wtorek, 15 października 2019

Dlaczego mężczyźni rządzą światem?

Bo nadal rządzą - taka jest prawda. I niedawno chyba znalazłam odpowiedź na to pytanie - przyszła do mnie w czasie treningu biegowego. Zaczęłam go trochę później niż planowałam, trochę zbyt późno, ale trening trzeba przecież zrobić. Miałam jeszcze nieco ponad kilometr do domu kiedy zrobiło się niemal zupełnie ciemno (ale latarnie się świeciły) i gdy dobiegałam do przejścia dla pieszych, takiego ze światłami, zauważyłam, że kręci się tam trzech podpitych facetów, wznosząc wulgarne okrzyki i przepychając się wzajemnie. Musiałam ich minąć, a później stanąć i czekać na zielone światło. Bałam się, że mnie obscenicznie zaczepią werbalnie, a może nawet popchną, klepną w tyłek, czy wręcz zaciągną w pobliskie krzaki. Nic takiego na szczęście się nie stało, ale gdy światło w końcu zmieniło się na zielone, pognałam ile sił w nogach myśląc o tym, że w starciu z mężczyzną jestem bez szans, że obcy mężczyźni, napotkani w takich okolicznościach, że jestem z nimi bez szans na wypadek napaści, budzą mój głęboki strach. Boję się mężczyzn, bo mężczyźni potrafią być groźni dla kobiet. Bo są mężczyźni, którzy biją, gwałcą i mordują. Takie mają skłonności. Nie wszyscy oczywiście, ale pewnie wielu i ci sądzą, że im wolno. Że kobiety służą do tego, by zaspokajać nimi swoje potrzeby. Podejrzewam,że każda z nas głęboko w sobie nosi taki strach wiedząc, że tak po prostu jest, tak został skonstruowany świat. Każda z nas całe życie trwa w tej wewnętrznej, czasem nieuświadomionej obawie i sądzę, że także dlatego w życiu społecznym, publicznym, ustępujemy pola - boimy się agresji.

Kilka dni później znów biegłam. Był środek dnia - koło południa,  a ja chciałam przebiec się przez pobliski lasek w spokojnym tempie, żeby utrzymać niskie tętno. Tuż przede mną do lasu wszedł facet, a moje tętno skoczyło z niecałych 140 uderzeń na minutę do ponad 160 gdy go zauważyłam. Ze strachu, ponieważ słyszałam mnóstwo historii o zgwałconych w biały dzień biegaczkach, a w lesie, w środku dnia, jednak nie ma wielu spacerowiczów, którzy dawaliby poczucie bezpieczeństwa.

Podzieliłam się tymi przemyśleniami z przyjaciółką, a ona powiedziała, że moje obawy są w pełni uzasadnione - gdy miała 19 lat została napadnięta właśnie w ten tzw. biały dzień, wracając do domu ścieżką na przełaj. Zaatakował ją i zmusił do wykonania "innej czynności seksualnej". Wstrząsająca opowieść.

Stwierdzam, że jako kobieta mogę czuć się bezpiecznie tylko albo z kimś albo na otwartej przestrzeni, gdzie są inni ludzie, którzy - w razie zagrożenia - usłyszą wołanie o pomoc, zareagują. I prawdę mówiąc strasznie mnie to wkurwia, bo chciałabym móc robić co chcę bez strachu o swoje życie, bez obawy, że idąc na wieczorny trening spotka mnie coś złego i bez oskarżeń, że poruszając się samotnie kuszę los, proszę się o kłopoty.

Nie możemy korzystać z pełnej wolności i swobody, bo gdy napotkamy obcego faceta, to będąc z nim sam na sam, jesteśmy zdane na jego przyzwoitość, ucywilizowanie i kulturę, a jeżeli tego zabraknie potencjalnie będziemy mieć poważne kłopoty.

Nie chcę zostać źle zrozumiana, jestem córką, siostrą, żoną i matką mężczyzn, ich współpracowniczką, koleżanką i przyjaciółką. Znam wielu fantastycznych facetów, których kocham, lubię, szanuję i podziwiam, ale uważam, że jest w nas wdrukowany odwieczny strach przed nimi, ich fizyczną przewagą i skłonnościami do przemocy. 

poniedziałek, 7 października 2019

O matko i córko!

Moja córeczka ma 10,5 roku, chodzi do piątej klasy i zaczyna wielkimi krokami wchodzić w okres dojrzewania. I od pewnego czasu niestety bardzo mnie irytuje. Jest nieprawdopodobną wręcz bałaganiarą (a nawet niekiedy po prostu fleją), jest rozleniwiona i mało interesuje ją cokolwiek innego poza koleżankami, zabawą, rysowaniem (rysuje fantastycznie) i czytaniem (na szczęście "pożera" książki, ciekawe jak długo jeszcze...). Ma obowiązki domowe i wykonuje je raczej bez szemrania, ale często wydaje mi się niesamodzielna i bez inicjatywy. Jeśli nie zwrócę jej uwagi na to co powinna zrobić, nie zrobi tego. Nie umyje włosów jeśli nie powiem jej, że już pora na to, nie ogarnie kuwety kota jeśli jej nie zwrócę uwagi, nie zabierze sama z siebie swoich ciuchów z łazienki do prania. Przez pierwsze tygodnie szkoły nie było dnia, żeby czegoś nie zapomniała tylko dlatego, że nie chciało jej się zajrzeć do szafki w biurku by sprawdzić czy ma tam ćwiczenia, zeszyt czy co tam miała zabrać. Zakładała, że ma to wszystko w szkole, a później okazywało się, że jednak miała w domu, tylko nie sprawdziła. Kilka razy nie odrobiła zadania domowego, bo zapomniała, że było zadane, a nie przyszło jej do głowy, by spojrzeć do aplikacji szkolnej, więc zaczęłam codziennie pytać czy ma coś zadane (wiem, błąd).
Jest bardzo zdolna, inteligentna i świetnie się uczy. Tzn. właściwie się nie uczy, po prostu dostaje oceny celujące i bardzo dobre ot tak, bez żadnego wysiłku i nabrała pewności, że zawsze tak będzie, dlatego zwykle nie poświęca ani minuty na powtórzenie materiału przed sprawdzianem. W czwartej klasie to jeszcze działało, ale materiału jest coraz więcej i czasami bywa tak, że dostaje ze sprawdzianu 4, 4+ czy 5-, a wiem, że gdyby poświęciła dosłownie 15 minut na powtórzenie, bez trudu otrzymałaby celujący. Ale nie chce się jej, zwłaszcza, że większość dzieci z jej klasy i tak ma oceny gorsze niż ona i w taki sposób właśnie moja córka racjonalizuje sobie brak swojego zaangażowania w naukę.

Kiepsko sobie z tym radzę, mam wrażenie, że już prawie wcale nie rozmawiam z nią normalnie, tylko ciągle zwracam uwagę, opieprzam, krzyczę, wzdycham i stękam, że "Ty znowu to" albo "Ty nigdy tamto". Jak katarynka nawijam ciągle to samo - "sprzątnij na biurku", "wywal te śmieci", "pamiętaj o tym", "pamiętaj o tamtym". Czuję się coraz bardziej zagubiona w tej relacji. Z jednej strony wiem, że nie powinnam wywierać na nią nadmiernej presji i co chwilę smęcić, że ma się uczyć, sprzątać, bardziej się angażować w domowe sprawy. Zdaję sobie sprawę, że może trzeba odpuścić, może niech dostanie raz czy dwa gorszą ocenę, ale myślę, że nie zrobi to na niej żadnego wrażenia, bo inni i tak uczą się gorzej niż ona, a to właśnie z nimi się porównuje. No i śmietnika w pokoju też ciężko nie zauważać, gdy tam wchodzę i patrzę na biurko mojej córeczki trafia mnie szlag. A że mam krótki lont, to jak dwa razy powiem spokojnie i widzę brak reakcji to za trzecim razem już wrzeszczę.

Czuję, że jak tak dalej pójdzie to zniszczę, zerwę tę więź, która i tak już jest coraz cieńsza. Bywam dla niej okropna, jakbym jej nie lubiła, bo nie mogę wznieść się ponad to, że moja córka nie jest taka, jak bym oczekiwała. Obawiam się też, że jak poluzuję, to ona sobie zupełnie odpuści, pokój zarośnie brudem, a oceny spadną na łeb.

Jestem też bardzo zmęczona ciągłym ustawianiem ich (i córki i synka) w czasie porannych i wieczornych rytuałów, ale jednocześnie przekonana, że gdybym nie zarządzała co wieczór, że mają iść na kolację, do mycia i do łóżka i uważnie nie pilnowała realizacji poszczególnych etapów, zapewne bawiliby się do północy i padli, a ja jednak od 21 chcę mieć już czas dla siebie, co oznacza, że dzieci o godzinie 21 powinny być w łóżkach. Mój mąż w czasie tej wieczornej kołomyi siedzi sobie przed kompem albo przed komórką i od czasu do czasu wkurza się, że ja ciągle pokrzykuję.

To wszystko sprawia, że czuję się głęboko sfrustrowana i poirytowana oraz mam wielkie poczucie winy z powodu bycia złą, wstrętną matką. Spróbuję dzisiaj wyluzować i nie pytać czy było coś zadane, wieczorem położyć się na łóżku ze słuchawkami na uszach, nie widzieć stosów ubrań i ręczników piętrzących się w łazience po wieczornych ablucjach i zobaczymy co się stanie.

wtorek, 1 października 2019

Zapiski z podróży (komunikacją miejską)

Mam dzisiaj dyżur u klienta, na takie okazje ubieram się porządniej, tzn. nie dżinsy i sweter/bluza, tylko raczej spodnie materiałowe, czasem spódnica, do tego jakaś bluzka, marynarka albo po prostu sukienka (rzadko, chyba że latem) no i buty. Z butami jest taka sprawa, że na rower albo do tramwaju zakładam płaskie - baleriny, mokasyny lub półbuty. Na obcasy porywam się wyłącznie wówczas gdy jadę samochodem albo Uberem. Ale dzisiaj wystroiłam się w nową sukienkę, która aż prosiła się o obcas, nie bardzo chciałam jechać Uberem, więc postanowiłam podjąć wyzwanie, zaryzykowałam i obułam się w buty na solidnym, grubym słupku, żadne tam szpilki. Do takiego stroju plecak kompletnie nie pasuje, więc odkopałam aktówkę. Wcisnęłam do niej kompa z przyległościami, drugie śniadanie, okulary, portfel, kartę do tramwaju i do firmy, telefon i już NIC więcej nie dało się tam wcisnąć (później okazało się, że także wyciągnąć bez wyciągania całej reszty).  No i poszłam na tramwaj z aktówką na ramieniu oraz parasolem i książką w dłoni.
Do przystanku mam jakieś 500 m, już po 50 przywoływałam w myślach głos Ewy Chodakowskiej przekonującej mnie bym zapomniała o bólu (stóp). Z wsłuchiwania się w ten głos wyrwała mnie aktówka, która spadła z ramienia na chodnik, bo zerwał się pasek - karabińczyk nie wytrzymał ciężaru i pękł. Przekonało mnie to ostatecznie, że jednak dobrym tropem było kupowanie męskich toreb i aktówek, bo producenci galanterii skórzanej najwyraźniej sądzą, że kobiety noszą w aktówkach albo zwykłe, tekturowe teczki a4 albo MacBooki Air bez zasilaczy. Nie noszą też śniadań, gdyż albo ich nie jedzą albo jedzą po prostu w knajpach. W związku z tym przykrym zdarzeniem dalszą drogę na przystanek pokonałam niosąc w jednej dłoni książkę i parasol, a w drugiej ciężką aktówkę. Dodatkowo całą drogę obawiałam się, że ucieknie mi tramwaj bo nie będę w stanie do niego podbiec w obcasach i z całym tym majdanem w rękach.
Na szczęście tak się nie stało, ale gdy dotarłam na przystanek byłam zupełnie wykończona i marzyłam tylko o tym żeby usiąść, niestety ławki były zajęte. Miejsca w tramwaju także były zajęte, więc stałam na krzywej podłodze (te nowoczesne tramwaje miewają przedziwnie wyprofilowane podłogi), co w butach na obcasach było cholernie niekomfortowe i nie miałam jak chwycić się czegokolwiek, bo ręce miałam zajęte aktówką, parasolem i książką. Ostatecznie udało mi się jakoś zagnieździć i pozbyć bagażu z rąk, ale nie było łatwo.

Nie było też łatwo odszukać kartę do firmy w tej pieprzonej aktóweczce, a później klucz do pokoju - musiałam wywlec telefon i przytrzymać go między dekoltem a podbródkiem (no bo ręce miałam już zajęte innymi rzeczami) ryzykując, że mi spadnie. Wreszcie z ulgą (po raz pierwszy ;) opadłam na fotel.

Wracam Uberem :)