wtorek, 20 grudnia 2011

:))

Byłam wczoraj na usg genetycznym i póki co nie ma żadnych powodów do niepokoju!! Dzidziuś nie zdradza oznak jakichkolwiek nieprawidłowości. Przezierność karkowa 1,5 mm, kość nosowa jest, przepływy w zastawce trójdzielnej (czy jakoś tak) ok, jakieś naczynie krwionośne, od którego coś tam zależy, też jest w porządku, mózgowie, serduszko, żołądek, główka, rączki, nóżki i cała reszta nie wykazują odchyleń. Nie byłam u mojej lekarki prowadzącej tylko u doktora-guru od ultrasonografii. Za wizytę zapłaciłam 200 złotych, ale było warto, bo naprawdę przebadał Ludzika wzdłuż i wszerz na super sprzęcie, widziałam wszystko na monitorze LCD, zdecydowanie ten aparat do usg różnił się od tego, którym dysponuje moja lekarka (chociaz nie było to żadne 3D czy 4D). Na połówkowe też pójdę do tego lekarza, bo naprawdę wydaje się super rzetelny. Mam wrażenie, że na ogół usg genetyczne w 11-14 tc sprowadza się do badania tylko dwóch markerów - przezierności karkowej i kości nosowej, a ten lekarz zbadał Ludzika kompleksowo.

Uff... troszkę odetchnęłam z ulgą.

środa, 14 grudnia 2011

Martwię się...

Strasznie się martwię czy te wszystkie leki, które zażyłam w związku z męczącymi mnie chorobami, nie wpłyną niekorzystnie na Ludzika... Jak byłam na wizycie w 6 tc, pytałam o to co mogę na gardło (bo z nim najczęściej mam kłopoty) i powiedziała, że spokojnie Tantum Verde i tabletki do ssania chociaż ich nie poleca w ogóle gdyż powodują nawracanie infekcji (czy jakoś tak). Podczas aktualnej choroby farmaceutka (faktem jest, że nie zapytała, w którym trymestrze jestem) poleciła Stodal na kaszel - lek homeopatyczny. Kaszel miałam straszny więc brałam maksymalną dawkę. Oprócz tego Tantum Verde i kilka tabletek Sinupret (lek ziołowy, na forach dla ciężarnych powszechnie polecany jako w pełni bezpieczny) na zatoki, a sporadycznie krople do nosa dla małych dzieci. No i aktualnie antybiotyk. Teraz siedzę w necie i szukam, szukam, szukam. Zdania są podzielone - część osób potwierdza, że nawet w bardzo wczesnej ciąży brało specyfiki podobne do tych, które biorę (brałam) ja, a część z kolei wyraża kategoryczne opinie, że w pierwszym trymestrze nic nie wolno, dopiero później jest jakieś pole manewru. Zaraz zgłupieję od tego wszystkiego i zamartwię się do reszty!!! Moja lekarka w rozmowie telefonicznej była dość wyluzowana i mówiła, żebym się w ogóle nie martwiła bo wszystkie ostrzeżenia na ulotkach dotyczą długotrwałego stosowania w czasie ciąży, a jak się bierze sporadycznie to nic się nie stanie. Tylko czy psikanie Tantum Verde do gardła, dajmy na to przez 3 czy 4 dni 4 razy po 4 psiki to jest sporadycznie, czy już długotrwale? Zresztą tym Tantum się tak nie martwię, bo w ulotce jest napisane, że można je stosować w ciąży. Bardziej martwi mnie Stodal i ten cholerny antybiotyk. Niby Stodal to homeopatyk i wiele ciężarnych go stosowało nawet w pierwszych tygodniach ciąży, ale spotkałam się też z opinią, że nie jest zalecany na początku ciąży. Podobnie jak paracetamol, który też brałam na mój obezwładniający ból głowy...
Powiecie - trzeba było zacisnąć zęby i przetrwać nieodpowiedzialna babo! Tylko, że jak człowiek kaszle tak, że mało płuc nie wypluje, a łeb napieprza, że masz ochotę odkroić go żyletką, to bardziej racjonalna wydaje się inna argumentacja - że dopuszczenie do przedłużającej się infekcji i zaniechanie jej szybkiego zaleczenia może mieć dla malucha gorsze skutki niż te 3 dni zażywania leków.
No i jak rozwiązać taki dylemat?

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Walki z chorobą c.d.

Byłam dziś u laryngologa. Doszłam do wniosku, że z takim cholernym choróbskiem nie ma żartów, trzeba pójść do specjalisty. Być może Pani Laryngolog jest specjalistką od laryngologii, ale na pewno nie u ciężarnych. Na samym wstępie uprzedziłam ją, że łatwo nie będzie gdyż jestem w 11 tc. A ona się zafrasowała i bezradnie rozłożyła ręce. Nie da mi antybiotyku bo jestem ciężarna, nie da mi nic, bo jestem ciężarna. Mogę robić inhalacje z rumianku (robię, nie działają) i stosować krople do nosa ogólnodostępne (akurat krople do nosa ogólnodostępne w ciąży są raczej przeciwwskazane, grupa leków C). Już myślałam, że na zawsze straciłam 110 złotych i kawałek czasu, ale na szczęście Pani doktor wpadła na to by skonsultować temat z ginekologiem. Ginekolog zalecił antybiotyk Amoksiklav i Mucosolvan (ziołowy Sinupret, który nota bene stosuję od wczoraj, odradził) i to właśnie mi zapisała. Zadzwoniłam do mojej lekarki by jeszcze z nią przegadać temat i dostałam zielone światło na Amoksiklav 1000mg, Mucosolvan i doraźnie Sinupret oraz krople do nosa. Lekarka powiedziała, że treść ulotek opracowywana jest z założeniem długiego stosowania danego leku, więc jak sporadycznie psiknę sobie do nosa Otrivin dla małych dzieci to na pewno nic się nie stanie. No to git. Ale jak przeczytałam ulotkę od Mucosolvanu to opadły mnie wątpliwości, gdyż jak wół stoi tam, że jest przeciwwskazany w ciąży, a w szczeólności w I trymestrze. Dlaczego wiec on ten Mucosolvan, a nie Sinupret, co do którego w ulotce jest jedynie napisane, że należy zachowac ostrożność w czasie stosowania przez ciężarne, a w starej wersji ulotki bez ogródek było wręcz napisane, że można go stosować w ciąży??? Nie rozumiem...
Oczywiście w związku z tą przygodą opadły mnie również wątpliwości co do Stodalu oraz paracetamolu. Stodal polecono mi w aptece, jest homeopatyczny, ale zawiera alkohol więc należy zachować ostrożność i podawać po konsultacji z lekarzem. Myślę, że to wyłącznie asekuracja producenta gdyż stężenie alkoholu wynosi 1,70%, czyli pewnie mniej więcej tyle ile ma kefir. Nie uwierzę, że tak małe dawki mogą mieć jakikolwiek wpływ na ciążę i płód. Paracetamol - tak, ale raczej nie w I trymestrze, choć moja ginekolog mówiła, że mogę brać w razie gorączki. Brałam w I trymestrze paracetamol kilka razy, ot choćby przy okazji aktualnej choroby. Naprawdę rozumiem, że Ludzik nie lubi lekarstw, ale przedwczorajszy i wczorajszy ból głowy był paraliżujący. Musiałam COŚ wziąć. Zimne okłady na chore zatoki to raczej średni pomysł...
Moja lekowa frustracja wzrasta, czuję się zagubiona. Chciałam zrobić napar z szałwii, ale na opakowaniu jest napisane, że w ciąży nie wolno. Melisy - też raczej nie. Sok mailnowy ponoć wywołuje skurcze, więc out, czosnek - mój stary przyjaciel - wg niektórych jest niebezpieczny w ciąży gdyż może wywołać krwawienia, zatem czosnku, spadaj na drzewo! No i te krople do nosa... wydawałoby się, że gdzie nos, gdzie płód, ale podobno wpływ kropli na płód może być zgubny bo obkurczają śluzówkę (patrzcie, ja sądziłam, że tylko tę w nosie) i zaburzają gospodarkę między łożyskiem a dzieckiem. Na domiar złego co lekarz to inna opinia. Jedni sa bardziej wyluzowani, inni nie chcą nawet myśleć o ciężarnych zażywających leki.
Zatem drogie ciężarne! Jesli dopadnie Was jakaś poważniejsza infekcja to najlepiej iść i strzelić sobie w łeb. Bo leki są dla płodu niewskazane, ale infekcje również.

P.S. Nawiązując do komentarzy pod poprzednim postem - nie bierzecie tak zupełnie na serio tych moich utyskiwań na męża. Musicie wziąć poprawkę, że napieprza mi głowa w sposób nie do opisania, na dodatek jestem w ciąży i pewnie jakieś hormony szaleją, czy coś, więc drażliwość i zrzędzenie sięgają zenitu. Jasne, że mężuś mógłby być czasem bardziej zaangażowany, ale on też jest zmęczony, przepracowany i zdenerwowany. Zrozumcie chłopa! :)

P.P.S. Trzymajcie kciuki żeby antybiotyk mi pomógł, bo jak nie da rady to chyba naprawdę pójdę strzelić sobie w łeb. Mam niestety wrażenie, że zakażenie przechodzi mi na zęby, gdyż bolą mnie niesamowicie. Takiego ostrego zapalenia zatok jeszcze w życiu nie miałam, a już kilka przeszłam, w tym jedno z nieudaną punkcją ("Nie da się pani zrobić punkcji, pani ma jakieś dziwne kości, twarde jakieś takie... Ludzie nie mają takich kości"). A propos - cesarskie cięcie to przy mojej nieudanej punkcji była bułeczka z masłem, słowo!

niedziela, 11 grudnia 2011

Jestem chora

Mam zapalenie zatok. Okropne. Leżę w łóżku, w czapce na głowie i z termoforem przy twarzy. Czekam na męża, który pojechał kupić mi rumianek i szałwię (nie ma go od dwóch godzin...czy on zawsze najprostsze zakupy musi robić godzinami???) celem wykonania tzw. inhalacji. Mam szczerą ochotę odrąbać sobie łeb, bo boli mnie tak strasznie, że nie mogę wytrzymać. Najgorsze, kacowe bóle głowy nie mogą równać się z tym, co aktualnie przeżywam. Nie mogę brać leków, apap nie pomaga, sen też nie jest żadną obietnicą poprawy, bo budzę się z taki samym lub większym bólem jak zasypiałam. Na domiar złego Mysia ostatnio nabrała zwyczaju wybudzania się w środku nocy i zgłaszania żądań spania w naszym łóżku.
A robota czeka... poniedziałek przesiedzę jeszcze w domu, ale w dalsze dni tygodnia muszę być w sądach. Nie wiem jak to przeżyję i jak Ludzik się będzie miał po tym wszystkim. Pewne jest natomiast, że bez antybiotyku się nie obejdzie.
Kurwa, głowa mi za chwilę pęknie, przysięgam... Niech mi ktoś pomoże!!!!!!!!!!!!!!!
Byłam u lekarki we wtorek i Ludzik miał się wówczas dobrze. Zamachał do mnie rączką :) Ludziku! Trzymaj się, musimy jakoś dać radę!
Mysia całymi dniami rąbie bajki bo nie jestem w stanie się nią zająć. Mam poczucie winy, że ciągle siedzi przed kompem... a Tatuś jej się jakoś nie kwapi żeby dziecku lepiej czas zorganizować. O spacerze nie może być mowy, bo Młoda też chora.

wtorek, 29 listopada 2011

Jeszcze o pracy w ciąży

Robertowa w komentarzach pod poprzednim postem zwróciła uwagę na 2 ważne kwestie - niedocenianie przez pracodawców pracy ciężarnych i nieprzestrzeganie przez pracodawców przepisów prawa pracy o ochronie pracy kobiet w ciąży lub karmiących. Zgodnie z art. 179 par. 1 kodeksu pracy
pracodawca zatrudniający pracownicę w ciąży lub karmiącą dziecko piersią przy pracy (...) wzbronionej takiej pracownicy bez względu na stopień narażenia na czynniki szkodliwe dla zdrowia lub niebezpieczne, jest obowiązany przenieść pracownicę do innej pracy, a jeżeli jest to niemożliwe, zwolnić ją na czas niezbędny z obowiązku świadczenia pracy.  Paragraf 2 powołanego przepisu stanowi, że pracodawca zatrudniający pracownicę w ciąży lub karmiącą dziecko piersią przy pozostałych pracach wymienionych w przepisach wydanych na podstawie art. 176 jest obowiązany dostosować warunki pracy do wymagań określonych w tych przepisach lub tak ograniczyć czas pracy, aby wyeliminować zagrożenia dla zdrowia lub bezpieczeństwa pracownicy. Jeżeli dostosowanie warunków pracy na dotychczasowym stanowisku pracy lub skrócenie czasu pracy jest niemożliwe lub niecelowe, pracodawca jest obowiązany przenieść pracownicę do innej pracy, a w razie braku takiej możliwości zwolnić pracownicę na czas niezbędny z obowiązku świadczenia pracy. 
Zaznaczyłam fragmenty dot. zwolnienia pracownicy z obowiązku świadczenia pracy i skrócenia czasu pracy, gdyż jest oczywiste, że żaden pracodawca się na takie rozwiązanie nie zdecyduje - ponoszenie wysokich kosztów zatrudnienia pracownicy, która nie może świadczyć pracy z uwagi na stan ciąży. Jeżeli więc pracodawca nie może pracownicy powierzyć innej pracy, odpowiedniej do wykonywania przez nią w okresie ciąży, dam sobie rękę uciąć, że wówczas obie strony porozumiewają się co do tego, że najlepszym rozwiązaniem dla wszystkich będzie L4. To nie fair, ale szczególne okoliczności wręcz wymuszają takie postępowanie. Oczekiwanie, że pracodawcy będą ponosić wysokie, jak wspominałam, koszty pracy od stanowiska, które de facto pozostaje puste i jeszcze może zatrudnią kogoś na zastępstwo, jest oczekiwaniem całkowicie oderwanym od rzeczywistości. System sam wymusza szukanie dróg jego obejścia. 

Natomiast jeśli chodzi o sytuację, w której po urlopie macierzyńskim na kobietę czeka wypowiedzenie, no cóż... niestety czasami tak się dzieje, ale nie uważam, żeby celem uprzedzenia takiego zdarzenia (które przecież wcale nie musi nastąpić) samemu zachowywać się nie fair. W tej sytuacji zawsze można odwołać się do sądu pracy i mimo wszystko wierzyć, że nie każdy pracodawca zachowuje się w taki sposób, że najpierw eksploatuje ciężarną pracownicę bez taryfy ulgowej, a później sprzedaje jej kopa w tyłek. W mojej pracy wszystkie dziewczyny, jeśli tylko ciąża nie była zagrożona, pracowały długo, a po macierzyńskim ich stanowiska czekały na nie. Więc jednak może być normalnie, czego Wam wszystkim życzę :)

poniedziałek, 28 listopada 2011

"Do kiedy chcesz pracować?"

Tak zapytały mnie już 3 osoby spośród nielicznego grona znajomych wiedzących o mojej ciąży. Uważam, że to bardzo dziwne... do kiedy chcę pracować? Halo! Przecież ja muszę pracować! Nie chodzę do pracy w celach rekreacyjnych (na ogół :), wyłącznie z własnej i nieprzymuszonej woli. Mam w pracy zadania, z których muszę się wywiązywać. Co to w ogóle za pytanie! No cóż, obrazuje ono chyba podejście wielu ciężarnych do kwestii swoich zawodowych obowiązków. Pisałam o tym już na starym blogu, że uważam za wielce naganne uciekanie na zwolnienie "na ciążę" już w pierwszych jej miesiącach, bo po kiego grzyba zaiwaniać w pracy, skoro TAKIE zwolnienie  jest płatne 100%. Oczywiście całkiem inna sytuacja jest wówczas gdy ciąża jest zagrożona, wtedy zwolnienie to niewątpliwie konieczność. Natomiast wkurza mnie przesiadywanie ciężarnych na zwolnieniu tylko po to by mogły spokojnie rozkoszować się swoim stanem błogosławionym, kompletować wyprawkę i odwiedzać koleżanki.
W pierwszej ciąży pracowałam do końca 7 miesiąca. Później poszłam na zwolnienie bo niemożliwie bolało mnie spojenie łonowe (już od 20 tygodnia), miałam zespół cieśni nadgarstka i brzuch tak olbrzymi, że nie dawałam rady siedzieć w pracy 8 godzin.Teraz jest całkiem inaczej, takiego luzu już nie zaznam, gdyż nie jestem zatrudniona na umowę o pracę, tylko mam swoją działalność. Prawdopodobnie, jeśli tylko zdrowie mi pozwoli, będę pracować do dnia porodu, bo po prostu potrzebuję pieniędzy. Jak nie pracuję nie zarabiam, jakie to proste i jakie okrutne, gdy jest się w ciąży... Nie mam żadnej ochrony, a zasiłek z ZUS przysługuje mi od najniższej składki, czyli niespełna 1000 złotych/m-c. Będę więc cierpieć katusze, płakać rzewnymi łzami, ale nie odpuszczę, bo w ogóle nie mam takiej opcji. Mogę tylko żywić cichą nadzieję, że szef na końcówce pozwoli mi pracować w domu, zdalnie. Mam taką pracę, że teoretycznie nie powinno być przeszkód. Tylko on bardzo niechętnie patrzy na takie sytuacje - uważa prawdopodobnie, że praca w domu to nie praca, tylko wykonywanie pewnych czynności niejako grzecznościowo, a gdy kogoś nie ma w biurze to po prostu nie ma prawa do wynagrodzenia.
Czeka mnie z nim ciężka przeprawa, boję się tej rozmowy... Później chcę jeszcze wynegocjować żeby płacił mi coś na macierzyńskim. Nie będzie mowy za płacenie tylko "w uznaniu moich zasług", tego jestem pewna, będę więc musiała już po porodzie się sprężyć i robić cokolwiek z dzieckiem przy piersi, bo inaczej czarno to widzę...

piątek, 25 listopada 2011

Furia

Dostałam furii dzisiaj rano. Strasznej. Wszystko było dobrze przez cały ranek, poza tym, że miałyśmy z Mysią poślizg do przedszkola i pracy. No ale nic to, zdarza się. Idziemy do samochodu, a ona w tym momencie wpada na pomysł żeby iść do pobliskiego sklepu na zakupy i nie ma opcji żeby ją przekonać, iż nie jest to dobry pomysł, bo właśnie się spieszymy, a poza tym nie musimy nic kupować. Więc Mysia dostaje szału, nie chce wejść do samochodu, wpycham ją na siłę, próbuję zapiąć w pasy od fotelika, ale ona się wygina na wszystkie strony. Teraz ja dostaję szału. Zaczynam na nią wrzeszczeć i mam ochotę wyjść z siebie. Siadam na miejscu kierowcy i próbuję zadzwonić do męża, żeby trochę ochłonąć. W tym momencie okazuje się, że mój cholerny telefon znowu się wyłączył i nie mogę go włączyć. To do reszty mnie obezwładnia. Wyrzucam telefon i dalej krzyczę na Myśkę. Zaczynam płakać z tego wszystkiego. Ona też płacze. W końcu ruszamy i obydwie się uspokajamy. Jest dobrze, przepraszam ją, a ona się do mnie uśmiecha. Dajemy sobie rękę na zgodę.

Od tej sytuacji minęło ok. 1,5 godziny, a ja czuję się szmatławo. Jak mogłam tak na nią nakrzyczeć.... Próbuję tłumaczyć sobie, że to ciąża, że hormony szaleją i to wszystko dlatego, ale.... wiem, że okropnie przegięłam. Czuję nadal fizyczne wręcz zmęczenie z powodu tego zajścia, czuję się fizycznie i psychicznie całkowicie wyczerpana. Jest mi źle i chciałabym przytulić moją córeczkę, którą tak źle potraktowałam. Jak mogę oczekiwać od niej właściwego zachowania, skoro daję jej taki przykład...

Na dodatek piętrzą się kłopoty związane z przedszkolem, a konkretnie z odbieraniem Mysi. Dopóki nie skończy 3 lat, przedszkole sugeruje i życzy sobie by odbierać ją o 14, bo jest jeszcze malutka i szybciej zmęczona. Ustaliliśmy więc z moją mamą, że się podejmie realizacji tego obowiązku i będzie wnusię odbierać. Nikt z nas nie przypuszczał, że z czymkolwiek może być kłopot, bo Mysia przecież doskonale zna babcię od początku swego życia i pozostaje z nią w regularnym kontakcie. Okazało się jednak, że Mysia, nie wiedzieć czemu, nie chce być odbierana przez babcię, robi straszne afery i wręcz kompletnie ją znielubiła. Nawet przy innych okazjach jest babci niechętna, mówi do niej "sio! babcia" itp. Moja mama oświadczyła w tej sytuacji, że nie będzie jej odbierać, czemu się rzecz jasna w ogóle nie dziwię. Ale przy tej okazji, prawdopodobnie rozżalona z powodu nagłej zmiany w zachowaniu swej wnusi, zarzuciła mi, że to wszystko moja, moja wina, że nie umiem się zorganizować, że przerzucamy na nią wraz z Myszkinem nasze własne obowiązki, traktujemy dziecko jak przesyłkę pocztową, nie liczymy się z jej uczuciami itd. Wyobrażacie sobie??? Ponadto powiedziała, że przedszkole jej się nie podoba, zachowanie Mysi odkąd zaczęła tam chodzić uległo dużej zmianie, ją to niepokoi, ale to nie jest rozmowa na telefon, a my oczywiście na nic nie zwracamy uwagi, nie poświęcamy dziecku czasu. Super, rewelacja po prostu... Jak dobrze, że ten tydzień już się kończy. Ale już boję się co będzie w następnym i jak rozwiążemy problem odbierania Mysi.

piątek, 18 listopada 2011

Głód

Trawi mnie okropny głód. Nawet jak żołądek mam napakowany po samiutkie brzegi kubki smakowe domagają się ciągle nowych wrażeń. W pierwszej ciąży aż tak nie miałam, teraz to jakiś kompletny obłęd. Jak tak dalej pójdzie, wkrótce nie będę mieścić się w ciuchy i to bynajmniej nie z powodu ciąży. BEZ NAJMNIEJSZEJ PRZERWY myślę o jedzeniu. Moją głowę w każdej sekundzie atakują wspomnienia najróżniejszych smaków. Od wczoraj dałabym się pokroić za knedle ze śliwkami. Dzisiaj knedle konkurują z wędzoną makrelą, o której marzę od mniej więcej pół godziny tak intenstywnie, że zaraz się wścieknę. Chyba zjem gumę maomam dla oszukania języka i położę się spać by nie czuć tego cholernego, ssącego głodu.

wtorek, 15 listopada 2011

Polityka prorodzinna

Wczoraj trafiłam gdzieś na informację, że rząd planuje zniesienie ulgi na pierwsze i drugie dziecko. Dzisiaj przeczytałam, że ustawa łżobkowa to klapa, bo na jej realizację nie ma pieniędzy. I trafia mnie szlag! Bo to ma być ta polityka prorodzinna, kurwa mać? Od lat debatuje się nad likwidacją KRUSu czy wysokich emerytur na rzecz mundurowych, ale obawa obrazy ze strony PSL i strajków ze strony służb mundurowych skutecznie powstrzymuje rząd przed przeprowadzeniem tych - nie oszukujmy się - koniecznych i zasadnych reform. Najłatwiej będzie więc kolejny raz kopnąć w tyłki dzieciatych. Nie jestem zwolennikiem nie wiadomo jak rozbudowanej pomocy socjalnej państwa, nie w tym rzecz. Ale ulgi podatkowe na dzieci powinny zostać utrzymane. Niech likwidują sobie ulgę na internet, zwrot vat za artykuły budowlane, becikowe czy inne bonusy, ale dlaczego nasze państwo bierze się za ulgę na dzieci?? Koszt wychowania nowego obywatela, który będzie rąbać by zarobić na emerytury mundurowych i ubezpieczenie społeczne rolników płacących śmieszne składki na KRUS wynosi kilkaset tysięcy złotych. Państwo będzie zarabiać na moich dzieciach, ale w zamian żadnej wdzięczności nie okaże. Nie zrozumcie mnie źle - jest oczywistym, że ulga na dzieci nigdy nie była i nie będzie dla nikogo motywacją by się rozmnażać. Moje motywacje są, rzecz jasna, zupełnie inne, nijak nie związane z jakimikolwiek korzyściami. Ale przykre jest to, że nasze wspaniałe państwo, nasza zielona wyspa, skutecznie utruwa życie rodzinom z dziećmi. Znikąd pomocy. Często nawet bezpłatna służba zdrowia to kompletna fikcja. Wiecie jak to jest z maluchem - co chwilę z czymś do lekarza. I o ile sprawa kończy się na rodzinnym pediatrze, to jeszcze nie jest źle, ale spróbujcie pójść na NFZ do specjalisty... Okres oczekiwania rzędu miesiąca czy dwóch - niewielu rodziców będzie ryzykować takim oczekiwaniem, jeżeli konsultacja spejalisty jest niezłocznie wymagana. O tym, że brak żłobków przekreśla możliwość aktywizacji zawodowej młodych matek w rodzinach niezamożnych już pisałam. I tak to się kręci...  

środa, 9 listopada 2011

Jak na razie wszystko ok.

Ludzik jest zalogowany. Serduszko pulsuje. Wszystko, jak na ten etap, się zgadza, pani dr mówi, że prognozy są dobre :))

Ech...

nieciekawie się dzieje między mną a mężem. Mieliśmy w sobotę poważną rozmowę, którą on zainicjował. Powiedział, że dość ma moich ciągłych pretensji o wszystko i że ma wrażenie, że traktuję go wyłącznie jak ojca swego dziecka i nie czuje żadnej miłości z mojej strony. Coś w tym jest, ponieważ rzeczywiście okropnie mnie denerwuje mój mąż. Jest dla mnie źródłem ciągłego rozczarowania bo w ogóle nie umie się zachować. Jestem w ciąży, prawda? Czy myślicie, że chociaż raz zapytał czy czegoś nie potrzebuję, może zrobić mi herbatki, a może masaż stóp, a może kanapeczkę? Gówno! Poza tym, jak już wielokrotnie wspominałam, cały dom jest na mojej głowie, poza zakupami. Tylko że zakupy robi się raz na kilka dni, a gotować, prać, wieszać i składać pranie oraz sprzątać po jedzeniu trzeba codziennie! Mogłabym mu truć że ma zrobić to czy tamto, ale narażam się po pierwsze - na wkurwa, że muszę powtórzyć 100 razy, a po drugie - na zarzut, iż wydaję mu "dyspozycje". Mam tego serdecznie dość, więc wczoraj zapowiedziałam, że odtąd o swoje ubrania i posiłki będzie musiał troszczyć się sam, bo ja mam dość obsługiwania go. Niech sam sobie pierze, wiesza i układa pranie w szafie, z jakiej racji ja mam to robić??? Koniec!

Ale odeszłam trochę od tematu... Otóż w trakcie owej poważnej rozmowy wyznałam memu mężu, że uważam go za osobnika o zerowym poziomie empatii oraz nie czuję w nim najmniejszego oparcia emocjonalnego. Obiecał, że postara się być bardziej empatyczny, gdyż bardzo mnie kocha, co oczywiście, jak wynika z powyższej relacji na temat podziału obowiązków domowych, od razu spaliło na panewce. Na dodatek mieliśmy jechać w góry na Sylwestra i na moją uwagę, że aż tak bardzo mi nie zależy na tym wyjeździe bo i tak nie będę mogła jeździć na nartach, stwierdził, że przesadzam i że narty w ciąży - cóż to takiego! Jak można być takim... głupkiem!!? Jak wszystko pójdzie dobrze, będę wówczas w II trymestrze, zresztą nawet w pierwszym nie wyobrażam sobie ryzykować po pierwsze - odklejeniem łożyska, krwiakiem, wstrząsem czymkolwiek, a po drugie np. zwichnięciem czy złamaniem nogi lub innej części ciała i związanymi z tym powikłaniami zdrowotnymi. Chyba każdy zdrowo myślący człowiek uważa takie argumenty za racjonalne, ale nie mój mąż. Czasem mam silne wrażenie, że on jest po prostu jakiś bezmyślny!

Jejku... dzisiaj wizyta u lekarza, ciekawe co się okaże. Póki co, przestałam czuć się jak w ciąży, tzn. nadal bolą mnie piersi, są powiększone, ale nie odczuwam wzmożonego zmęczenia czy senności (jak to było w pierwszej ciąży) i nie mam aż takiej wrażliwości na zapachy. A może po prostu nie zwracam na to aż takiej uwagi, bo mam więcej innych spraw na głowie...

piątek, 4 listopada 2011

Strach ma wielkie oczy

Cały czas się boję. Poronienie mnie załamało i kompletnie zniweczyło optymistyczne nastawienie do kwestii ciążowo-rozrodczych. Świadomość, że zmajstrowaliśmy z Myszkinem zarodek, który najprawdopodobniej dotknięty był tak ciężkimi wadami, że organizm postanowił go wydalić, nie daje mi spokoju. Bez przerwy myślę o tym, że moja ciąża może za chwilę się skończyć, w toalecie za każdym razem obsesyjnie sprawdzam czy nie krwawię, czy to nie już... Albo z kolei boję się, że nie poronię samoistnie, ale mimo to płód będzie uszkodzony lub że dziecko urodzi się chore. Moja znajoma urodziła niedawno córeczkę z zespołem Downa. Diagnostyka prenatalna nie wskazywała, że istnieje wysokie ryzyko ZD, a jednak jej córka jest chora. Wykańcza mnie to, bo myślę na ten temat bez przerwy. Nie umiem się cieszyć ciążą.

Dodatkowo świadomość, że nie wiedząc o ciąży brałam antybiotyk i jakąś gównianą szczepionkę na odporność doprowadza mnie do szału. Fuck! Jak mogłam nie wziąć pod uwagę, że mogę być w ciąży!!! Ostatni cykl miałam trzydziestodniowy, przy takim założeniu @ powinnam była dostać 28.10, co oznaczałoby owulację 14, a okazja do zapłodnienia nadarzyła się 9, czyli 5 dni przed owu! Nawet miałam żal do męża, że później nic nie wychodziło z naszych starań. Tę szczepionkę zaczęłam brać 14 przez 10 dni. Wtedy nie pamiętałam już nawet o tym, że tego 9 był seks... Zdarzał się tak rzadko ostatnio... Przy założeniu, że cykl trwałby 28 dni, @ powinna przypaść 26.10, owu 12, to nadal jest 3 dni po 9. Prawdopodobieństwo zapłodnienia wydawało mi się bardzo małe. Głupia ja! Antybiotyk to jeszcze nie taka tragedia, ale ta zasrana szczepionka? Kto wie co za szit tam pakują...

Chyba oszaleję od tego wszystkiego. Nie potrafię się uspokoić.

czwartek, 3 listopada 2011

Pytałam dzisiaj panie z przedszkola jak Mysia się zachowuje i czy robi afery. Okazało się, że niestety robi. Jest bardzo uparta i jak ubzdura sobie, że czegoś nie chce, to stawia czynny opór z rykiem włącznie. Panie mówią jednak, że mają na nią sposoby i sobie z tym radzą. Zrobiło mi się trochę głupio, że moje dziecko robi awantury w przedszkolu. Mogłabym dla poprawy samopoczucia wcisnąć sobie, że to super, iż jest taka asertywna i ma swoje zdanie. Ale upieranie się przez Młodą, że nie zdejmie albo co gorsza nie założy spodni nie jest przecież powodem do dumy, nie oszukujmy się.
Wczoraj Młoda dała popalić mojej Mamie. Mama powiedziała mi, że była przerażona i zszokowana tym jak to grzeczne na ogół dziecko, potrafi przedzierzgnąć się w ciągu sekundy w prawdziwego diabła. "Moje dzieci się nigdy tak nie zachowywały!" "Widocznie ty jesteś lepszą matką niż ja." "Ale ja nie mówię tego w takim sensie!" Nie? Wobec tego w jakim?

Nie wiem czy pisałam, że 9 listopada wybieram się do ginekologa. Ciekawe czy będzie mi dane usłyszeć serduszko... Wtedy i w ogóle... Na razie mam wrażenie, że wszystko przebiega podobnie jak przy Zosi. Piersi nieco powiększone, wrażliwe, lekkie mdłości wywołane zapachami się zdarzają, niestety bóle głowy niewiadomego pochodzenia też. Cały czas walczę z przeziębieniem ciągnącym się od tygodnia. Od zrobienia testu ratuję się homeopatycznymi kroplami do nosa (no dobra, wiem, że zbliżony skutek osiągnęłabym wstrzykując sobie wodę z kranu w nozdrza) i cukierkami z szałwią. Ze dwa razy wzięłam tabletkę na gardło gdy bolało mnie bardzo, bo na ulotce napisano, że ciężarne mogą brać na zlecenie lekarza. Zakładam więc, że skoro na zlecenie lekarza można je brać w ciąży, to bez zlecenia też można, zwłaszcza zupełnie sporadycznie.Kilka razy użyłam otrivinu dla dzieci, gdy oddychanie przez nos okazało się całkowicie niemożliwe. Jednak mam wrażenie, że robi się lepiej dlatego leki odstawiłam zupełnie.

Oprócz mojej Mamy i pary znajomych, którzy sami się domyślili gdy podczas wizyty u nas skonstatowali, że zamiast piwa sączę sok przez cały wieczór, nikomu więcej na razie nie mówiliśmy. Planuję wreszcie tę moją wyczekaną parapetówkę i pewnie wtedy szersze grono ludzi się zorientuje, że coś jest na rzeczy.

środa, 2 listopada 2011

Potwór

Mysia zamienia się chyba w potwora. Jest okropna, nie daję sobie z nią rady. Podejrzewam, że to odreagowanie przedszkola. Wszystko jest na "nie", ciągle robi na przekór, nie można od niej wyegzekwować najprostszych czynności takich jak ubieranie, czesanie, mycie. Nie i już. Ona nie chce się ubrać bo chce cały dzień być w piżamce. Nie chce się czesać bo nie. Prosi o kanapkę anielskim głosem, a gdy ją dostaje stwierdza, że nie jest głodna. Robi to specjalnie, złośliwie. W poniedziałek urządziła taką niesłychaną scenę, gdy padło hasło "idziemy spać", że byłam przerażona. Dostała totalnego ataku histerii, darła się jak opętana, wrzeszczała, kopała, szarpała mnie za ubranie, podrapała do krwi na twarzy i biła. Chciało mi się płakać. Nad nią, bo widziałam, że ta dziewczynka nie radzi sobie zupełnie z przepełniającymi ją, bardzo złymi emocjami i nad sobą, że nie wiem jak pomóc jej i sobie. Jak budować autorytet, jak wyznaczać nieprzekraczalne granice. O ile popołudniami i wieczorami mogę pozwolić sobie na wyjście z pokoju i zaczerpnięcie dla ochłonięcia głębokiego oddechu, o tyle rano, gdy spieszymy się do przedszkola, niestety nie. No i zaczynam krzyczeć, co powoduje od razu rozpacz i ryk. Taka samonakręcająca się spirala, czy coś...
Wiem, że nie powinnam dać wyprowadzić się z równowagi, ale to niesłychanie trudne, bo ja od razu dostaję szału. Szczerze mówiąc czasem mam ochotę przyłożyć jej na tyłek. Nie robię tego, rzecz jasna, bo sama nie byłam bita i oznaczałoby to dla mnie kompletną porażkę jako rodzica i jako dorosłej osoby, która jest tak bezsilna wobec niespełna osoby trzyletniej, że musi uciekać się do przemocy. Żałosne.

Nie wiem co robić - czy karać, czy wrzucić na luz. Ukaranie doprowadzi niechybnie do kolejnych konfliktów. Wrzucenie na luz z kolei może ugruntować w Mysi złe zachowania. Jeśli moje reakcje nie będą dostatecznie stanowcze, to Młoda może odczytać jako brak granic, których przekraczać nie powinna. Ech... cięzkie jest życie matki przedszkolaka....

poniedziałek, 31 października 2011

Poszukuję

gorączkowo sygnałów obecności Ludzika. Wczuwam się w odczuwanie swojego ciała. Mam wrażenie, że piersi są wrażliwsze, troszkę bolesne, ale już sama nie wiem czy to dlatego, że przy każdej okazji dotykam ich żeby sprawdzić czy rzeczywiście są inne niż zwykle, czy naprawdę takie są. Ale chyba mi się nie wydaje, to chyba nie złudzenie. One SĄ wrażliwsze. Trochę żeby zakląć rzeczywistość kupiłam sobie wczoraj dwa staniki. W przymierzalni pomyślałam, że to bez sensu, bo przecież za chwilę być może będą za małe. To nic, chcę żeby były za małe!

W sobotę okropnie bolała mnie głowa przez cały dzień i odczuwałam straszliwą senność. O 18 położyłam się i wstałam o 21 szczęśliwa, bo pamiętam z pierwszej ciąży, że takie dziwne zmęczenie dawało mi się we znaki. Byliśmy u Mamy Myszkina, przyjechała jego siostra wraz ze swym Paszczkiem. Popijali grzańca wieczorem i dziwili się dlaczego ja nie chcę. Mówiłam, że czuję się choro. Nie chcę na razie nikomu nic mówić, żeby nie zapeszyć. Tylko moja Mama wie, zresztą skomentowała tę wiadomość z właściwą sobie rezerwą, na zasadzie: "nie ma co wariować, zaczekaj do wizyty u lekarza, jak znowu się nie uda, to trudno" i więcej ze mną na ten temat nie zamieniła słowa. Myszkin też nie za bardzo o tym chce rozmawiać, ale może dlatego, że ja sama boję się mówić na ten temat... Żeby nie przestraszyć Ludzika, żeby się nie spłoszył ten Ludzik.

Mam jednak lepsze nastawienie. Czuję, że tym razem...tym razem może być dobrze. Zrobiłam wczoraj wieczorem drugi test - pokazały się dwie, piękne, czerwone krechy.
Trzymajcie mocno kciuki za mnie i za Ludzika. Dziękuję Wam za dobrą energię. Może nie uwierzycie, ale strasznie mnie to porusza. Dzięki!

piątek, 28 października 2011

Test

ciążowy. Zrobiłam go jakąś godzinę temu. Pozytywny. Druga kreska dobrze widoczna. Nie gruba i czerwona (jak było z Zosią), ale wyraźna. Nie cieszę się. Czuję, że znowu poronię. Nie odczuwam jakbym była w ciąży, nie bolą mnie piersi, nie czuję się zmęczona. Nic nie czuję. Wszystko normalnie.

Tylko oczywiście boję się, bo w tzw. międzyczasie brałam antybiotyk, szczepionkę na odporność i paracetamol. Kilka razy piłam też alkohol. Kalkulator mówi, że jestem w 5 tygodniu ciąży, prawdopodobna data poczęcia to 12 października, czyli tak naprawdę w ciąży jestem od 16 dni. Ciekawe jak długo jeszcze... Jeśli ma się skończyć, to lepiej żeby teraz. 

wtorek, 25 października 2011

Wczoraj i dziś spędziłam czas w domu z Mysią - rekonwalescentką po kolejnej infekcji. Tym razem nie było jednak tak lajtowo jak ostatnio. Zaczęło się bardzo wysoką gorączką, która z trudem spadała i szybko powracała do pozimów ekstremalnych. Oczywiście w nocy. Na szczęście antybiotyk zapisany następnego dnia spisał się na medal i poprawa nastąpiła bardzo szybko. Mimo to postanowiłam jednak jeszcze przez te dwa dni nie posyłać Myszki do przedszkola. Celem oswojenia jej na powrót z chłodnym powietrzem wyszłyśmy dzisiaj na krótki spacer, a raczej przejażdżkę, gdyż moja córeczka opanowała w ciągu kilku minut jazdę na tzw. laufradzie czyli rowerku biegowym. Rowerek ten cieszył Mysię od kwietnia swym wyglądem, ale nie zamierzała na nim jeźdźić, co to, to nie! Ale jak kilkanaście dni temu przyuważyła w czasie spaceru z babcią dziewczynkę śmigającą na takim rowerku postanowiła również się nauczyć (chociaż wcześniej, rzecz jasna, widziała jeżdżące na tych cudach dzieciaki). Wsiadła i pojechała :)) I dzisiaj też radziła sobie bardzo dobrze. Czyli na wiosnę obowiązkowo trzeba będzie kupić kask.

Nie chce mi się wracać do pracy. Czuję się wypalona, jak zdecydowana większość ludzi, z którymi mam styczność. Chociaż ostatnio kilka sukcesów stało się moim udziałem, to jednak nie znajduje to odzwierciedlenia we wzroście motywacji do pracy. Może gdyby mój szef udzielił mi najnormalniejszej na świecie pochwały, nawet szorstkiej, nawet nie wprost, ale gdyby dał znak, taki werbalny, że mnie ceni... 

Poza tym czuję, że nie mam wiele do powiedzenia tu, na tym blogu. Że nie mam o czym pisać. Tak naprawdę ostatnio moje myśli pochłonęła znowu sprawa naszej nieco spapranej kuchni. Pochłonęła je do tego stopnia, że dziś w nocy nie mogłam spać z tego powodu.

A tak w ogóle wczoraj mieliśmy trzecią rocznicę ślubu. Tym razem Myszkin się spisał, tzn. kupił kwiaty i wino, ja zaprosiłam nas do kina. Nie było jednak romantycznej atmosfery, z powodu tej kuchni. Albo z powodu tego, że po prostu romantyzm z nas od dawna się ulotnił...

czwartek, 20 października 2011

Hec z kuchnią ciąg dalszy

Przedwczoraj wreszcie przywieźli i założyli prawidłowe fronty do wiszących szafek. I dopiero wówczas zauważyliśmy, że szafki te nie są takiej samej szerokości. Jedna jest o 4 cm szersza od drugiej, a oczywiście nie tak miało być. Początkowo nie zrobiło to na mnie dużego wrażenia, ale im dłużej o tym myślałam, tym większa ogarniała mnie wściekłość. Bo nie dosyć, że realizacja kuchni była spóźniona 3 tygodnie, nie dosyć, że montaż był prowadzony przez dwa dni - poniedziałek i czwartek, a w międzyczasie żyliśmy w kompletnym bałaganie, nie dosyć, że przywieźli niewłaściwe fronty, nie założyli półki w jednej z szafek, to jeszcze jak już w końcu po dwóch tygodniach od teoretycznego zakończenia montażu, przywieźli brakującą półkę to okazało się, że jest ona za duża, a szafki nierówne. Dopóki szafki wisiały bez drzwiczek różnica nie rzuciła się nam w oczy, ale po ich założeniu jest ewidentna.

Ręce opadają. Brak mi słów po prostu. Ta kuchnia to był jeden z ważniejszych elementów remontu, bardzo mi zależało, żeby była taka jak sobie wymarzyłam. Zapłaciliśmy za nią niemało, jest drewniana, co oczywiście miało duży wpływ na cenę. I po to żeby było dobrze, żeby nie wtopić, zamówiłam projekt u architekta, po to skorzystałam z poleconej przez niego firmy robiącej meble na wymiar. Kurwa, a po czekaniu miesiącami na tę cholerną kuchnię i na ostateczne zakończenie jej montażu okazuje się, że nie została wykonana zgodnie z ustaleniami i projektem. Nie mieści mi się to w głowie.

Poprosiłam o wyjaśnienia, a jak przeczytałam odpowiedź, to myślałam, że krew mnie zaleje. Pan wyjaśnił mi, że tak TRZEBA było zrobić, bo przy ścianie jest rura i dolne szafki musiały być wysunięte o 4 cm do przodu, skutkiem czego posypała się koncepcja szafek górnych. Nie było wyjścia. Wyobrażacie sobie?? Facet, podobno profesjonalista robiący meble na wymiar, pisze mi, że nie było wyjścia, bo rura?? Rura, która tkwiła tam od zawsze, o której od początku było wiadomo, że jest i w przypadku wcześniejszych, standardowych mebli kupionych za psi pieniądz w BRW nie stanowiła problemu? To nie można było zrobić płytszych szafek? No i najważniejsze - może należało nas poinformować o zmianach?! Zresztą co będę Wam wyjaśniać szczegóły - dość powiedzieć, że jego tłumaczenie to była kompletna bzdura, nie wiem, być może wyglądam na idiotkę i Pan stwierdził, że tak może mnie potraktować.

Napisałam, na razie mailem, coś na kształt reklamacji. Zaznaczyłam, że w zaistniałej sytuacji, zgodnie z przepisami mogę żądać obniżenia ceny. Pan odpisał, że się ustosunkuje do moich zarzutów wyartykułowanych w obszernym mailu. Na razie cisza. Poza wszystkim, jest mi po prostu tak zwyczajnie przykro. Bo to, co przeszliśmy z naszą kuchnią woła o pomstę do nieba, a ci, którzy zawinili usiłują zbagatelizować tę sprawę i zrobić z nas łosiów. 

piątek, 7 października 2011

Pafnusia chodzi do przedszkola!!

Moja Pafnusia została przedszkolakiem na całego! W poniedziałek, w wieku 2 lat i 6 miesięcy poszła do przedszkola. Myszkin został z nią przez pierwsze 1,5 godziny (panie w pierwszych dniach pozwalają  rodzicom by obserwowali swoje pocieszki), a później zostawił ją w towarzystwie cioć i dzieci. We wtorek pożegnał się z nią od razu, a w środę siedział tam godzinę bo Mysia nie chciała się rozstać. W czwartek ja ją odprowadzałam i przy rozstaniu popłakiwała, ale jak tylko wyszłam odzyskała dobry humor i swoją zwykłą swadę. Panie mówią, że Mysia ze wszystkim sobie świetnie daje radę, nie ma z nią żadnych problemów, nie posikuje, nie wyrzuca na siebie jedzenia i nie wylewa picia, jest kumata i zaraz łapie co i jak. Nawet kupę już zrobiła w przedszkolu i to w jaki zacny sposób! Sama poszła do toalety, ściągnęła portki i galotki, zasadziła się na sedesie i jak już było po wszystkim zawołała panią, że trzeba jej wytrzeć pupę :)) Taka córeczka bystra! Niestety dzisiaj nie mogła iść do przedszkola, gdyż obudziła się z temperaturą, na szczęście tatuś ma aktualnie długi urlop i został z nią w domu. Poza dość wysoką gorączką (która ładnie spadła po podaniu syropu) nie ma żadnych innych objawów. Szkoda, że akurat dzisiaj, bo dziś zaplanowane jest w przedszkolu obchodzenie Święta Plonów. Mam nadzieję, że ta infekcja przejdzie bezproblemowo i w poniedziałek Myszken będzie mógł znów powędrować do przedszkola :))

Ja natomiast mam aktualnie opór roboty. Szef na wakacjach (znowu!), w związku z tym dzień w dzień wycieram tyłkiem sądowe ławki, a w biurze też mnóstwo do zrobienia, zatem siedzę w pracy do 18 żeby ze wszystkim zdążyć. Dodatkowo jeszcze dla znajomych grzecznościowo robię różne rzeczy wieczorami, więc jestem naprawdę konkretnie zarobiona. W tym wszystkim jednak światłem mego serca jest nowa kuchnia, w której już zdążyłam zrobić przepyszną lasagne :))

czwartek, 29 września 2011

O niczym

Siedzę w domu i się nudzę. Panowie dalej montują kuchnię i uwierzcie, mam ogromną nadzieję, że skończą dzisiaj. Jeśli nie, to naprawdę, ale to naprawdę ciężko się wqrwię bo od soboty cały mój kuchenny dobytek leży wywalony na wierzchu. Mam serdecznie dość takiej sytuacji. Oczywiście okazało się, że zamówili niewłaściwe drzwiczki do górnych szafek - miały być ze szprosami, a jest gładka szyba. A te szprosy tworzą właśnie taki klimat o jaki mi chodzi... jesu, oszaleć można.

Co to robić, co tu robić... chyba zrobię pranie! I może książkę poczytam... To niesamowite, człowiek ma chwilę wolnego i nie wie jak się zachować. Jak widać przestój w kieracie zbija mnie z pantałyku. A jak już sobie pójdą to pojadę do Ikei po krzesła i nowe wkłady do szuflad. Muszę też kupić prezent dla niani, gdyż jutro będzie ostatni dzień jej pracy u nas. Niesamowite... w poniedziałek Myszken zostanie przedszkolakiem.

środa, 28 września 2011

Będę świadomym wyborcą

Postanowiłam w tym roku nie iść na wybory parlamentarne. Na samorządowe nie chodzę od lat, ale ogólnopolskie zawsze zaliczałam. Jednak poziom mojego zniechęcenia tym co się dzieje w polityce oraz rozczarowanie bezwładnością rządzących wzrósł do tego stopnia, że doszłam do wniosku, iż w nosie mam kto siedzi przy korycie, bo czy jedni czy drudzy i tak nic się nie zmienia. Mam poczucie, że mój głos nie ma żadnego znaczenia. Wybór między PO a PiS to żaden dla mnie wybór. Doszłam do wniosku, że szkoda mi czasu na to by iść wybierać mniejsze zło. W końcu zło to zawsze zło, mniejsze czy większe, ale jednak zło, a ja chcę dobra :) Poza tym światopoglądowo zawsze bliżej było mi do lewicy, więc co mam robić? Wybierać między prawicą a narodowo-katlicką prawicą? O SLD nawet nie wspominam bo to całkiem nie moja bajka. Pomyślałam, że bojkot wyborów to jednak też jest jakiś wybór i stanie się on moim udziałem.

Aż tu nagle... trafiłam na rozmowę z Agnieszką Graff, która zwróciła moją uwagę na partię Palikota, jako partię, której jednym z głównych punktów programu jest rozdział kościoła katolickiego od państwa, likwidacja nauki religii w szkołach, a w tzw. międzyczasie zapewnienie realnego prawa do nauki etyki. Oprócz tego Palikot głośno opowiada się za równouprawnieniem, taką samą płacą za taką samą pracę kobiet, refundacją in vitro i uproszczeniem działania aparatu państwowego. Gdyby te wszystkie postulaty udało się kiedykolwiek zrealizować czułabym się znacznie swobodniej we własnym kraju... Aktualnie mam wrażenie, że moje prawo do samostanowienia, w tym prawo do wychowywania dziecka zgodnie z własnymi przekonaniami są realnie ograniczone. Zdaję sobie sprawę z tego, że program Palikota w obecnej sytuacji polityczno-dziejowej jest czystą utopią, ale pomarzyć zawsze wolno, czyż nie? Podoba mi się, że przedstawiciele Ruchu Poparcia Palikota nie boją się narazić kościołowi i nie idą na żaden kompromis celem pozyskania wyborców. W tych wyborach mogą więc na mnie liczyć.

wtorek, 27 września 2011

albo jeszcze później... :-\

Wczoraj zaczęli montować kuchnię, ale skończą.... w czwartek. Bo jakiś element był wadliwy i muszą wymienić. W związku z powyższym nasz tzw. duży pokój (przez niektórych szumnie zwany salonem), który mamy połączony z kuchnią, aktualnie wygląda jakby przeszło przezeń tornado. Zawartość szafek kuchennych  częściowo już rozparcelowana, spoczywa w pozostałej części na jadalnianym stole i gdzie bądź. Śmietnik również stoi w części jadalnej. I tak postoi do czwartku. Super po prostu. Zlew mamy w łazience. Oby tylko nie potłuc kubkami nowej armatury.

Po naszym remoncie mogę powiedzieć jedno - nie ma takiej opcji bym kiedykolwiek zdecydowała się budować dom. Mając na koncie traumatyczne doświadczenie generalnego remontu musiałabym chyba postradać zmysły by porwać się na budowanie domu od podstaw.

I jeszcze na osłodę miłe słowo od rodzonego dziecka:
"Mamo, dlaczego masz taki duży nos?"

:)))

poniedziałek, 26 września 2011

Lepiej późno niż wcale

Dzisiaj nadeszła wiekopomna chwila. Po niemal dwóch miesiącach nieobecności kuchni w naszym mieszkaniu, dziś tuż przed 10 nadjechali panowie by rozpocząć montaż szafek i sprzętów. Sprawa kuchni była największym koszmarem całego remontu i mam nadzieję, że właśnie dobiega on końca. Tzn. ostatecznie ma skończyć się jutro. Nie wiem dlaczego mozntaż szafek na przestrzeni niespełna 8 m2 musi zabrać aż tyle czasu, ale pewnie się nie znam. Że nie wyłysiałam i nie osiwiałam przez tę kuchnię to prawdziwy cud. Natomiast nadal nierealny wydaje mi się fakt, że nareszcie kuchnia zamieszka z nami. Ojezu, ale będę gotowała i piekła! I będziemy mieć zmywarkę!!! Howgh! Jeszcze tylko dokupimy krzesła do jadalni, krzesła do kuchni, załatwimy renowację stołu, zorganizujemy drzwi do garderoby i już będzie zupełnie pięknie :))

Co dziwne, jestem tak skrajnie wymęczona tematem remontu, kosztował mnie on tyle nerwów, że zupełnie odechciało mi się parapetówki. Wcześniej myśl o wielkiej imprezie, którą urządzę, trzymała mnie w pionie, a teraz jestem u kresu sił i wizja organizowania imprezy, przygotowywania stosów jedzenia, picia itd., sprzątania przed i sprzątania po jest mi wielce niemiła.

Bardziej żyję przedszkolem, do którego moja malutka córeczka uda się za tydzień. Myszkin na tę okoliczność bierze urlop na 3 tygodnie, gdyż przez pierwszy miesiąc Mysia będzie odbierana przed 14. Trochę się denerwuję jak to będzie, ale jestem pozytywnie nastawiona. Wierzę, że Myszka jest dobrze przygotowana by zostać przedszkolakiem. Oczywiście nie jest jeszcze całkiem samodzielna, potrzebuje pomocy przy ubieraniu i korzystaniu z toalety, ale najważniejsze, że woła siusiu i kupę oraz potrafi samodzielnie jeść. Nie boi się też zostawać bez nas, jest przyzwyczajona do dzieci, więc mam nadzieję, że naprawdę będzie dobrze. Martwię się tylko organizacją poranków. Już teraz, zawożąc Mychę do niani (skoro nie mieliśmy kuchni, to niania nie mogła przyjeżdżać do nas, bo co z obiadkiem dla Młodej?), nie mogę się pozbierać, a co dopiero jak dojdzie jeszcze zaprowadzanie do przedszkola, przebieranie w paputki itd... Na szczęście przedszkole mam tuż przy swojej pracy, więc moze jakoś się ogarniemy...

No, na razie to tyle...

środa, 14 września 2011

Jem i chudnę

Chudnę i chudnę, nie wiedzieć czemu. Jem normalnie, a nawet chyba nieco gorzej niż zwykle, gdyż ostatnio częściej posilam się pieczywem, a schudłam już ok. 3 kg. Być może to efekt codziennego przemierzania z odkurzaczem/mopem/michą prania ogromnej powierzchni mego wyremontowanego lokum albo braku kuchni i w związku z tym możliwości przyrządzania sobie najulubieńszych potraw czyli makaronów. Nie bez znaczenia jest też pewnie to, że w związku z moją krótką ciążą przez ostatnie 3 tygodnie całkowicie odstawiłam alko...

Faktem jest, że ważę aktualnie jeszcze mniej niż w czasie gdy karmiłam Mychę piersią i znów mogę nosić kupione wówczas spodnie, bo przedciążowe i pokarmieniowe wiszą na mnie niczym wory. Teraz pojawia się pytanie jak ten korzystny stan utrzymać. Pomysł z niemaniem kuchni musi odpaść bo ja za moją nową, piękną (mam nadzieję) kuchnią tęsknię bardzo. Ciekawy wydaje się pomysł z kontynuowaniem niemal permanentnej abstynencji, ale czy to będzie wystarczające? Sprzątanie z taką intensywnością jak teraz, przez cały czas, na pewno mnie wykończy psychicznie.

No zobaczymy... Póki co jest naprawdę dobrze :)) Dawno nie czułam się tak komfortowo z własnym ciałem.

poniedziałek, 12 września 2011

Kiełbie we łbie

Ależ mam bałagan w głowie! Ogarnęła mnie straszna obsesja, o której nie mogę napisać, bo sama przed sobą się jej wstydzę, ale dość powiedzieć, że ta obsesja nie pozwala mi pracować W OGÓLE. Roboty huk, interesanci czekają niecierpliwie po drugiej stronie łączy światłowodowych (czy coś...) na pilne dokumenty, które powinnam właśnie produkować, a ja nie mogę nic wyprodukować (poza oczywiście produktami ubocznymi przemiany materii, ale tych moi interesanci z pewnością nie wypatrują z utęsknieniem, żeby nie powiedzieć, że wcale). Nie mogę nic wyprodukować bo głowę moją zajęła rzeczona obsesja. Ciągle się ganię, że to nie przystoi, a jednocześnie napawam się oddawaniem w jej szpony.

W domu nie mam czasu odawać się szponom obsesji, bo ciągle sprzątam albo użeram z Mysią. W samochodzie gadam z Mysią i patrzę na drogę. Logicznie więc, że jedynym miejscem, w którym mogę się zawiesić i oddać marzeniom jest praca :)

Trochę mam wyrzuty sumienia, że zamiast wykonywać obowiązki służbowe bujam w tzw. obłokach, no ale co zrobić? To silniejsze ode mnie.

poniedziałek, 5 września 2011

Złe wychowanie?

Trochę spokoniej się zrobiło między nami. Mąż przeprosił mnie za swoje żenujące zachowanie, myślę że szczerze, chociaż niczego nie można być pewnym. W sobotę znaleźliśmy chwilę by po prostu posiedzieć i pogadać. Bez robienia mieszkaniowych rzeczy. To było miłe.

W ten weekend okazało się niestety, że dziecko się nam zepsuło. Nie wiedzieć kiedy stało się rozwrzeszczanym potworem. Na samą myśl, że mamy gdziekolwiek wybrać się z Mysią, od razu się nam odechciewa. Ona domaga się dosłownie wszystkiego co wpadnie w zasięg jej wzroku, lizaczków, cukerków, gum i wszelkich możliwych atrakcji - kina, zjeżdżalni, ciuchci, zoo. Swoją drogą ciekawa jestem skąd Mysia wie o istnieniu gum... Na nasz sprzeciw reaguje szałem, tylko czekam kiedy rzuci się na ziemię i zacznie kopać nogami i rękami. Przeraża mnie ta nowa Mysia, nie wiem jak reagować. Staram się spokojnie tłumaczyć, ale moje tłumaczenia nie padają na podatny grunt. Trudno się spodziewać bym ze swoją filozofią mogła się przebić przez pełen wściekłości ryk. Wczoraj nawet próbowała mnie uderzyć. Wtedy naprawdę się zdenerwowałam. W ogóle coraz częściej zaczynam tracić cierpliwość do tych jej wyskoków. Mam wrażenie, że Mysia urządza próbę sił. My - rodzice - musimy w niej wygrać, bo wejdzie nam na głowę i naprawdę wychowamy sobie potwora. Ale ta wojenna retoryka też mnie jakoś przeraża. Nie jestem gotowa na to, by w swojej słodkiej małej córeczce dopatrywać się przeciwnika. Lecz chyba rzeczywiście nadeszła najwyższa pora by wprowadzić jakieś prawdziwe restrykcje, kary za złe zachowanie i nauczyć się przeczekiwać ataki złości.

Skąd jednak brać do tego cierpliwość, no skąd?

Słowniczek

gąsiosica - nadal gąsienica
glejtuchowy - nadal grejfrutowy
kafelki - cukierki ("chcę kafelka!" :)
pierożek - twarożek :)
boić się - bać się ("Zosia się boiła tego wiercenia")
zdjonać - zdejmować ("tata zdjoń buty", "Zosia zdjonie skarpetki")
dinozaurus rex - tyranozaurus rex

środa, 31 sierpnia 2011

Już po wszystkim...

W poniedziałek wieczorem zaczęłam krwawić. Pojechaliśmy do szpitala. Lekarz nawet nie zrobił usg, powiedział, że przy tak niskim poziomie beta HCG i tak niczego nie zobaczy. Powiedział, że organizm powinien sam się "oczyścić", bo to bardzo wczesne poronienie. Mam iść do kontroli jak skończy się krawienie.

Wszyscy dookoła pocieszają mnie, że gdybym nie zrobiła testu, nawet nie wiedziałabym o ciąży, sądziłabym, że po prostu @ się spóżniła. Tak, to prawda, z tą różnicą, że jednak zrobiłam test i wiem, że BYŁAM w ciąży. Przez chwilkę. Jeszcze krótszą chwilkę się cieszyłam. Zdążyłam pochwalić się tą radosną wieścią kilku bliskim osobom. Nie przyjmowałam do wiadomości, że coś może pójść nie tak, chociaż szybko przyszedł niepokój, że jednak dzieje się inaczej niż powinno.

Lekcja pokory, kolejna już. Pamiętam, że jakiś czas temu pisałam, jeszcze na starym blogu, że nie do końca rozumiem mechanizm totalnego załamania psychicznego i popadnięcia w depresję z powodu utraty kilkutygodniowej ciąży. Teraz chyba zaczynam domyślać się jak to działa. Patrząc w lustro na oczy wciąż opuchnięte od poniedziałkowego płaczu, zaczynam rozumieć. Choć przecież i tak jestem w milion razy lepszej sytuacji niż kobiety, które straciły pierwszą swoją ciążę, bo mam już jedno cudowne dziecko. Najprawdopodobniej nie będę musiała mieć dodatkowych zabiegów, udział osób trzecich został więc ograniczony do minimum. Czyli komfort ronienia (wiem, że brzmi to fatalnie) największy z możliwych.

Prawdopodobnie była to tzw. ciąża biochemiczna, prawdopodobnie zarodek nawet się nie zagnieździł, więc to taka ciąża-nie-ciąża. Ale test był pozytywny przecież... Prawdopodobnie zarodek dotknięty był ciężkimi wadami, więc organizm postanowił go wydalić. Przeraża mnie to. I nie daje spokoju myśl, czy może jednak to ja czymś nie zawiniłam, może gdybym nie malowała całego mieszkania, gdybym nie przebywała 3 bite dni w oparach farb, gdybym nie myła z wywieszonym jęzorem okien... Ale co się stało to się nie odstanie, jak powiadają.

Reakcja męża na to wszystko - szczyt beznadziei. Nie wiem, może nie umiał inaczej, może też przeżywał, ale nie spotkałam się z najmniejszym przejawem czułości z jego strony. Zawiózł mnie do szpitala jak obcą osobę, nie odezwał się słowem, nie chwycił za rękę nawet. NIC.

Myślę o terapii małżeńskiej. Z aktualnym bagażem doświadczeń, z tym jego nieprzejednaniem wobec nieszczęścia (bo dla mnie to JEST nieszczęście), które mnie dotknęło, nie wyobrażam sobie z nim żadnych zbliżeń. A tak przecież nie da się funkcjonować na dłuższą metę.

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Niestety nie jest dobrze

Zrobiłam badanie - beta hcg wynosi 50,92. Przyrost jest nieprawidłowy, sugerujący albo ciążę pozamaciczną albo poronienie w najbliższym czasie. Jeszcze dziś umówię się do lekarza na USG by wykluczyć ewentualną ciążę pozamaciczną, mam nadzieję, że szybko mnie przyjmie.

Nerwy, nerwy

Obawiam się, że z moją ciążą nie jest zupełnie ok. Zrobiłam wczoraj wieczorem kolejny test ciążowy, bo mój niepokój wbudza to, że nie mam absolutnie żadnych objawów ciąży, poza brakiem @. Tak z logicznego punktu widzenia - skoro beta hcg powinna przyrastać i to w szybkim tempie, to test zrobiony po 6 dniach od poprzedniego powinien wyjść wyraźny, tzn. ta druga kreska powinna być gruba i czerwona. Tak jednak się nie stało. Druga kreska ujawniła się dopiero po 3-4 minutach i była prawie niewidoczna (ale była). Trochę mnie to podłamało. Pojechałam rano na kolejne badanie krwi. Z niecierpliwością czekam teraz na wyniki, staram się skoncentrować na pracy (bo skończyłam już dwutygodniowy urlop), ale jest ciężko. Po godzinie 15 mają być do odbioru. Umówię się też do lekarza, z czym na początku postanowiłam poczekać do 7 tc. Jeśli się okaże, że beta hcg nie wzrasta, to... nie wiem co zrobię...

wtorek, 23 sierpnia 2011

:)

Uroczyście zawiadamiam, że spodziewam się dziecka! Jestem w 4 tygodniu ciąży liczonej od pierwszego dnia ostatniej miesiączki. Ostatnio miałam ekstremalnie regularne, choć podobno bezowulacyjne cykle. Okres dostawałam równiutko co 4 tygodnie w piątek późnym wieczorem. Dlatego, gdy w ostatni piątek miesiączki nie stwierdziłam, od razu nabrałam przeświadczenia, że to ciąża. Ale test wykonany w niedzielę wyszedł negatywny. Pomyślałam więc, że głupia jestem, bo skoro nie mam owulacji to jak mogłabym zajść w ciążę? Opóźnienie miesiączki położyłam na karb stresu remontowego i ogromnego wysiłku fizycznego, którego ostatnio notorycznie doświadczam. Dla całkowitej pewności postanowiłam jednak zrobić jeszcze jeden test dziś rano. Wybrałam test czulszy od poprzedniego. Pokazał drugą kreskę niemal niewidoczną. Nie byłam pewna czy rzeczywiście widzę tę drugą kreskę czy to wytwór mojej wyobraźni więc pojechałam do labu i zrobiłam betę HCG. No i nie ma już żadnych wątpliwości!

Swoją drogą, Myszkin wykazał się niezłą precyzją ;) a ja świadomością swojego ciała. Do decydującego bzykania doszło w sobotę 2 tygodnie temu, czyli zdaje się, 5 sierpnia. Dzień wcześniej poczułam charakterystyczny dla jajeczkowania ból podbrzusza i zakomunikowałam memu mężu, że chyba jednak mam owulację i trzeba to wykorzystać. W tę przełomową sobotę byliśmy na malutkiej imprezie u znajomych i wyszliśmy dość wcześniej komunikując, że jedziemy się rozmnożyć. No i proszę!

niedziela, 21 sierpnia 2011

Mój dom to moja twierdza

Tak, powróciłam na własne śmiecie. W przenośni i dosłownie. Mieszkanie zostało ogołocone z szaf wnękowych w liczbie 2, które należało zdemontować celem położenia desek na podłodze i aktualnie WSZYSTKO leży wywalone na wierzchu. Czuję się jakbym mieszkała na wysypisku. Oczywiście zewsząd unosi się pył i kurz. Brzydzę się dotykać rzeczy, które nie były pochowane w nielicznych komodach tudzież innych schowkach, których nie trzeba było się pozbywać na czas remontu. Pan Szafiarz złoży nam wizytę jutro i mam nadzieję, że w trybie ekspresowym zorganizuje montaż tych nieszczęsnych szaf. Póki co myję ręce jakieś 100 razy dziennie.

W ogóle, od tygodnia żyję bardzo intensywnie - w sobotę i niedzielę zasuwaliśmy do nocy z malowaniem (sami pomalowaliśmy wszystko, tzn. wspólnie z naszymi cudnymi kolegami Michałami, którym po milionkroć dziękuję i pozostaję dłużniczką dozgonną), w poniedziałek doprowadzaliśmy mieszkanie do porządku by facet od podłóg mógł bez problemu je położyć. Od wtorku (z przerwą w środę) staram się przywrócić to miejsce zwane domem, do tego, by można było znowu tu mieszkać. Jest ciężko i dołująco, cały czas zasuwam, przenoszę, układam, myję, szoruję, odkurzam i mam wrażenie, że końca nie widać. Tak z grubsza porozstawialiśmy meble po pokojach, rozparcelowaliśmy ogrom książek, płyt i filmów, a ciągle jeszcze jest kilka całkiem nierozpakowanych pudeł. Nie wspominam o cierpieniu jakie wywołał w mym organizmie ten ekstremalny wysiłek fizyczny. Na szczęście mysiowy pokoik jest względnie ukończony. Nie wiadomo tylko gdzie podziała się w remontowej zawierusze większość zabawek, książeczek, słowem - mysiowego dobytku. Mam jednak nadzieję, że wkrótce uda się odnaleźć te skarby. Mam też nadzieję, że mąż mój dzisiaj w końcu złoży szafę, którą kupiliśmy do sypialni i nowe łóżko i że po pierwsze - przynajmniej część z wielkiej góry ciuchów uda się upchnąć do nowej szafy (będę je prać sukcesywnie), a po drugie - że dzisiejszą noc spędzę NARESZCIE we własnym łóżku, we własnej sypialni, po niemal dwóch latach spania na kanapie w tzw. salonie na pograniczu z kuchnią.

Wszystko wyglądałoby nieco lepiej, gdyby nie fakt, że kuchnia będzie dopiero za 3 tygodnie. Aktualnie musimy przeprosić się z tzw. daniami gotowymi :) gdyż Myszkin wydał naszą starą kuchenkę jednemu z Panów stanowiących ekipę wykonawczą. Zatem wiwat pulpety i gołąbki prosto ze słoika!!! Ciekawe czy uda mi się dobrze ugotować makaron w mikroweli....

Wydawało mi się, że przez 2 tygodnie czasu wolnego od pracy spokojnie zdążę ze wszystkim i jeszcze zostanie mi kilka dni na napawanie się nowym lokum, ale widzę, że raczej nic z tego. Póki co ledwo znalazłam czas by pozbyć się z nóg amazońskiej dżungli, a hybrydowy, czerwony pedicure sprzed 5 tygodni nadal dumnie pyszni się na paznokciach, które wyglądają niczym flaga Monako :)

Chodź, opowiem ci bajeczkę ;)

- Mama, opowiem ci bajeczkę o klólu i baśni:
Dawno temu, dawno temu w pięknym pałacu zył sobie klól, psysła do niego baśnia i klól się psewlócił i baśnia tez się psewlóciła i koniec.



piątek, 12 sierpnia 2011

Nie ma jak u Mamy...

Mieszkam teraz u Mamy (już ponad tydzień) i jest to naprawdę ciężkie doświadczenie. Po 10 latach od wyfrunięcia z rodzinnego gniazda powrót pod skrzydła Mamusi, a raczej przetrwanie tego przymusowego tam pobytu,  stanowi nie lada wyzwanie. Przez pierwsze 2, 3 dni było zupełnie fajnie. Następnie zauważyłam, że Mama coraz częściej bywa jakaś nabzdyczona. Zamiast powiedzieć o co jej chodzi po prostu się naburmusza i epatuje niezadowoleniem. Nie bardzo wiem w czym rzecz. Mogę się tylko domyślać, że może ma pretensje, iż za mało udzielam się kuchenno-kulinarno-sprzątająco. Prawda jednak jest taka, że dzień w dzień wstaję o 6.15, wykonuję niemal automatycznie szereg czynności mających doprowadzić mnie i Mysię ku gotowości do wyjścia z domu, poginam do niani, później do pracy, w której siedzę do przed 17, z powrotem u babci lądujemy przed 18, obiad, zorganizowanie czasu Mysi, kąpanie, usypianie i pójście spać. Dni są identyczne. Staram się sprzątać po sobie i Mysi, wrzucać naczynia do zmywarki, ciuchy do pralki, szykować kolacyjki, kaszki i soczki dla Mysi itp., ale nie mogę jednocześnie zajmować się dzieckiem i kuchnią. Tzn. pewnie mogę, bo w domu przecież tak robię, ale to jakoś samo tak wychodzi, że w czasie kiedy jak ogarniam Mychę, Mama ogarnia kuchnię. No dobra, okej, przyznaję, trochę przemawia przeze mnie lenistwo, a może raczej zmęczenie. Mama nie siedzi w pracy tak długo jak ja, ma większy luz, bo ma swoją firmę. Przychodzi o której chce i wychodzi też o której chce. Poza tym ja w tej jej kuchni się zupełnie nie orientuję (Mama mieszka teraz gdzie indziej niż mieszkaliśmy w czasach mej młodości z rodzicami) i wszystko mnie tam wkurza. No i wkurza mnie Mama swoim nabzdyczeniem.
Ostatnio akurat ona opowiadała bajkę na dobranoc Mysi, która kategorycznie tego zażądała, a ja w tym czasie otworzyłam czerwone Carlo Rossi znalezione w barku i nalałam sobie skromną lampkę. Jak na mnie ruszyła gdy wyszła z sypialni! "A Ty co sobie wyobrażasz?! Kto ci pozwolił otworzyć wino?!" Prawda, nikt mi nie pozwolił, po prostu przez moment poczułam się nieco swobodniej, prawie tak jak w domu. Miałam ochotę na lampkę wina, więc sobie nalałam, sądziłam, że w domu własnej Matki mogę pozwolić sobie na taką małą przyjemność. Jak się okazało - nie mogłam. Zapewniłam, że wino odkupię i zapytałam o co ta afera, skoro nie jest ono szczególnie cenne. Odpowiedź zwaliła mnie z nóg, jak pragnę zdrowia. "Nie musisz przecież pić wina CODZIENNIE." Zapewniam Was, Drodzy Czytelnicy, że nie piję wina codziennie. Wiem, że alkoholicy wypierają swoją chorobę, ale uwierzcie - akurat ja nie mam problemu z alkoholem. Po prostu lubię od czasu do czasu dziabnąć sobie winka. Dlatego ta wstrętna insynuacja, uczyniona, wiem to na pewno, wyłącznie po to by jakoś wybrnąć z pierwotnej reakcji, która była przejawem wścieku, że poczułam się jak u siebie, wyprowadziła mnie z równowagi po czubki włosów. No i atomsfera zważyła się kompletnie.

Chcę do domu!!! Chcę do domu!!! Chcę do domu!!! A domu brak :-(

Ekipa budowlana już opuściła nasze progi. Bilans prac jest następujący - mamy mieszkanie większe o 2 pokoje, jedną toaletę, jedną garderobę - łącznie 37m2. Mamy też krzywo położone płytki w korytarzu, mnóstwo wejść do kinkietów, które (co stwierdziłam dopiero po wykonaniu tychże) potrzebne są nam jak dziura w moście. Mamy w starej łazience nową mniejszą wannę, nową podłogę, bidet i prześliczne mebelki. Mamy zdemontowane szafy wnękowie sztuk 2. Mamy nową podłogę w kuchni i kawałek nowej ściany w tejże. Nie mamy podłóg (oprócz glazury). Nie mamy mebli kuchennych. Nie mamy pomalowane. Mamy wszystkie meble i cały dobytek zgromadzone w dwóch niewielkich pokojach. Howgh!

W ten weekend będziemy malować. Na początku przyszłego tygodnia przyjdzie facet od kładzenia podłóg. Ja zaczymam dwutygodniowy urlop, w czasie którego planuję doprowadzić dom do względnej używalności. Trzeba poustawiać meble, poprać wszystkie zakurzone ubrania, powycierać sprzęty i mysiowe zabawki. No i czekać aż przyjedzie kuchnia. Za jakiś miesiąc :\ Już nie mogę się doczekać jak zrobię olbrzymią parapetówkową imprezę. Planuję świętować nowe mieszkanie pewnie ze 2 albo i 3 dni z rzędu. I w związku z tym nasunęła mi się taka myśl. Ostatnio moja droga szwagierka Myszka napomknęła coś o prezencie z tej okazji i pomyślałam sobie, że teraz mamy ogrom wydatków (kredyt okazał się o jakieś 25 tysi za niski), więc może zamiast liczyć na inwencję gości i dostać stado storczyków oraz kilka stojaków do wina, zrobić im taką listę preznetów jak na ślub. Powierzyć ją jednej osobie (Myszce), wskazać tam linki do artykułów, które byśmy chcieli dostać (np. lampy, nieszczęsne kinkiety, czy drobniejsze meble). Pojedynczo te rzeczy nie kosztują aż tak dużo, ale nas czeka m.in. zakup 5 kinkietów, 4 lamp wiszących, kinkietu do toalety, części wyposażenia do kuchni (np. garnki i patelnie do płyty indukcyjnej) i to się robią naprawdę spore kwoty. W ten sposób dostalibyśmy to, co naprawdę jest nam potrzebne, prezenty byłyby murowanym strzałem w 10 i wszyscy byliby zadowoleni. Niemniej jednak ten pomysł wydaje mi się dość kontrowersyjny... A Wy co myślicie?? Proszę o Wasze pomocne głosy!

środa, 10 sierpnia 2011

Nigdy nie powierzajcie projektowania swego lokum znajomym architektom, jeżeli nie chcecie by na Waszej przyjaźni powstały zarysowania, a nawet głębokie bruzdy. My niestety uczyniliśmy taki błąd. Teraz wychodzą z tego straszne nieporozumienia, jesteśmy wściekli, maksymalnie zestresowani, nasz wykonawca chyba nas już znienawidził, bo wiecznie jesteśmy nieprzygotowani, nie mamy papierów, rysunków itd. A nie mamy ich, bo nie dostajemy od projektanta. Oszaleć można. Zresztą, zakładajac, że współpracuje z nami kolega, a nawet przyjaciel, wcale nie liczyliśmy na jakiś upust w cenie, tylko na rzetelne podejście do pracy, na pomoc taką czysto koleżeńską, że jakoś nas poprowadzi przez ten koszmar, o którm my wszak nie mieliśmy zielonego pojęcia. Nie wiedzieliśmy co kiedy kupować, nie byliśmy świadomi, że niektóre produkty są dostępne tylko na zamówienie, w związku z tym nie potrafiliśmy skoordynować wszystkich prac. Poruszamy się jak dzieci we mgle. I znikąd pomocy... Kolega wczoraj, w reakcji na nasze pretensje, postanowił oddać nam kasę za projekt kuchni (ponad połowa łącznej kwoty zapłaconej za sporządzenie projektów). A nam nie chodziło o taki gest!! Rzecz nie w tych głupich 1.400 złotych!!! Rzecz w tym, żeby naprawić błąd, zażegnać konflikt, który ewidentnie powstał i pilnować tych wszystkich prac! Rzecz w tym, żebyśmy nie byli zostawieni sami sobie... O to nam tylko chodziło, a  nie o to, by rzucał mi kasą w pysk uniesiony honorem!!! Na honorowe i koleżeńskie postępowanie był dobry moment w trakcie prac nad projektem! Honorowo byłoby wówczas gdyby po prostu zrobił to wszystko na czas i trochę zainteresował się choćby minimalną współpracą z wykonawcą. Przecież to na projektancie spoczywa obowiązek sprawowania nadzoru autorskiego! Tymczasem wykonawca pyta nas jak mają być położone płytki w kuchni, gdzie mają być wyjścia do gniazdek, jak ma przebiegać elektryka i hydraulika, a my nic nie wiemy bo nie dostaliśmy projektu...

Na szczęście wykonawca ostatecznie kończy roboty już w czwartek. Zostanie nam do pomalowania ta część mieszkania, której nie pomalowaliśmy po pierwszym etapie i położenie podłóg w tej "starej części". I będzie można się organizować. Tylko kuchnia przyjedzie dopiero za miesiąc, ale od czegóż mamy mikrofalówkę :)

Do Magdy (coś mi nie działa opcja komentowania) - nie obawiaj się remontu, tzn. musisz uzbroić się w cierpliwość, ale podstawą powodzenia przy remoncie jest dobra organizacja, której u nas zabrakło. Warto spisać z projektantem (o ile będziecie go brać) jaki jest zakres jego zadań i czego od niego oczekujecie w ramach powierzonych prac. Z wykonawcą trzeba ustalić przed rozpoczęciem remontu co dokładnie ma robić i kiedy i żeby informował Was z wyprzedzeniem co powinniście kupować wcześniej, a co można na bieżąco. Jak wszystko będzie ustalone od samego początku to jakoś w miarę bezboleśnie można przebrnąć przez generalny remont :) U nas było po partyzancku, a to dlatego, że nie mieliśmy zielonego pojęcia czym jest w swej istocie remont, z czym się wiąże, a nadto sądziliśmy, że kolega architekt będzie to jakoś wspólnie z nami ogarniał.

piątek, 5 sierpnia 2011

Opowieści z lasu

- Mysiu, chcesz jechać przez las, czy przez miasto?
- psez las....
(jedziemy przez las zatem)
- pac mama! tam w lesie jest stwozeń!!
- niemożliwe! i co robi ten stworzeń?
- wyciągnie Mysię i mamę z samochodu
- jak to? ale po co?
- bo jeden stwozeń zje Mysię, a drugi stwozeń zje mamę
- nie Mysiu, nie martw się, stworzenia nas nie zjedzą
- tak, zjedzą!
- a chciałabyś, żeby nas zjadły?
- tak, tak!! chciałabyś!
(...)
- mama, a w lasu mieskają rózne zwiezęta, plawda?
- prawda Mysiu, sarenki na przykład
- i słonie!
- nie Mysiu, słonie mieszkają w Afryce
- i papugi mieskają w lasu!
- nie, papugi nie, ale na przykład sowy mieszkają w lesie
- i kulki!
- kurki Mysiu mieszkają w gospodarstwie, ale w lesie mieszkają niedźwiedzie
- i klowy mieskają w lasu tez!!
- krowy mieszkają tak jak kurki - w gospodarstwie; a mrówkojady wiesz gdzie mieszkają?
- tak, wiem, mlówkojady mieskają w palmialni

:)))

Za kilka dni znowu jedziemy lasem i pytam:
- Mysiu, a pamiętasz jakie zwierzęta mieszkają w lesie?
- pamiętas - mieskają zylafy i nosorozece
- a słonie też?
- co ty mama! pseciez słonie mieskają w Aflyce!!

W oparach absurdu

Dostałam wreszcie pozwolenie na budowę. Uśmiechnięta od ucha do ucha zabrałam się za czytanie decyzji i stopniowo mina mi coraz bardziej rzedła. Z decyzji wynika bowiem, że jeśli chcę legalnie wyjąć cegły ze ściany między mieszkaniami (to nie jest ściana nośna, otwór już tam de facto jest tylko zamurowany pustakami, są zrobione podciągi żelbetowe, brak konieczności przeprowadzenia prac zabezpieczających) to muszę jeszcze zgłosić do organu administracji budowlanej fakt zamiaru podjęcia robót na 7 dni przed ich realizacją, odebrać dziennik budowy, ustanowić kierownika budowy i zawiesić (na drzwiach mieszkania?) tablicę informacyjną. Roboty z tą dziurą w ścianie jest na pół godziny, ale proces załatwiania formalności trwa co najmniej dwa miesiące. Nikt nie jest w stanie przekonać mnie, że dla tego typu prac powinna być przewidziana taka sama droga administracyjna jak dla budowy domu, galerii handlowej czy lotniska. To właśnie jest ta mitręga urzędnicza, o której na wykładach opowiadała nam profesor od teorii prawa. Człowiek chce być praworządny i żyć zgodnie z ustanowionymi regułami, ale jak zetknie się z aparatem administracyjnym to okazuje się, że jest kompletnym frajerem. Wszyscy moi znajomi pukali się w czoło gdy mówiłam, że wystąpiłam o pozwolenie na budowę celem wybicia dziury w ścianie między dwoma mieszkaniami, którymi przecież mogę dysponować. Już teraz wiem dlaczego.

Aktualnie przeprowadziłam się z Mysią do Mamy, gdyż w naszym starym mieszkaniu podłogi zostały już zerwane, płytki skute, a kuchnia prawdopodobnie rozmontowana. Remont wykańcza mnie fizycznie i psychicznie. Moim drugim domem staje się powoli OBI, a trzecim Leroy Merlin i od czasu do czasu Castorama. Remont rujnuje nas również finansowo, gdyż popełniliśmy ten błąd, że założyliśmy określony budżet nie mając bladego pojęcia co tak naprawdę nas czeka. Nie przypuszczaliśmy, tzn. ja nie przypuszczałam (a to ja szacowałam wydatki), że kleje do podłóg wraz ze środkiem gruntującym mogą kosztować prawie 3.000 złotych, nie sądziłam również, iż drzwi nie są sprzedawane w komplecie z futryną i tę kupuje się osobno płacąc niemal tyle samo, ile za drzwi. Nasz architekt zapewniał mnie, że oferta wykonawcy jest ofertą wraz z niezbędnymi materiałami (bez płytek, farb i armatury rzecz jasna), a to nie była prawda - oferta obejmuje tylko robociznę, za materiały musieliśmy zapłacić drugie tyle. Mój budżet jest więc o jakąś jedną trzecią mniejszy od tego, który powinien być. Nie unikniemy dalszego zapożyczenia się.

Marzę o wakacjach, ale w tym roku ich nie uświadczę. Dzisiaj rano budząc się zmęczona, zdałam sobie sprawę, że NIGDY, odkąd zaczęłam pracować, nie byłam na dwutygodniowych wakacjach. Tydzień to było maksimum. A przecież przez tydzień nie jest się w stanie wypocząć, bo człowiek jeszcze nie zdąży poczuć, że jest na urlopie, a już musi się denerwować podróżą powrotną. Po powrocie mojego szefa z urlopu chcę wziąć dwa tygodnie wolnego, ale ten czas poświęcę na urządzanie się na nowo w moim wspaniałym, ogromnym mieszkaniu, więc o odpoczynku znowu nie będzie mowy. A tak na marginesie - mam wrażenie, że minęłam się z powołaniem, gdyż urządzanie wnętrz sprawia mi taką frajdę no i efekty też chyba będą niczego sobie, iż powinnam chyba była pójść w stronę projektowania wnętrz. Jeśli rzeczywiście będzie się czym pochwalić, to chyba się nie powstrzymam i wrzucę tutaj kilka fotek!!!!

Trzymajcie za mnie kciuki, żebym po drodze nie padła na pysk, nie zwariowała i dotrwała w stanie względnej używalności do końca tego koszmaru jakim jest generalny remont i przebudowa mieszkania.

czwartek, 21 lipca 2011

Ślubu nie będzie!

Moja Mama miała jutro, po raz drugi w swym sześćdziesięcioletnim życiu, wyjść za mąż. Tak się jednak nie stanie. Nie wiem czy wspominałam, że kiedy oznajmiła mi radosną nowinę ("postanowiliśmy zalegalizować nasz związek" - wrrr) zapytałam ją m.in. czy pomyślała o wyłączeniu małżeńskiej wspólności majątkowej. Powiedziała, że nie myślała o rozdzielności i że właściwie po co im to, mają swoje majątki, pewnie niczego wielkiego się już wspólnie nie dorobią. Starałam się ją przekonać, że jednak rozdzielność majątkowa w jej sytuacji byłaby wielce wskazana. No ale moje ględzenie nie zrobiło na niej wrażenia. Do czasu. Stopniowo Mama zaczeła dopytywać mnie o tę rozdzielność. Delikatnie zwróciłam jej uwagę również na przepisy dot. dziedziczenia. Później wspominała, że jej narzeczony nie chce słyszeć o rozdzielności majątkowej po ślubie, że ona zaczyna mieć coraz większe wątpliwości, że się boi, aż w końcu zadzwoniła do mnie z informacją, że odwołała ślub. Początkowo nie potraktowałam tego poważnie. Moja Mama z upływem lat zdaje się stawać coraz bardziej impulsywna (czego najlepszym przykładem był choćby pomysł ze ślubem) więc sądziłam, że zaraz się wszystko wyprostuje tak jak było. Ale nie, decyzja była ostateczna. Jeszcze tego samego dnia mój brat zawoził do Warszawy rzeczy naszego niedoszłego ojczyma. Mama powiedziała bratu, że odwołała ślub bo jej narzeczony okazał się być psychopatą (cokolwiek miała na myśli), a mi powiedziała, że nie zdecydowała się wyjść za niego za mąż, z uwagi na jego podejrzaną niechęć do rozdzielności z jednej strony i podejrzane parcie na ten ślub z drugiej. W końcu w głowie mej Mamy zaczął kiełkować logiczny wniosek, że jeżeli sześcdziesięcioletni facet, absolutne przeciwieństwo wrażliwego romantyka, raczej wyrachowany centuś, za wszelką cenę chce wziąć ślub, byle jak najszybciej, byle już nie zwlekać, raz-dwa-trzy i hop! i jednocześnie alergicznie reaguje na propozycję rozdzielności majątkowej, to chyba znaczy, że w tym związku ma jakiś konkretny interes. No i poszła do adwokata. Powiedziała mi, że była to najlepiej wydana stówa w całym życiu i że jest na 200% przekonana, że w żadnym razie nie powinna godzić się na ślub bez rozdzielności. Adwokat przedstawił jej możliwe scenariusze i problemy jakie mogą ją spotkać oraz stanowczo odradził małżeństwo w tej konkretnej sytuacji życiowej i majątkowej. Mama zapytała go również czy ma się czegoś obawiać z powodu zerwania zaręczyn (sic!) gdyż narzeczony groził jej, że jeśli zerwie zaręczyny on wystąpi przeciwko niej z roszczeniem o odszkodowanie. Wyobrażacie sobie?? Facet zupełnie popłynął, musiał być naprawdę w jakiejś wielkiej, podejrzanej potrzebie, że z taką desperacją starał się przymusić Mamę do ślubu. Później jeszcze przekonywał, żeby nie odwoływała tego ślubu tak nagle, "jakoś się dogadamy", ale ona była twarda (brawa dla tej pani!!!). A mnie wydaje się, że skoro Mama zdecydowała się pójść do adwokata i opowiadać o swoich osobistych sprawach, to musiało wydarzyć się coś jeszcze, o czym mi nie powiedziała. Coś o konkretnym ciężarze gatunkowym. Facet musiał naprawdę przesadzić, stracić kontrolę i wyjechać z czymś, co nawet Mamę wprawiło w osłupienie. Przypominam sobie, jak mówiła, że ma coraz więcej wątpliwości i boi się, że narzeczony zacznie się wtrącać również w kwestię połączenia naszych mieszkań (mojego i Mamy). Nie zdziwiłabym się gdyby rzeczywiście tak było. Być może wpadł na pomysł, że powinnam płacić Mamie czynsz najmu skoro będe zajmować mieszkanie formalnie należące do niej...

Nieważne, najważniejsze, że ta historia (mam nadzieję) skończyła się raz na zawsze i tego pana już nigdy nie będziemy musieli oglądać. Jutro, zamiast na obiad weselny, idziemy na obiad imienionowy :) "Szkoda byłoby stracić zaliczkę, zamiast wesela wyprawię imieniny!" :)))

czwartek, 14 lipca 2011

Remont mnie wykańcza

Jeśli nie skończę z załamaniem nerwowym, psychozą lub inną depresją to naprawdę będzie sukces. O obsuwach z terminami nie będę ględzić kolejny raz. Dzisiaj na jaw wyszły inne kwiatki. Ekipa wykonawców z Panem Romkiem na czele, o dziwo okazała się być ekspresową i (chyba) sumienną. Natomiast Pan Romek dzisiaj podał mi ostateczną kwotę do zapłaty. Jest ona o 3.000 (sic!!!!!) wyższa niż cena wynikająca z oferty. Nie, nie mówcie mi, że przecież umowa to umowa itd. Jak przystało na prawnika z krwi i kości, nie podpisałam z Panem Romkiem żadnej umowy. Mam tylko tę jego ofertę skreśloną długopisem na kartce papieru w kratkę. Myszkin jutro przystąpi do ataku negocjacyjnego, bo 3.000 więcej to ZDECYDOWANIE ponad nasze finansowe siły. W ogóle jakoś kiepskośmy się z tymi wycenami spisali. Nie znając realiów, nie wiedząc ile rzeczy trzeba kupić żeby postawić dwie ścianki działowe i wyłożyć glazurą 2 m2 toalety, zakładaliśmy, że 3.000 górki na materiały w zupełności wystarczy. Jakże się myliliśmy... W przysłowiowym międzyczasie, mając na koncie kasę z kredytu, po przyuważeniu w Leroy Merlin uroczego zestawu mebli łazienkowych, postanowiliśmy wydać jeszcze niemal 2.000 złotych na nowe szafki do łazienki. A co! Jak remont, to na maksa, wszystko ma być odnowione! Kupiliśmy też meble do sypialni, planujemy  zakupić meble do jadalni. Tymczasem kredyt przyznano nam o 10.000 niższy niż planowałam. Nie wiem jak się wyrobimy z tym wszystkim.

Z dobrych wieści - chyba już mamy za sobą problem z mysiowymi zaparciami. Od dobrego tygodnia kupa jest codziennie, bez płaczu, a dzisiaj Mysia sama zakomunikowała, że chce zrobić kupkę na kibelek. Juhhhu!!! Oby już tak zostało. Profilaktycznie będę jej nadal podawać błonnik firmy ASP i ze trzy razy w tygodniu przegotowaną wodę z miodem i cytryną na czczo.

Dobra, kończę, muszę poszukać w necie taniej umywalki.

środa, 13 lipca 2011

wazz up....

Nie pisałam chyba z milion dni! Przez ten czas oczywiście mnóstwo rzeczy się wydarzyło. Przede wszystkim byliśmy na Open'erze (szału nie było, pogoda do chrzanu) no i rozpoczęliśmy remont i przebudowę. Wpływa to znacząco na nasze postrzeganie kolegi architekta, którego strasznie lubimy, ale który w kontaktach powiedzmy, służbowych,  nie spełnia naszych oczekiwań. Dopiero w zeszłym tygodniu złożyliśmy wreszcie wniosek o pozwolenie na budowę!!! Zamówienie na kuchnię nadal nie złożone, a czeka się 6 tygodni!!! Będziemy więc mieć niezłą rozpierduchę i to przez długi czas... To mniejsze mieszkanie powinno być gotowe pod koniec przyszłego tygodnia, wóczas prace przeniosą się do większego, ale nie wiadomo jak to się ułoży bo nie mając pozwolenia na budowę nie możemy wykuć otworu w ścianie i położyć płytek na korytarzu, a bez zakończenia wszelkich mokrych prac (w tym położenia płytek) facet od podłóg nie zacznie ich układania żeby nie dostały wilgoci. Jeżeli jakimś cudownym zrządzeniem losu uda się wydębić z urzędu pozwolenie na budowę w najbliższym czasie to i płytki i następnie podłogi oraz malowanie będzie można załatwić w miarę sprawnie. Ale kuchnia przyjdzie nie wcześniej niż we wrześniu! A podłogę w kuchni i tzw. fartuszek też będziemy kłaść na nowo, więc najpierw trzeba będzie usunąć starą kuchnię i położyć nowe płytki na podłodze, a później postawić tę starą kuchnię i czekać na nową. Po otrzymaniu nowej kuchni trzeba będzie zrobić nowy fartuszek więc znowu się nabrudzi, napyli itd.

Oczywiście chciałabym zrobić od razu wszystko na tip-top. Wyczaiłam mnóstwo fajowych gadżetów m.in. w sklepie internetowym bellemaison.pl i mam ochotę zrobić ogromne zakupy! A kredyt dostaliśmy o 10.000 mniejszy niż chcieliśmy więc z kasą nie będzie jakoś specjalnie luźno.

Na dodatek niania poszła na dwutygodniowy urlop, ja nie mam co zrobić z Zosią więc jakoś trzeba kombinować... A że panowie budowlańcy hałasują w tym małym mieszkaniu, nie ma mowy by z Zosią siedzieć w domu, bo ona panicznie boi się wiercenia i kucia w ścianach. 

Z innej beczki - moja mama powiadomiła mnie dziś, że zamierza zerwać zaręczyny bo, jak twierdzi, się boi. Hehehe.... ciekawe czego.... czyżby przypomniała sobie jakimi cechami wykazuje się jej partner? Nie skomentowałam tego, bo szkoda słów chyba. Pożyjemy, zobaczymy.

wtorek, 21 czerwca 2011

W kwestii remontu

Jak wielokrotnie wspominałam, planujemy remont - połączenie naszego mieszkania z drugim, położonym obok. Współpracujemy w tym temacie z moim znajomym architektem, bardzo dobrym kolegą. I o ile wspólne imprezowanie i weekendowanie wychodzi nam świetnie, o tyle współpraca przy remoncie chyba trochę gorzej. Przynajmniej wg mnie nie układa się to wszystko tak jak bym chciała.

Mieszkanie, o które powiększamy nasze lokum, zwolniło się 1 czerwca. O tym, że właśnie w takim terminie lokatorzy się wyprowadzą, było wiadomo od dawna. Ich wyprowadzka była potrzebna by zrobić ekspertyzę połączoną ze skuwaniem tynku i kafelków. Ekspertyza została wykonana ze dwa tygodnie temu. Wniosku o pozwolenie nadal nie ma. Sądziłam, że ekspertyza będzie ostatnim dokumentem koniecznym do złożenia wniosku.

Stan formalno-prawny tych mieszkań jest dość skomplikowany, mieszkania nie są wyodrębnione. Pytałam architekta czy to nie będzie jakiś problem, czy nie potrzebuję np. zgody współwłaścicieli nieruchomości. Zapewniał mnie, że nie, ale jeszcze sprawdzi. No i rzecz jasna niczego nie sprawdził, a okazuje się, że tak naprawdę taką zgodę potrzebuję, ale chyba da się to załatwić (mam nadzieję!!!) przez oświadczenie zarządcy nieruchomości. Co chwilę wychodzą jakieś kwiatki, a wniosek o pozwolenie na budowę wciąż jest niegotowy.

4 lipca mieli do tego mieszkania obok naszego wejść budowlańcy, budować ścianki działowe, zrywać podłogi itp., tymczasem oczywiście budowanie ścianek, co stanowi sedno tego remontu, nie będzie możliwe bo nie mamy pozwolenia. Kolega architekt twierdzi, że to żaden problem i można to zrobić bez pozwolenia, luz. Ale jeżeli któryś z sąsiadów okaże się taki życzliwy, że doniesie na mnie do administracji budowlanej to przecież ja poniosę konsekwencje. Nie znam się na prawie budowlanym ani w ząb, ale z czasów aplikacji kojarzę, że prowadzenie prac budowlanych bez wymaganego pozwolenia na budowę nie jest pomysłem godnym pochwały. Założę się, iż na domiar złego budowlaniec powie, że właśnie zarezerwował sobie czas na nasze prace na lipiec i później jest już zajęty. Dam sobie uciąć rękę, że właśnie tak będzie. Dodatkowo mamy sezon urlopowy, połowa urzędników na wakacjach, więc jak dobrze pójdzie nasza sprawa zostanie załawtiona na jesień. Po prostu zajebiście. A zadowolenie kolegi architekta jest niczym niezmącone.

Zaczyna mnie trafiać szlag od tego wszystkiego.

czwartek, 16 czerwca 2011

Choroba Mysi

Mysia od piątku 3 czerwca zaczęła gorączkować. Tzn. w tamten piątek po południu miała 38 st. C. Poleciłam Myszkinowi obserwować i jak będzie ponad 38,5 podać Panadol. Ale gorączka ustąpiła samoistnie. W sobotę Mysia obudziła się z mega katarem, a pod wieczór znów miała gorączkę - 38,2. W niedzielę sytuacja wyglądała podobnie, ale dodatkowo zaczęły ropieć jej oczka. W poniedziałek katar zrobił się żółtawy, więc we wtorek poszłyśmy do lekarza. Podkreślałam te ropiejące oczka, ale pani doktor nie zapisała nam żadnych kropli, tylko lek przeciwwirusowy i syrop na zapalenie górnych dróg oddechowych. Podawałam te lekarstwa, wyciągałam z nosa gluty Fridą, ale było coraz gorzej. W kolejną sobotę (11 czerwca) RANO Mysia miała 39,4 więc znowu pojechaliśmy do lekarza. Tym razem zapisano nam krople do oczu z antybiotykiem i antybiotyk w syropie. Myślałam, że będzie ok. Na sobotę mieliśmy zaplanowany wypad do Torunia na koncert Roda Stewarta (nie żebym była jego fanką, ale bilety dostaliśmy za free, a sam Toruń zawsze wart jest odwiedzenia), ale doszłam do wniosku, że w tej sytuacji nie chcę jechać. Mama namówiła mnie jednak tłumacząc, że czy w domu, czy u niej Mysia będzie w takiej samej sytuacji, że dostaje leki więc będzie tylko lepiej. Pojechaliśmy. Pod wieczór w sobotę Mała miała 39,8. Postanowiłam wracać, ale mama stwierdziła, że to nie ma sensu, gdyż gorączka spada po podaniu Panadolu. W niedzielę zaczęło być jakby trochę lepiej, myslałam, że antybiotyk zaczął działać. Jednak w nocy zanotowałam 40,1 st.C.

Zadzwoniłam na pogotowie i na moje pytanie czy mam zawieźć Mysię do szpitala usłyszałam, że po pierwsze mam nie panikować i że wystarczy chłodna kąpiel, antybiotyk musi mieć czas by zadziałał. Tłumaczyłam, że już niemal dwie pełne doby jest podawany i jest coraz gorzej, ale pani z pomocy doraźnej uspokajała mnie, że to normalne. Zrobilismy więc tę kąpiel i faktycznie - gorączka spadła do 37 z kawałkiem. Rano znów ponad 39. Musiałam jechać na rozprawę do innego miasta więc poleciłam Myszkinowi zawieźć dziecko do lekarza i zażądać skierowania do szpitala. Usłyszałam od mamy wyrzut, że to moje dziecko, a ja jak głupia pojechałam na rozprawę zamiast być z dzieckiem. Czułam się jak najgorsza wyrodna matka, ale nie mogłam nie pojechać, skoro był z nią jej tata, a mój szef z kolei był w Warszawie. Do przesłuchania było kilkunastu świadków, nasz klient musiał być reprezentowany.

Na Izbę Przyjęć dojechałam zanim jeszcze przyjął Mysię laryngolog. Stało się to po ponad 2 godzinach od zarejestrowania.  Laryngolog zlecił zdjęcie rtg zatok i wyszło, że Mała ma anginę oraz mocno zajęte zatoki (czyt. zapalenie zatok) i musi zostać w szpitalu bo najwyraźniej antybiotyk podawany doustnie nie działa, więc trzeba podać go dożylnie. Co ciekawe, wszyscy, z którymi mieliśmy tam kontakt, z góry zakładali, że to ja zostanę z Mychą. Nawet sala, którą wykupiliśmy by mieć w miarę godne warunki (czyt. łóżko dla rodzica zamiast spania na podłodze pod łóżeczkiem) nazywała się sala dla matki z dzieckiem. Tymczasem to Myszkin został z Małą, ponieważ ja również jestem zainfekowana. Mam zapalenie zatok i zmianę w prawym płucu (moja matka twierdzi, że to może być gruźlica ;))). Byłam dojeżdżająca i zapewniająca niezbędną aprowizację. Myszkin zaś trwał tam dzielnie przez prawie trzy dni. Szacun dla Myszkina. Szacun to the maximum!!! :)))))))))

Od wczoraj Myśka jest na przepustce, jeździmy dwa razy dziennie do szpitala nakarmić motylka (czyli wstrzyknąć antybola w wenflon). Nochal jeszcze mocno zapchany, ale jest wielka poprawa. Całą noc przespała pięknie i spokojnie.

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Ech,

mam wrażenie, że ostatnio nie jest ze mną najlepiej... W pracy było potwornie nerwowo, zresztą nadal nie jest zupełnie okej. Dużo pracy, a do tego problemy związane z relacją ja-szef. Trochę się pozapętlało. Moja podwyżka stoi pod dużym znakiem zapytania.

Mama powiedziała mi wreszcie o swoim ślubie. Wzięłam wcześniej tabsa na uspokojenie więc nie było wybuchu, ale nie omieszkałam dać jej do zrozumienia dość dosadnie co o tym myślę. W ogóle z Mamą nienajciekawiej się porobiło i to z różnych względów.

O mężu pisałam. Weekend był spokojniejszy, ale myślę że daleko nam do modelu szczęśliwej rodzinki. Na razie koncentrujemy się na remoncie mieszkania i o tym głównie rozmawiamy. Odpowiadając w tym miejscu na przypuszczenia Ćwirki - nie sądzę, żeby Myszkin był zdolny do prowadzenia pozamałżeńskiego pożycia. Nie mam też żadnych podstaw by żywić takie podejrzenia. On jest dobry. Ma swoje wady, swoje "odpały", nienajrzadsze wybuchy niesprawiedliwej złości, ale generalnie postrzegam go jako człowieka dobrego do tego stopnia, że nie byłby w stanie urazić mnie tak dotkliwie. Może tak to właśnie działa, że w swej ogólnej dobroci jest również nieco nieporadny, dlatego ja muszę zawiadować większością tematów w naszym życiu.

czwartek, 2 czerwca 2011

Czajnik

Mój Tata, kilka dni przed swoją śmiercią, gdy żegnałam się z nim po popołudniowej wizycie, powiedział mi coś zagadkowego - że jest jak czajnik, w którym wrze, ale on jednak cały czas pogwizduje.

Wczoraj poczułam się jak taki czajnik. Jak czajnik, który jeszcze trochę pogwizduje, ale za chwilę przestanie bo wewnętrzne bulgotanie wrzątku sprawi, że gwizdek spadnie i będzie po zawodach.

Planujemy rozbudowę mieszkania. Wiąże się to z kredytem (niezbyt wysokim, ale gotówkowym i krótkoterminowym, więc rata będzie oscylować w okolicach 1.000 złotych miesięcznie), utratą dochodów z tytułu najmu kawalerki i zwiększeniem czynszu. Nie wiem jak to się dzieje, ale już teraz koniec miesiąca jest finansowo ciężki, więc nie wyobrażam sobie jak będzie z dodatkowym obciążeniem i z ograniczeniem dotychczasowych dochodów. Pomyślałam więc o podwyżce. Zastanawiałam się nad tym od kilku dni i ostatecznie wczoraj postanowiłam o tym porozmawiać z szefem. Mówiłam mojemu mężowi, że taki mam plan. Podwyżki na razie nie dostałam, temat jest otwarty, wrócimy do niego za miesiąc. Dzwonię do męża i zaczynam relacjonować mu rozmowę, a on odpowiada, że nie ma teraz czasu i mam się streszczać. Powiedziałam, że to dłuższa historia i w takim razie pogadamy w domu. W międzyczasie mieliśmy jeszcze wizytę konstruktorki i architekta, którzy badali czy ściana nośna, w której mamy zrobić przejście, jest przygotowana do przebicia, czy trzeba będzie ją zabezpieczać. Mój mąż wczoraj wracał z Warszawy więc zadzwoniłam do niego by powiedzieć mu o wnioskach z tej wizyty no i dostałam zjebkę, że dzwonię akurat jak on się zgubił. I że nie ma teraz czasu ze mną rozmawiać o ścianach i konstruktorce. Zadzwonił za czas jakiś i łaskawie zainteresował się wynikami ekspertyzy. A na koniec mówi: "jeszcze chyba coś mi chciałaś opowiedzieć z jakąś dłuższą historią", zapytałam więc czy pamięta czego dotyczyła ta dłuższa historia, a on "no chyba coś o pracy i o przebojach z klientem". Kurwa!!! Ja od kilku dni łażę jak kot z pęcherzem, zastanawiam się czy ruszać temat podwyżki, w końcu zdobywam się na odwagę, a mój mąż tak bardzo ma to w nosie, że nawet nie pamięta, iż zaczęłam mu już o tym opowiadać. Jak piszą w tabloidach - SZOK!!!

Natychmiast odechciało mi się z nim gadać o czymolwiek. Poczułam się jak wspomniany na wstępie czajnik, a takze jak ten muł, który ciągnie cały załadowany po brzegi wóz. Większość spraw domowych jest na mojej głowie, dzień w dzień obiad, pranie, zmywanie, mycie, ubieranie, czesanie Zosi, przygotowywanie jej do snu, tym wszystkim ja się zajmuję. Temat powiększania mieszkania też ja ograniam - wybieram kuchnię, sprawdzam ceny podłóg, kontaktuję się z architektem, załatwiam plany, nie mówiąc już o tym, że obydwa te mieszkania są moje i ja organizuję też kredyt na remont. Mój mąż miał zająć się podłogą, ale w zasadzie scedował to na swoją Mamę (ma znajomościw tartakach). Poza tym nie wnosi właściwie nic. I nawet kwestia mojej podwyżki jest dla niego najwyraźniej obojętna. Pomyślałam, że poza byciem tatą dla Zosi nie jest mi do niczego potrzebny taki mąż, bo nie stanowi dla mnie ŻADNEGO oparcia. Ani emocjonalnego, ani organizacyjnego ani nawet finansowego. Nie jest też dla mnie partnerem do seksu bo od jakiegoś czasu stałam się dla niego przezroczysta. Jakbym w ogóle nie istniała, jakby mnie nie było. Pomyślałam też, że gdybym miała polegać na nim, a nie na sobie, byłabym już dawno w głębokiej, czarnej dupie. Żadne urlopy wychowawcze i tego typu sprawy nie wchodzą w grę, bo przepadlibyśmy z kretesem. Wielokrotnie napomykałam mu, że powinien zorganizować sobie podwyżkę, ale pracując w niemieckim koncernie potulnie czeka aż to firma sobie o nim łaskawie przypomni "bo takie są procedury".

Wrócił z tej Warszawy i już od progu zaczyna skarżyć się na swój problem z pamięcią. Że niby dlatego nie pamiętał o mojej rozmowie z szefem na temat podwyżki. Nie dlatego, że ma to gdzieś, czy że po prostu nie przywiązuje wagi do tego co mówię. On ma poważny problem z pamięcią. Leżałam w wannie nic nie mówiąc, no bo jak można skomentować takie wywody? Skoro uważa, że ma problem z pamięcią niech idzie do lekarza-proste. A mój mąż poczuł sie zlekceważony, obraził się i poszedł sobie.

On ma problem z pamięcią, a ja mam problem z mężem, który jest jak dziecko. Czuję, że jeszcze chwila, jeszcze moment i wybuchnę bo docieram do kresu sił fizycznych, ale przede wszystkim psychicznych. I naprawdę nie chce mi się bawić w jakieś damsko-męskie podchody, słodkie uśmiechy, pochwały, zachwyt nad tym jaki jest wspaniały bo umył kuchenkę i inne gierki mające doprowadzić do tego by postępował zgodnie z moimi oczekiwaniami... No ludzie, jesteśmy dorośli, cały dzień zapieprzam w pracy, wracam do domu, padam na pysk, a tu jeszcze cała chata na głowie, więc uśmiech i pochwała to ostatnia rzecz o jakiej myślę. Poza tym, czy mnie ktoś chwali za to, że piorę, gotuję i sprzątam? Potrzebuję partnera, który realizuje rzeczy do zrobienia bo po prostu trzeba je zrobić, bez proszenia i oczekiwania na poklask.

Zazdroszczę Mamie G. męża - przyjaciela.

czwartek, 19 maja 2011

Jajniki w depresji

Jest takie powiedzenie, że jak się chce rozśmieszyć Boga to trzeba mu opowiedziec o swych planach, czy jakoś tak. Planowaliśmy z Myszkinem zmajstrować drugie dziecko w najbliższym czasie. Wymyśliłam sobie, że zajdę w ciażę na przełomie lipca i sierpnia. Oczywiście przyjmowałam do wiadomości, że może to nie stać się tak od razu, ale w pierwszą ciążę zaszłam już w drugim cyklu po odstawieniu tabsów, zatem miałam silną nadzieję, że tym razem też szybko się uwiniemy z tym zapładnianiem. Tymczasem okazało się, że byłam w dużym błędzie. Podczas wczorajszej wizyty u ginekologa zostałam uświadomiona, że nie mam owulacji. Wygląda na to, że jest to już drugi cykl bez owulacji. Jajniki nie wyglądają dobrze. Pani doktor nie wie dlaczego się pochrzaniło z tym jajeczkowaniem. Jeszcze dwa miesiące temu wszystko było w najlepszym porządku. Pytała mnie czy ostatnio zadziały się w moim życiu jakieś stresujące sytuacje. No tak, zadziały się, owszem, ale żeby tak od razu przestać znosić jajka z tego powodu? To chyba przegięcie. Nie przypuszczałam, że w głębi ciała jestem tak wrażliwa, że taki ze mnie delikacik. A tu proszę - głowa jakoś się trzyma, a jajniki powiedziały basta! Popadły w depresję. Załamały się. I co im zrobię, hę??

środa, 18 maja 2011

A jednak

dobrze się domyślałam. Moja Matka 23 lipca wychodzi za mąż w wieku lat 60. Nie powiedziała mi o tym jeszcze, wiem od brata.

Czuję się, jak to się brzydko mówi, rozjebana. Naprawdę nie wiem co robić.

Gdyby nie to, że został skremowany, mój Tata z pewnością w grobie by się przewrócił i to po wielokroć. Wybranek Matki jest typem osoby, którym Ojciec głęboko pogardzał - niesympatycznym, przeświadczonym o własnej nieomylności, interesownym, małostkowym, irytującym do granic wytrzymałości. Tata był powszechnie lubiany, był duszą towarzystwa, miał milion jednostek uroku osobistego, którym zaskarbiał sobie ludzi, był skory do bezinteresowanej pomocy i autentycznie przejmował się losem nawet obcych sobie osób. Poza tym był bezwzględnie inteligentny. Nie, nie idealizuję go, wiem jakie miał wady - bywał również złośliwy, dokuczliwy no i był alkoholikiem. Ale w takich codziennych, bieżących kontaktach naprawdę był bardzo okej. Niech świadczy o tym fakt, że gdy umarł, mój już wówczas niedoszły mąż płakał jak dziecko razem ze mną i poprosił o jakąś pamiątkę po nim, a to właśnie ów mój niedoszły mąż niejednokrotnie zaznał bezlitosnego żądła złośliwostek Ojca. 

Nie wiem co zrobić w związku z tym ślubem... Iść? Nie iść? Jak pójdę to na bank się poryczę. Ilekroć wyobrażam sobie jak moja Matka składa słowa przysięgi małżeńskiej, robi mi się niedobrze z obrzydzenia, a do oczu natychmiastowo napływają potoki łez, które ledwo powstrzymuję. Jak nie pójdę to obraza Matki murowana i zrujnowanie kontaktów z nią również.

Jeśli ktoś z Was był w podobnej sytuacji albo jest w stanie chociaż w ułamku wyobrazić sobie jak się czuję, proszę o rady!!!

środa, 11 maja 2011

Niania jednak u nas zostaje do końca września. Ci znajomi, do których ją skierowaliśmy, dogadali się z nią.

wtorek, 10 maja 2011

"Lojalność" naszej niani

Gdy w marcu zaczęła się rekrutacja do przedszkoli poinformowaliśmy naszą nianię, że Mysia być może od nowego roku (tzn. od stycznia 2012) pójdzie do przedszkola. Tak początkowo zakładaliśmy. Później okazało się, że przyjmą ją jednak od października, a wczoraj dostałam potwierdzenie na piśmie. Do tego czasu, nie mając glejtu, nic nie mówiłam niani, bo gdyby okazało się, że jednak nastąpiło jakieś nieporozumienie i z przedszkola nici, zostalibyśmy z ręką w nocniku. W każdym razie niania wiedziała, że kwestia przedszkola to rzecz prawdopodobna, aczkolwiek jeszcze nieprzesądzona. W tzw. międzyczasie wstępnie załatwiłam jej pracę u naszych znajomych, żeby nie zostawiać z kolei jej na lodzie po tym jak skończy współpracę z nami.

Wczoraj powiedziałam jej, że Mycha do przedszkola idzie już w październiku, ale że skieruję ją do moich dobrych znajomych i u nich może liczyć na pracę. A ona odpowiada z nieskrywanym uśmiechem na twarzy, że ona ma już pracę i zostanie u nas tylko do końca... LIPCA!!! Poczułam się jakby strzeliła mi w pysk. "Jak to do końca lipca? Ale w takim razie co my mamy zrobić z Mysią przez te dwa miesiące??", A ona z rozbrajającą szczerością powiedziała, że nie wie. Zaczęła strasznie kręcić, opowiadać jakieś sprzeczne wersje wydarzeń. Okazało się, że jej poprzedni pracodawcy, u którzych pracowała przed nami i z którymi notorycznie nas porównywała oraz ogólnie była w nich wpatrzona jak w obrazy, mają drugie dziecko (to było wiadomo już dawno) i pani wraca do pracy od sierpnia. Zapytałam ją dlaczego stawia nas w takiej sytuacji, że przez dwa miesiące nie mamy co zrobic z Mysią i dlaczego nie wzięła tego pod uwagę, a ona stwierdziła bez cienia zażenowania, że tak jakoś wyszło. Zaproponowałam, żeby może jednak porozmawiała z tymi ludźmi od nas, ale ona odparła, że nie jest zainteresowana, bo u tamtych ma pracę na pół etatu płaconą jak za cały.

Wściekłam się totalnie. Czegoś takiego, takiej nieodpowiedzialności, zupełnie się nie spodziewałam. Mówiła, że wiedziała, iż Mitek idzie do przedszkola i dlatego bez oporów zgodziła się wrócić do tamtych ludzi, ale nie wiedzieć czemu nie wzięła pod uwagę tego, że przedszkola przyjmują najwcześniej od września, a dodatkowo, że z Mychą jest trudniej bo we wrześniu nie będzie jeszcze miała 2,5 roku. Wiem, że każdy martwi się o swoje, ale można było tę sytuację rozwiązać znacznie bardziej elegancko i po ludzku.  Jestem w 100% przekonana, że jak tamci do niej zadzwonili, że jej potrzebują od sierpnia to nawet się nie zająknęła, nawet nie zastanowiła się w jakim kłopocie nas postawi.

Poinformowałam znajomych, że sprawa jest nieaktualna. A za chwilę niania dzwoni, że jednak chce się z nimi spotkać, bo okazało się, że pani niestety nie może wrócić do pracy na pół etatu, a oni mieszkają tak daleko od jej miejsca zamieszkania, że musiałaby tam siedzieć w sumie po 10-11 godzin dziennie. Poza tym mają dwójkę dzieci więc pewnie tego starszego chłopca musiałaby odbierać z przedszkola o w miarę wczesnej porze i siedzieć z dwójką przez kilka godzin. A to jest jej nie na rękę. W związku z tym wspaniałomyślnie zostanie u nas do października, ale żebym umówiła ją ze wspomnianymi znajomymi. Nie ukrywam, że poczułam satysfakcję. Myślała, że taka jest cwana, a tu dupa!

Dzisiaj przyszła i jak gdyby nigdy nic zaczęła, że "ten facet do niej zadzwonił" - ten facet, czyli mój kolega, do którego ją skierowałam. Pomyślałam, że nawet nie sili się na pozory szacunku i poczułam do niej bezgraniczną odrazę. Nie chcę nikogo obrażać, ale ta pani to niewyobrażalna prostaczka. Zawsze miałam poczucie jakbyśmy byli z innej planety niż ona, wielokrotnie otrzymywałam dowody tego, że to kobieta całkowicie bez klasy, że nie potrafi doceniać gestów sympatii, wszystkich suytuacji, w których szliśmy jej na rękę, tego, że nigdy niczego jej nie odliczaliśmy z pensji, żadnych wolnych dni, chorób, niczego. Gdy ostatnio była chora proponowałam jej pomoc w zakupach, mówiłam, żeby nie wahała się dzwonić gdy czegokolwiek będzie potrzebować. Mimo wszystko najważniejsze było to, że Mysia ją bardzo kocha, co stanowiło niezbity dowód, że z kolei ona dobrze się nią zajmuje. Okazało się jednak, że los Mysi i nasz ona ma w najgłębszym "poważaniu". Powiedziałam tym znajomym o całej sytuacji żeby wiedzieli z kim mają do czynienia i mogli podjąć przemyślaną decyzję. Jeśli się na nią nie zdecydują to prawdopodobnie ona pójdzie jednak do tych swoich poprzednich od sierpnia, bo inaczej zostanie na lodzie. Ma 65 lat i jest dość schorowana więc o pracę nie będzie jej łatwo. Dla nas powstaną oczywiście komplikacje, ale nie będę narażać dobrych znajomych na jakiekolwiek potencjalne kłopoty dla własnego komfortu. Poza tym, po tej całej sytuacji, moje zaufanie do niani spadło o kolejnych kilka punktów. Wcześniej myślałam, że mimo trudności w porozumieniu z nią, jednak bym ją polecała jako nianię, bo zawsze była punktualna i Mysia ją bardzo lubi, ale teraz nie poleciłabym jej, bo ona po prostu jest postrzelona! Jak wiatr zawieje tak ona popłynie. Półtora roku pracy u nas i prawdopodobnie wystarczył jeden telefon od tamtych ludzi, by całkowicie nas zlekceważyć. Bo oni są znacznie zamożniejsi (chociaż płacimy jej tyle samo co tamci), mają piękny, wielki dom, a on na dodatek jest lekarzem. Praca u takich ludzi - cóż to za prestiż! A u nas? Dwa pokoje i nawet telewizora nie mamy... Szkoda słów.