Ludzik denerwuje się z powodu moich napięć. On się denerwuje z powodu bólów brzucha, czego jestem pewna, gdyż słyszę jak mu się w brzuszku przelewa i on właśnie w tych momentach płacze. Gdy w brzuszku jest spokój on też jest spokojny, chociaż ja przy każdym karmieniu jestem zestresowana bo nie wiem jak ono będzie ostatecznie przebiegać. I nie jest tak, że jego refluks jest jakimś wymysłem, bo przecież widzę, że pokarm mu się cofa, co powoduje olbrzymi dyskomfort; ulewania również są faktem. Chyba po prostu musi minąć jakiś czas by jego układ trawienny dojrzał. Dlatego tekst o tym, że dobrze może być już teraz, jeśli tylko pozbędę się napięć, jest zwyczajnym truizmem, bo nie wierzę, że moje napięcia powodują jego refluks. Jestem cholernie na siebie wkurzona, że wydałam ponad stówę na wysłuchanie metafizycznych bajek o pozbyciu się napięć i wyciszających masażach, które działają tylko gdy Chłopcu jest i tak spokojny, a jak jest niespokojny to tylko go jeszcze bardziej wkurzają.

Jejku... już tyle kasy poszło w błoto - na wszystkie możliwe rodzaje smoczków, których on nie akceptuje, cztery różne butelki i dwa rodzaje mleka modyfikowanego, których on nie akceptuje, lekarstwa antykolkowe, których on nie akceptuje. Wszystko to na próżno, a łącznie pewnie kilkaset złotych na to wydaliśmy.

Z pozytywów - byłam wczoraj z Myszkinem w mieście, w knajpie :))) Co prawda tylko dwie godziny, ale zawsze to wyjście do ludzi! Z dziećmi została teściowa. Jak wróciliśmy Chłopcu był całkowicie wybudzony i ryczał, musiałam go uspokoić huśtaniem w foteliku i dopiero wtedy zasnął, ale i tak było warto. A dzisiaj.... TAK!!! Uśmiechnął się do mnie tak naprawdę szeroko!!! I to kilka razy pod rząd. Oczywiście musiałam go bardzo zachęcać, ale uśmiechy były.

piątek, 17 sierpnia 2012

Wizyta doradczyni laktacyjnej

Właśnie wyszła ode mnie doradczyni laktacyjna. Nie wiem jeszcze co myśleć o tej wizycie i poradach. Sądziłam, że nasza technika karmienia nie jest najlepsza, a ona powiedziała, że jest okej, tylko mam karmić na poduszce - rogalu, żeby głowa, kręgosłup i pupa były w jednej linii, a nie, że głowa wyżej (a tak robiłam do tej pory, bo wydawało mi się, że to korzystnie wpływa na dolegliwości brzuszkowe). Mam poczucie, że technice karmienia zostało poświęcone za mało czasu. Dużo mówiła o diecie, co powinnam zmienić (więcej kasz, mniej cukru i owoców oraz surowych warzyw na rzecz tych gotowanych) oraz o wyciszaniu napięć emocjonalnych, które tak naprawdę są źródłem naszych kłopotów. Skoro bowiem ja jestem zestresowana przekazuję dziecku negatywną energię i ono się denerwuje.
Stwierdziła też, że o żadnym patologicznym refluksie jej zdaniem nie ma mowy, skoro Mały tak ładnie przybiera i poniekąd zasugerowała olanie Nutritonu.

Hmmm.... na pewno coś w tym jest, ale spodziewałam się, że usłyszę więcej o pozycjach do karmienia itp., raczej takie porady techniczne. No ale zobaczymy, zobaczymy... Tylko jak tu się wyluzować?

czwartek, 16 sierpnia 2012

Jest lepiej, ale aż się boję głośno o tym mówić. Zmieniłam sposób karmienia tak, że karmię dwa razy pod rząd z lewej piersi i raz z prawej - tej tryskającej. I muszę powiedzieć, że naprawdę widzę poprawę. Chłopcu płacze przy karmieniu sporadycznie, nie je może jakoś super szałowo, bo w trakcie ciągle się odrywa i gapi na mnie albo na otoczenie, ale najważniejsze, że nie płacze, bo to znaczy, że nic go nie boli w tym nieszczęsnym brzuszku. A prawa pierś też zaczyna się trochę stabilizować i owszem, jeszcze nadal tryska mlekiem, ale już nie tak straszliwie. Umówiłam się na jutro z doradczynią laktacyjną, bo wiem, że nasza technika karmienia kuleje i Chłopcu mógłby pobierać znacznie mniej powietrza gdyby był dobrze przyssany, a dzięki temu jego samopoczucie by się poprawiło.

Podejrzenie refluksu niestety nadal aktualne. Już nie pamiętam czy o tym wspominałam, ale Chłopcu zaczął ulewać i dość często widzę (nawet w trakcie jedzenia), że pokarm mu się cofa.Byliśmy dzisiaj u lekarza, dostaliśmy Nutriton (strasznie upierdliwy do stosowania przy karmieniu piersią). Jeśli nie będzie poprawy to czeka nas usg brzuszka. Mam nadzieje, że ten refluks jest fizjologiczny i z czasem minie. Oprócz tego Młody został zważony i w wieku 6 tygodni waży 5.150g. Reakcja mojej mamy: "ile??? tak dużo?? to za dużo!" Nie rozumie, że przy kp nie ma górnych granic przyrostu wagi. Na wiadomość, że jutro odwiedzi mnie konsultantka laktacyjna zareagowała mniej więcej tak, że to kompletnie bez sensu, bo co ona może mi powiedzieć (ta konsultantka). Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że moja rodzicielka uważa moje karmienie piersią za jakąś durną fanaberię. Jej zdaniem powinnam wreszcie przestać się wygłupiać i podać dzieciakowi mleko modyfikowane, po którym wszelkie problemy miną jak ręką odjął. Najwyraźniej uważa, że skoro ONA karmiła nas butlą to jest to jedynie słuszny sposób. Denerwuje mnie to.

Tymczasem kończę. Dziękuję Wam wszystkim za wsparcie :))

 

piątek, 10 sierpnia 2012

Chyba wpadłam z deszczu pod rynnę

Wygląda na to, ze przedobrzyłam z regulowaniem laktacji. Młody po kilku spokojnych karmieniach drze się, prawdopodobnie dlatego, że mleko samo nie leci i trzeba się porządnie napracować żeby je wyssać. No i Chłopcu się wścieka i nie chce ssać. Mam serdecznie dość, naprawdę.

Radość z małych sukcesów

Odczuwam ogromną radość z malutkich sukcesów - z tego, że udało mi się dzisiaj bezproblemowo zebrać chłopcowy mocz do badania, z tego, że gdy Chłopcu spokojnie jadł, ja obejrzałam odcinek serialu "Damages", no i z tego, że Chłopcu właśnie po prostu spokojnie jadł i przysnął przy piersi. Co mi po wymarzonej ramonesce i innych pierdołach, gdy dziecko cierpi, a ja razem z nim? A jak nie cierpi, tylko jest spokojne, to świat i tak jest kolorowy i to mi zupełnie wystarczy.

Regres i nowa,łatwa terapia

Od wtorku nastąpił olbrzymi regres w naszych zmaganiach z chłopcowymi dolegliwościami. W niedzielę było już tak dobrze, że byliśmy z Chłopcem w restauracji na obiedzie i pisałam smsa do pediatry, że jest poprawa. Było to w trakcie upałów kiedy często przystawiałam Małego. We wtorek zaczęła się masakra. Nijak nie mogłam nakarmić Chłopca, tak strasznie płakał, prężył się i zwijał. Byłam bliska załamania, ryczałam z nim razem, kompletnie bezsilna... Aż wczoraj, na forum Karmienie piersią trafiłam na posta z linkiem do artykułu: http://www.normalfed.com/Continuing/gulping.html.
W skrócie chodzi o to, że w sytuacji nadprodukcji mleka (a mi właśnie taka sytuacja najwyraźniej się trafiła), dziecko może ciągle spożywać wodniste mleko pierwszej fazy nigdy nie docierając do bardziej tłustego mleka, którym powinno się najadać i które stabilizuje układ pokarmowy. Skutkiem są wieczne wzdęcia, uczucie dyskomfortu w jelitach, bulgotanie, krztuszenie, zielone lub pieniste kupy, kolki itd., a także niespokojne jedzenie, które przypomina walkę oraz płacz przy piersi, przy jednoczesnych dobrych przyrostach wagi. U matki zaś tryskające lub kapiące z piersi mleko. Czyli wypisz wymaluj to co dzieje się u nas. Recepta na wyjście z tych kłopotów jest nad wyraz prosta:

1. karmić częściej (nie rzadziej niż co 2 godziny),
2. jeśli podaż mleka jest naprawdę spora karmić po kilka razy pod rząd z tej samej piersi - wówczas dziecko ma szansę skosztować mleka o większej zawartości tłuszczu,
3. nie zmieniać piersi w trakcie jednego karmienia (chyba, że dziecko się tego domaga).

Wg autorki artykułu w ciągu kilku dni powinna nastąpić poprawa, tzn. laktacja powinna dostosować się do faktycznych potrzeb dziecka, a ono samo ma szansę na większy spokój i złagodzenie dolegliwości brzuszkowych. Oczywiście niezwłocznie przystąpiłam do realizacji tych prostych zasad. Nie wiem czy to już efekty ich stosowania, ale dzisiaj karmienie jest normalniejsze, Chłopcu bardziej zrelaksowany i nawet przysypia przy piersi. Nawet jeśli kłopoty z brzuszkiem nie miną całkowicie, to mam nadzieję, że zostaną złagodzone, a wyeliminowanie problemu piersi sikających mlekiem jak oszalałe również byłoby olbrzymią korzyścią. Jeśli nam się to uda, będę najszczęśliwszą osobą na Ziemi! I pomyśleć, że nikt o tych prostych radach nie mówi, przeciwnie - ciągle słyszy się żeby zmieniać piersi w trakcie jednego karmienia (ja tak nie robiłam), pediatrzy każą wydłużać przerwy między posiłkami żeby mleko mogło się strawić (a toć prawie sama woda to mleko pierwszej fazy, to co się ma tam trawić?), a na pytanie jak poradzić sobie z szaleńczym wypływem mleka, które doprowadza do szału matkę i dziecko wiecznie nim zalane i dławiące się, jest jedna odpowiedź: karmienie w pozycji "pod górkę", która niestety przez żadne z moich dzieci nie została zaakceptowana.

Trzymajcie zatem kciuki za powodzenie naszej terapii :)

sobota, 4 sierpnia 2012

Chyba niektórzy źle zrozumieli wydźwięk mojego poprzedniego posta. Nie chodzi o to, że nie chcę w ogóle karmić piersią mojego Chłopca by móc chodzić na kawy z koleżankami i prowadzić bujne życie towarzyskie. Pisałam już wcześniej o tym, że będę trzymać fason, chociaż karmienie Chłopca okazało się dużo trudniejsze i bardziej dołujące niż karmienie Mysi, które jednak również do najłatwiejszych nie należało. Jeśli komuś wydaje się, że przystawiam Małego do piersi, a on pięknie je, to jest w błędzie. Za każdym razem przeżywam stres czy tym razem Chłopcu uda się spokojnie zjeść czy jednak będą płacze, prężenie, odrywanie się od piersi i wszystko wokół zalane mlekiem. Nieważne, jeszcze będąc w ciąży postanowiłam karmić piersią do ukończenia przez Małego pół roku, później wracam do pracy i kończę z tym. Nie wiem jak to zrobię jeśli Młody nie nauczy się butelki, ale jakoś trzeba będzie go przestawić. 
Chciałabym po prostu mieć możliwość wyskoczenia raz na jakiś czas z domu na dłużej niż 1,5 godziny. Podałam przykład z kawą, ale mam na myśli również np. wizytę u lekarza, konieczność załatwienia sprawy służbowej czy jakiejkolwiek innej, a nawet - tak - wyjście z mężem do kina. Teraz takiej możliwości nie mam, bo jestem niezbędna by nakarmić Chłopca, nikt inny nie zrobi tego za mnie. Znam zalety karmienia piersią, naprawdę, dlatego właśnie karmię go do czternastu razy na dobę i jestem na diecie eliminacyjnej, która również mnie wykańcza i doprowadza na skraj anemii, bo żelazo powoduje zatwardzenia u Małego, więc nie mogę go przyjmować chociaż powinnam.
Robię to wszystko wyłącznie dla dobra mojego dziecka, bo z moim dobrym samopoczuciem karmienie piersią niewiele ma wspólnego, oczywiście poza satysfakcją, że Mały pięknie przybiera i się rozwija, o której wspominałam w którymś z poprzednich postów. Robię to, bo chcę mu dać co mogę najlepszego. Robię to, bo swoje macierzyństwo traktuję poważnie, ale nie będę ukrywać, że tym razem naprawdę jest ciężko, a to co się u nas teraz dzieje, dalekie jest od "lukrowanego obrazu macierzyństwa" prezentowanego przez media parentingowe, jak Syberia od Riwiery. I trochę chyba muszę zwrócić honor Pani Autorce "Macierzyństwa non-fiction".
A bloga prowadzę również po to by móc sobie ponarzekać. Wiem, że inni mają gorzej, ja mam tak jak mam i  też czasami mnie to przerasta,więc mam prawo do chwili słabości i wyrażenia jej właśnie tutaj.

piątek, 3 sierpnia 2012

I gdzie tu sprawiedliwość pytam???

Nosiłam Chłopca ze sobą nieustannie przez 9 miesięcy, znosiłam jego bezpardonowe kopniaki, słabo przespane noce, wszelkie niedogodności, żeby teraz być jak ten chomik w karuzelce, bo Gość nie raczy posilić się z butelki akceptując wyłącznie pierś. Jestem totalnie udupiona w chałupie, rytm dnia wyznaczany jest przez kolejne karmienia (odstępy między końcem poprzedniego a początkiem następnego wynoszą tylko nieco ponad godzinę!!!), zasuwam tu jak mały samochodzik, żeby w tych krótkich przerwach jeszcze obrobić sprawy domowe- prania, obiady, sprzątanie itd. Myszkin wraca z pracy około 18, kąpiel jest o 19, do 21 na ogół trwa usypianie Chłopca, a później tak naprawdę powinnam sama też już położyć spać. Zatem nawet z własnym mężem nie mam kiedy zamienić więcej niż kilka słów w biegu. Nie ma też mowy żeby wyjść z koleżankami na kawę czy gdziekolwiek na dłużej niż 1,5 godziny.
Do tego dolegliwości brzuszkowe Małego i cholernie stresujące karmienie piersią.
Dobija mnie cała ta sytuacja. Naprawdę mam wrażenie, że zaczynam popadać w jakieś stany depresyjne. Czasem czuję się jakbym miała się zaraz udusić, bo przerasta mnie to wszystko.
Wiem, że nie powinnam wymyślać i narzekać tylko cieszyć się, że mam zdrowego dzieciaka, ale są momenty, że czuję się strasznie przygnieciona, smutna i samotna.

Co zrobić żeby Młody nauczył się jeść z butelki??? Próbowaliśmy 4 różnych, z mlekiem moim lub sztucznym i nic, zupełnie nic. Mały konsekwentnie odmawia picia w inny sposób niż z piersi.