czwartek, 27 grudnia 2012

Macierzyństwo rujnuje mi pożycie małżeńskie - taka jest smutna prawda. Chłopcu sprawia, że jestem tak wyczerpana psychicznie i fizycznie, że nie mam w ogóle głowy by myśleć o bzykaniu w kategoriach czegoś, co powinno stanowić stały element małżeństwa. Pewnie karmienie piersią również sprawia, że moje libido wynosi aktualnie minus 100. Od urodzenia Chłopca bzykaliśmy się dosłownie kilka razy. Ja w ogóle nie odczuwam takiej potrzeby, z mojego punktu widzenia byłoby super gdyby ta sfera życia mogła nagle w cudowny sposób przestać istnieć. Jednak mam męża, który, co oczywiste, nie podziela tych zapatrywań. Nie ma afer, dramatu, płaczu i zgrzytania zębami, Myszkin sprawia wrażenie jakby cierpliwie czekał aż mi się odmieni albo... jakby opanowała go rezygnacja.  Kilka razy napomykał, że nie powinno tak długo to trwać, ale wygląda jakby póki co pogodził się z sytuacją. Chyba sam widzi, że naprawdę ciężko o bzykanie, gdy Chłopcu budzi się w sposób całkowicie nieprzewidywalny.

Tak czy inaczej smutno mi, bo to wszystko jeszcze bardziej rozluźnia i tak już przecież nadszarpnięte więzy małżeńskie. To, co było tylko nasze, takie intymne, po prostu przestało istnieć. Wiem, że to bardzo źle, ale nie wiem jak temu zaradzić.

wtorek, 25 grudnia 2012

Świątecznie

Bilans pierwszej w życiu Wigilii w moim domu przedstawia się następująco:
- organizacyjnie - porażka na całej linii; garnki kipiały jak szalone, barszczyk kompletnie zalał mi świeżo umytą kuchnię, później to samo zrobiły pierogi, Mysia marudziła, Chłopcu, żeby nie było za łatwo, na okrągło się wydzierał, zapomniałam wstawić do pieca karpia i w sumie całe szczęście, bo okazało się, że wcześniej należało oskrobać go z łusek, czego nie uczyniłam, bo myślałam, że skoro kupiony w markecie nieżywy i wypatroszony, to nadaje się od razu do przyrządzenia. W związku z tym do Wigilii zasiedliśmy chyba w okolicach 18, przy czym barszcz i pierogi były już nieco wychłodzone

- kulinarnie - prima sort! Wszystko udało mi się wspaniale, karp był po prostu rewelacyjny, śledź pod pierzynką również. Zrobiłam także pierogi, wspomniany barszcz, sałatkę jarzynową i jeszcze upiekłam placek. Mama zrobiła kapustę z grzybami, kompot z suszonych owoców, rybę po grecku i pierogi gotowane (ja zrobiłam smażone - wg przepisu koleżanki pochodzącej z Augustowa). Muszę nieskromnie powiedzieć, że wszystko było pyszne. Mama musiała być ze mnie dumna. Gdzie te czasy kiedy to postanowiłam zadziwić najbliższych i na Wigilię przyniosłam sandacza w maku w sosie pomarańczowym wg wyrafinowanego przepisu z Elle, tyle że zamiast sandacza kupiłam mintaja, który był suchy jak wiór, a czarny od maku wyglądał jak spalony na węgiel.

- jeśli chodzi o atmosferę to było dość miło. Najważniejsze, że Mysia zachwycona prezentami i w ogóle wszystkim co się działo.

Jedno jest pewne - nie zamierzam więcej powtarzać tego wyczynu. Byłam zjebana jak pies, a jeszcze trzeba było przecież posprzątać, co też nie należało do łatwych zadań. O godzinie 23 ledwo stałam na nogach ze zmęczenia. Mam nadzieję, że kolejna Wigilia będzie wyjazdowa - jakieś góry i narty do tego.

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Znów jesteśmy chorzy. Tym razem właściwie wszyscy, ale dzieci najbardziej. Mysia zachorowała jako pierwsza - w czwartek miała katar, w piątek doszedł do tego kaszel, a w niedzielę zaczęła posikiwać, co oznacza, że znowu rzuciło się jej na układ moczowy. Nie wiem jak jej wytłumaczyć żeby nie siadała na dworze na nic pupskiem. Jak wychodzą w p-kolu na ogród (a wychodzą codziennie, niezależnie od pogody) to odbywa się swobodna zabawa. Panie pewnie nie są w stanie przypilnować każdego, a dzieci jak to dzieci - jak zwróci się uwagę to ukucnie, ale za chwilkę, zapamiętana w zabawie rozkraczy się tyłkiem na ziemi i zapalenie pęcherza pojawi się wówczas jak w banku. Codziennie przypominam, że ma pod żadnym pozorem nie siadać na niczym, ale pewnie to moje gadanie nie zostawia w jej pamięci najmniejszego śladu...
Chłopcu dostał katar w nocy z soboty na niedzielę, ale taki, że nie można dać mu rady. Odciągam gluty aspiratorem podłączanym do odkurzacza (brzmi straszliwie, ale to całkowicie bezpieczna i rewelacyjna metoda, polecam każdemu!), a po 10 minutach znów aż bąble wychodzą mu z nosa. Oczywiście nie może przez to wszystko spać ani jeść, ale usypianie na nocny sen nadal odbywa się w łóżeczku z pełnym sukcesem. Tzn sukcesem jeśli chodzi o usypianie, bo przez katar (tak sądzę, że właśnie przez to) budzi się po pół godzinie i jest kłopot z ponownym zaśnięciem gdy nos zawalony dokumentnie. Mam jednak nadzieję, że pozytywny wzorzec się utrzyma, a jak dolegliwości miną, to i sen będzie spokojniejszy i twardszy.
Przez te zdrowotne zawirowania pojechaliśmy wczoraj z dzieckami na pomoc doraźną. Mysia dostała antybiotyk i furaginę, a u Chłopca lekarka zdiagnozowała ząbkowanie. Oprócz tego zmasakrowała mu siusiaczka bo tak mocno naciągnęła skórkę, że aż mu tam popękało. Teraz oprócz kataru i zębów doskwiera mu pewnie ten pokiereszowany siusiak, a ja proszę los, by oszczędził mu kłopotów z tym jeszcze. Przemywam rumiankiem licząc, że się ładnie zagoi i będzie po wszystkim.  
Dziś zatem siedzę w domu z obydwoma moimi dziateczkami, lansuję się przy myciu okien (umyłam już dwa!) w dresie i fryzurze w totalnym nieładzie, Chłopca muszę cały czas nosić w nosidełku bo dostaje szału jak leży i katar nie pozwala mu oddychać. A po południu czeka mnie służbowa Wigilia więc z domowego "garkotłuka" przeistoczę się niczym Kopciuszek w przepiękną królewnę :))) buahahahaha!!!

piątek, 14 grudnia 2012

Prezenty kiedyś i dziś

W związku ze zbliżającymi się Świętami nawiedziła mnie ostatnio nostalgia - przypomniałam sobie przedświąteczny klimat zamierzchłych czasów mego dzieciństwa, przypadającego na okres schyłkowego PRLu. I nie wiem jak było u Was w domach, w każdym razie u mnie, odkąd tylko bracia raczyli uświadomić mi, że prezentów wcale nie przynosi Gwiazdor tylko kupują rodzice, a następnie chowają je w szafie, postanowiłam rokrocznie obdarowywać mych bliskich. Jednego roku na przykład, mama otrzymała urocze perfumy "Julia", a tacie sprawiłam wodę kolońską - obydwa zapachy z pobliskiego kiosku "Ruchu". Gdy trafił się taki rok, że akurat nie dysponowałam gotówką, szłam w kierunku najbliższych wszak sercu prezentów hand made. A że zdolności manualne nigdy nie były moją najmocniejszą stroną to już całkiem inna kwestia. Faktem jest, że pudełko na biżuterię wykonane z pietyzmem z kartonika po radzieckim budziku oklejonego obtłuczoną glazurą łazienkową, służyło mojej mamie przez długie lata. Trzymała je z dumą na toaletce jeszcze w czasach gdy już dawno chodziłam do liceum.
Przygotowywanie prezentów był to główny temat moich rozmów z dwoma najbliższymi przyjaciółkami, już na dobry miesiąc przed Gwiazdką. Podarunki dostawali zarówno rodzice jak i ma się rozumieć, rodzeństwo.

Mam wrażenie, że teraz dzieci są jakieś inne. Dzieci, które znam, które są w wieku szkolnym i dawno nie wierzą w Mikołaja/Gwiazdora, nie zadają sobie trudu by przygotować cokolwiek dla swych najbliższych. Są nastawione na oczekiwanie i otrzymywanie, a nie na dawanie. Tzw. "listy do Św. Mikołaja" stanowią przecież tylko formalność bo tak naprawdę to zamówienia na artykuły reklamowane na dziecięcych kanałach TV. Dobrze, że nie mamy telewizji. Nasza Mysia jeszcze nie zdaje sobie sprawy z istnienia wielu drogich i bardzo drogich zabawek, które zapewne pragnęłaby posiąść. Na jej liście marzeń w tym roku znalazł się miękki jaszczur, pluszowa biedronka i jeżdżący piesek (taki na kółeczkach), a tak naprawdę ona cieszy się z czegokolwiek, nawet z papierowej maski, balonika, włóczkowej laleczki.

Chciałabym, żeby przygotowała mi kiedyś swoimi nieporadnymi, dziecinnymi rączkami pudełko na biżuterię albo cokolwiek innego.  

Z innej beczki: Chłopcuszek drugi wieczór z rzędu zasnął w swoim łóżeczku! Wczoraj tak ładnie i spokojnie bawił się tam po kolacji, że postanowiłam ot tak, spróbować czy nie zaśnie. Na początku nie wierzyłam, że to się uda, ale po 45 minutach śpiewania i głaskania zasnął bez płaczów, bez protestów i większych nerwów (troszkę był zdezorientowany co się dzieje bo do tej pory łóżeczko było jednym z miejsc zabawy). A dziś pobawił się chwilkę, odwrócił na drugi bok i już go nie było. Mój synek naprawdę potrafi mnie zaskoczyć! Byłam przekonana, że będzie ze mną spał ad infinitum i nigdy nie pozwoli się odłożyć do łóżeczka czy wręcz po prostu w nim zasnąć. Będę kuła żelazo póki gorące i nie odpuszczę - już teraz konsekwentnie będzie usypiany w łóżeczku. Na razie, po pobudce na pierwsze nocne karmienie, nie będę go odkładać, nie ma co wprowadzać za dużo zmian na raz. Ale za tydzień czy dwa...czemu nie? Może w ten sposób uda się wyeliminować to cogodzinne wybudzanie, podjadanie?
Mam ochotę powiedzieć mojej mamie "a nie mówiłam?" - to tak a propos mojej z nią kłótni o spanie w łóżeczku gdy Mały miał dwa miesiące. Wiedziałam, że przyjdzie taki moment, że dojrzeje do tego, że zaspokajanie jego najwcześniejszej potrzeby bliskości kiedyś zaowocuje, a stało się to dużo szybciej niż przypuszczałam.

czwartek, 6 grudnia 2012

Nieudane zakupy

Prześladują mnie pechowe zakupy. Zaczęło się od zamówienia w szeroko reklamowanym na każdym możliwym portalu Zalando takiej oto uroczej sukienki na służbową wigilię:

http://www.zalando.pl/mintberry-sukienki-czerwony-m3221c04w-304.html

Po 8 dniach oczekiwania na przesyłkę okazało się, że zaginęła. Na szczęście wybrałam opcję za pobraniem, bo tak to nie miałabym ani sukienki ani kasy.
Postanowiłam też zakupić dżinsy rurkowate, takie, żebym mogła je wkładać do kozaków. Strasznie się napaliłam na te dżinsy, wiedziałam dokładnie jak mają wyglądać i we wtorek wybrałam się na dwugodzinne zakupy (planowałam kupić jeszcze kilka prezentów). Sądziłam, że w dwie godziny spokojnie wszystko załatwię, ale w tych galeriach handlowych to człowiek musi przecież pokonywać na piechotę takie odległości, że dwie godziny minęły jak chwilka, na dodatek nie znalazłam takich spodni jakie chcę w żadnej z sieciówek. Szukałam tam właśnie, bo planowałam wydać na dżinsy nie więcej niż 150 złotych. W międzyczasie Myszkin zadzwonił, że Młody ryczy, więc się zestresowałam i żeby dopełnić swej misji, jak głupia poszłam do sklepu z dżinsami, gdzie wiadomo, że ceny są o milion wyższe niż w rzeczonych sieciówkach. No i tam właśnie, w Big Starze, kupiłam w końcu spodnie za kwotę 219 złotych. Nie odpowiadały mi do końca, ale wiecie jak to jest - jako zaganiana mamuśka w pośpiechu doszłam do wniosku, że przynajmniej będę mieć z głowy jeden temat.
Już jak wróciłam do domu wiedziałam, że postąpiłam źle. 219 złotych to zdecydowanie za dużo za spodnie, które nie do końca mi się podobają, więc postanowiłam je oddać następnego dnia. Tak właśnie uczyniłam, wcześniej kupiwszy w innej galerii handlowej moje wymarzone spodnie, które znalazłam w Reserved i które kosztowały 129 złotych, zatem cena również zachęcała do zakupu (w tym czasie z Małym była moja mama, którą specjalnie zamówiłam na tę okoliczność). Zadowolona wróciłam z tymiż spodniami do domu, oderwałam metkę, wbiłam się w nie i jak tylko usiadłam z rozpaczą skonstatowałam, że tkanina ma tzw. błąd - taką dość dużą, ciemniejszą kreskę na samym przodzie. Nie widziałam jej w przymierzalni bo byłam oczywiście bez okularów, poza tym ona stała się wyraźna dopiero jak materiał się naciągnął na mym udzie. To mnie po prostu dobiło. Nie dość, że nalatałam się jak głupia, straciłam mnóstwo czasu na korowody ze spodniami to jeszcze te moje wymarzone po zerwaniu metki ujawniły mi swoją straszliwą wadę. Zastanawiałam się nawet czy je reklamować, czy odpuścić, bo już naprawdę nie miałam siły na to wszystko. Wiedziałam jednak, że ten błąd nie da mi spokoju i przez to nie będę ich nosić. Dzisiaj więc, jeszcze przed południem, zapakowałam Chłopca do samochodu i w olbrzymiej śnieżycy ruszyliśmy do Reserved. Jak idiotka sądziłam, że skoro wada jest ewidentna i powstała z pewnością nie z mojej winy, co widać na pierwszy rzut oka, to reklamację będę mogła załatwić od ręki i po prostu wymienić spodnie na niewadliwe (które jeszcze wczoraj na pewno tam były, bo to dość świeża kolekcja). Zapomniałam, że LPP (właściciel Reserved) to nie Ikea czy TK Maxx, gdzie reklamacje załatwia się w 3 sekundy w sposób satysfakcjonujący dla klienta, który wychodzi ze sklepu z uśmiechem od ucha do ucha. Nie. W polskiej firmie oczywiście jest cała procedura - spisanie protokołu, dwa tygodnie oczekiwania na rozpatrzenie i dopiero wówczas się okaże czy otrzymam te pieprzone spodnie, czy zwrot gotówki. Założę się jednak, że za dwa tygodnie mojego rozmiaru (który pewnie jest dość "chodliwy" bo standardowy - 27/32) po prostu już nie będzie i zostanę bez spodni i znowu stracę masę czasu i nerwów na ich poszukiwanie. Na dodatek pani w sklepie poleciła mi dzwonić do nich! Heloł?? To chyba sprzedawca informuje kupującego o rozpatrzeniu reklamacji, a nie kupujący wydzwania sto razy do sprzedawcy żeby dowiedzieć się czy ten raczył pozytywnie ustosunkować się do oczywistej sprawy. Naprawdę się wściekłam bo to czysty absurd. Wiem, że przepisy dają sprzedawcy czas dwóch tygodni na rozpoznanie reklamacji, ale do ciężkiej cholery, jest jeszcze coś takiego jak obsługa klienta, która w tym przypadku okazała się beznadziejna!! Nie rozumiem jaki jest problem w tym by załatwić tak oczywistą rzecz od ręki. Czytałam też na jakimś forum, że LPP w razie uwzględnienia reklamacji i braku możliwości wymiany towaru oferuje kartę podarunkową w ramach zwrotu gotówki. Jest to oczywiście niezgodne z przepisami, bo odstąpienie od umowy powoduje konieczność zwrotu dokonanych świadczeń, czyli ja oddaję spodnie, a oni mi pieniądze, które mogę wszak wydać gdzie chcę. Karta podarunkowa jest niestety ważna tylko u nich. Niech spróbują zrobić mi coś takiego to ja z kolei zrobię im w tym sklepie jesień średniowiecza i jeszcze poszczuję Chłopcem ;))
Ależ byłam zła!! Przede wszystkim na tę głupią politykę firmy LPP, na tę zbędną biurokrację, która w sposób całkowicie bezsensowny pochłania tyle czasu tylu osób. Aż odechciało mi się tych spodni.
Na dodatek Myszkin wczoraj zabrał się za naprawianie odkurzacza i najpierw go naprawił, ale w międzyczasie coś gdzieś przerwał i odkurzacz zepsuł się na amen. Tak, w ferworze świątecznych wydatków konieczność nieplanowanego zakupu odkurzacza zdecydowanie nie poprawiła mi nastroju. A odkurzacz być musi, bo chałupa nam już brudem zarosła kompletnie.
Super jest jednak to, że udało mi się kupić część prezentów. Zostało mi jeszcze trochę do kupienia, ale może uda mi się wyskoczyć na chwilę do pobliskiego centrum handlowego jak niania przyjdzie w przyszłym tygodniu zapoznawać się z Chłopcem i jego zwyczajami. Oczywiście nie zaraz w poniedziałek czy wtorek, ale może np. w czwartek będę mogła zostawić ich samych na jakiś czas?
Aha, czy wspominałam, że w tym roku pierwszy raz w życiu będę urządzać Wigilię??? Otóż tak właśnie!

niedziela, 2 grudnia 2012

Dziwne spotkania

Moja mama spotkała niedawno rodziców mojego byłego chłopaka Marcina. W Lidlu :)
Marcin był moją (a ja jego) pierwszą, wielką miłością, rozstaliśmy się z mojej inicjatywy, w dość dramatycznych okolicznościach prawie 10 lat temu. Przez jakiś czas utrzymywaliśmy "przyjacielskie" kontakty by w roku 2005 definitywnie zerwać znajomość raz na zawsze. Przez lata dręczyło mnie okropne poczucie winy (nadal czasem dręczy). Milion razy, wyjąc w duchu w niebogłosy, zadawałam sobie pytanie dlaczego to wszystko zepsułam. Marcin wciąż jeszcze często śni mi się po nocach. Myślę, że gdzieś tam w podświadomości, nie "przepracowałam" tego tematu. Nie ma co ukrywać - mimo tych 10 lat, które minęły odkąd przestaliśmy być parą, myśl o nim wciąż budzi we mnie emocje. Pewnie niezbyt to zdrowe, ale cóż mogę poradzić...

Swoją drogą to niesamowite, że byliśmy ze sobą niespełna 4 lata, a tak strasznie ten związek był dla mnie ważny, że mimo upływu 10 lat od naszego rozstania ciągle gdzieś głęboko tkwi on w moim sercu (używając języka z dziewczęcych powieści ;). Spotkaliśmy się 3 lata temu w pociągu, w Warsie. Ach, cóż to było za spotkanie - on udawał, że mnie nie zauważył i sam pewnie marzył o tym by stać się niewidzialny. Był zarumieniony ze zdenerwowania. Ale mnie wydało się głupie by udawać, że się nie znamy i odejść bez słowa więc go zagadnęłam i tak sobie razem jechaliśmy przez następne dwie godziny. Było miło, tzn. rozmowa toczyła się wartko, wymienialiśmy się informacjami o dawnych znajomych, którzy po naszym rozstaniu przestali być wspólni i gadaliśmy na takie ogólne tematy.

Wracając zaś do maminego spotkania w Lidu, oczywiście przemaglowałam ją dokładnie na okoliczność tego co ona powiedziała na mój temat i czego dowiedziała się o Marcinie. Otóż mama powiedziała mym niedoszłym teściom, że mam dwójkę dzieci bo niedawno urodziłam chłopca i że jest ze mnie zadowolona bo jestem poukładana i od stycznia wracam do pracy (szkoda, że nie przemyciła między wierszami informacji, iż po porodzie wyglądam szczupło i atrakcyjnie ;))))))))))))).  Na co mama Marcina stwierdziła, że mam śliczną córeczkę gdyż widziała ją na zdjęciach (czyżby poprzez portal społecznościowy nasza-klasa, gdzie kuzynka Marcina była wśród moich znajomych?). I że oni też są z Marcina zadowoleni, lecz niestety nie sprawił im póki co wnuków, nie ożenił się, a nawet aktualnie nie ma dziewczyny.

No i teraz, wiem, że to głupie, w mojej głowie powstała myśl, że to przeze mnie nie ułożył sobie życia! Cóż za pycha i wysokie mniemanie o sobie - pewnie pomyślicie. Chyba jednak tak bywa, że kobiety dość często mają tendencję by wyobrażać sobie nie wiadomo co i sądzić, iż żyją na wieki w pamięci swoich byłych i jeszcze na dodatek są pozytywnie wspominane. A przecież Marcin nie ma wielu powodów by o mnie ciepło myśleć (chociaż nasz związek był przepiękny - to nie ulega wątpliwości). Tak naprawdę, pewnie na co dzień obchodzę go tyle, co zeszłoroczny śnieg, a gdy już się na mnie natknie, woli udawać niewidzialnego, więc chyba powinnam przestać się emocjonować tym, że mama spotkała jego rodziców w Lidlu.