czwartek, 28 kwietnia 2011

Pierścionek

Zapomniałam napomknąć o najważniejszym! Gdy byłam na świątecznej wizycie u Mamy poszłam skorzystać z komputera (żeby jeszcze trochę poczytać o zaparciach nawykowych u małych dzieci i wskazaniach dietetycznych). Przy komputerze znalazłam wydruk ze strony Apartu. Wydruk ze strony z pierścionkami zaręczynowymi....

Myślicie, że to oznacza, iż wkrótce dostanę od Mamy zaproszenie na jej ślub z kleszczem? Bo ja się obawiam, że niestety tak. Ich poprzedni związek zakończył się z powodu tego, że Mama nie zdecydowała się na ślub i jemu się to nie spodobało. Jak usłyszałam, że w ogóle śmiał wpaść na TAKI pomysł niemal zawału dostałam. No bo pomyślcie - po co ludziom sześćdziesięcioletnim ślub? Nikt mnie nie przekona, że z potrzeby serca, zwłaszcza, że ten pasożyt poza tym, iż w sposób zupełnie jawny pomiata moją Matką i przy każdej okazji nie szczędzi jej uszczypliwych, cierpkich uwag, nie robi całkowicie nic, siedzi cały dzień na tłustym dupsku i ogląda TV, a moja Mama zarabia na jego utrzymanie, czego on i tak nie docenia. Sądzę więc, że pomysł ze ślubem stanowił czystą kalkulację. Po pierwsze - obowiązek alimentacyjny, po drugie - wszystko czego Mama dorobi się po ślubie będzie stanowić ich wspólną własność. Po niedawnym come backu obserwuję, że moja Matka stała się wobec tego %#$%%^&(* już całkowicie bezkrytyczna ("zaprosiłam go do swojego życia", ja pierdolę...).  Myślę, że mogła zrozumieć swój "błąd" i postanowiła jednak wstąpić z nim na nową drogę życia.

KURWA!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Tylko nie to.... Proszę....

Rzygać mi się chce jak o tym myślę. Już sobie wyobrażam jak z lekkim, przepraszającym uśmieszkiem informuje mnie o tym wspaniałym wydarzeniu, jakby w sumie nic się nie stało. I już widzę jak ze smutkiem i cierpieniem przekonuje mnie, że nie powinnam odmawiać, że to jej dzień i dla niej powinnam się pojawić na uroczystości, bo przecież też ma prawo do szczęścia. Jak dobrze znane są mi te jej zagrywki. Mało tego! Nie zdziwię się jak wpadnie na pomysł bym została świadkiem!

Oczywiście nie będzie w całym uniwersum siły, która mogłaby mnie przekonać bym brała udział w tego rodzaju farsie. Przecież padłabym trupem na miejscu, no ludzie!

Wybaczcie wszystkie te brzydkie słowa, ale naprawdę, naprawdę nie potrafię inaczej wyrażać tego co czuję w związku z tym kutafonem i jego obecnością w naszym życiu. To jest straszne, załamuje mnie to, przeraża. Co ta moja Matka w ogóle wyprawia?! Pogięło ją do reszty, czy jak???

Co robić?

środa, 27 kwietnia 2011

Nt. żłobków

Właśnie przeczytałam na onecie wiadomość, że w celu realizacji tzw. ustawy żłobkowej gminy, na których spoczywa obowiązek prowadzenia żłobków, planują podnieść opłaty za korzystanie z tych placówek z 200 złotych do nawet 1170 miesięcznie!!!!!!!! Sądziłam, że podstawowym celem i założeniem ustawy żłobkowej było uczynienie miejsc, w których można powierzyć dziecko do lat 3 opiece, bardziej dostępnymi dla wszystkich, nie tylko dla tych zamożnych. Tymczasem nie trzeba być geniuszem by stwierdzić, że jeżeli w celu realizacji ustawy opłaty za żłobki zostaną poniesione niemal sześciokrotnie to raczej nie sprzyja rodzicom! Czy może ja źle rozumuję??? To do kogo mają być adresowane miejsca w żłobkach?? Dla dzieci tych bardziej zamożnych rodziców? Bo nie sądzę, żeby rodzinę z dochodem np. 3000 czy nawet 5000 netto miesięcznie, z kredytem itd. stać było na posyłanie dziecka do złobka i płacenie za to ponad 1000 złotych!! Sądziłam, że ta ustawa miała wspomóc kobiety mające małe dzieci w odnalezieniu swojego miejsca na rynku pracy, ale po co iść do pracy, skoro okazuje się, że całą lub niemal całą pensję trzeba przeznaczyć na żłobek i jeszcze przeżywać stres z powodu rozstania z dzieckiem! Niestety, ale takie są realia w naszym pięknym kraju.

Czyli co? Rząd wypromował się na ustawie żłobkowej, chciał zrobić dobrze rzeszom rodzin z małymi dziećmi, ale zapomniał o finansowaniu tego przedsięwzięcia??? Kurwa... ręce opadają....

wtorek, 26 kwietnia 2011

I po świętach

Spędziliśmy je częściowo u mamy Myszkina, a częściowo u mojej. U mamy Myszkina było bardzo fajnie, Mysia oprócz nas miała towarzystwo babci, cioć oraz swoich dwóch starszych kuzynków. Nabiegała się po tarasie i po ogrodzie, brała udział w wielkanocnym poszukiwaniu ukrytych czekoladowych jajeczek (oczywiście bez możliwości ich zjadania), miała okazję ganiać za kurami i kogutami u mojej ciotki mieszkającej niedaleko, no naprawdę moc wrażeń! Była taka kochana i grzeczna, że nie mogłam się napodziwiać. Radość trochę psuła nam kwestia kupy, ale starałam się nie poddawać smutkowi z tego powodu. W poniedziałek stawiliśmy się zaś na śniadaniu u mojej mamy i jej "chłopaka". No i niestety tutaj atmosfera była już daleka od rodzinnej serdeczności i świątecznego luzu. Szczerze mówiąc obecność tego pana zawsze przywodzi mi na myśl porównanie, że klimat robi się mniej więcej taki jakby ktoś, za przeproszeniem, zesrał się przy stole, a towarzystwo udaje, że nic się nie stało i próbuje zachowywać się swobodnie, co oczywiście jest niemożliwe. Konieczność spędzania czasu w jego obecności powoduje, że od razu mam zważony humor, robię się wkurzona, zaczynam być agresywna, bo wdanie się w jakąkolwiek rozmowę z nim na ogół prowadzi do sporów w jakichś głupich sprawach bez znaczenia. To typ człowieka, który wszystko wie najlepiej, na wszystkim sie zna, każdego pouczy i będzie dyskutował do upadłego na temat swoich racji, choćby w najbardziej błahych kwestiach. Taka sytuacja rzutuje też na moje relacje z własnym mężem. Bo Myszkin na każdym kroku daje do zrozumienia, że cierpi i chce do domu, ja go doskonale rozumiem, ale to w końcu moja mama i poczucie obowiązku wobec niej nakazuje mi znosić z godnością tego niechcianego kompana naszych świątecznych spotkań. Nie wiem jednak jak długo wytrzymam i będę skłonna do poświęceń. Niegdysiejszy temat sposobu w jaki będziemy spędzać święta i napieranie mojej mamy, żeby u niej, bo ona by chciała wszystkiego - i mieć tego swojego porąbanego "chłopaka" i rodzinę, która nie może go znieść - nieuchronnie staje się znowu aktualny.

Wyobrażam sobie, że czytając te moje wynurzenia być może myślicie, że grubo przesadzam i na pewno nie jest aż tak źle, a ja jestem np. podświadomie zazdrosna o mamę. Zapewniam Was, że nie w tym rzecz. Naprawdę ten pan jest wkurwiający do granic wytrzymałości. Jeżeli spotkaliście na swojej drodze człowieka tego pokroju to na pewno wiecie o czym piszę, jeżeli nie - obyście nigdy nie spotkali, a zwłaszcza w najbliższej rodzinie czy otoczeniu.

Małżeńsko chyba nadszedł czas na jakąś odnowę. Do niedawna jeszcze żyłam w przeświadczeniu, że prawdopodobnie nie kocham już Myszkina, a mój stosunek do niego był zdominowany permanentną irytacją, rozdrażnieniem i pretensjami. Pomogło mi uświadomienie sobie, że przecież związek to jednak ciągła praca. Postanowiłam więc wziąć się do roboty.

piątek, 22 kwietnia 2011

Rowerek :)

Mysia wczoraj dostała rowerek biegowy. Na tzw. zająca. Rowerek jest prześliczny, drewniany, z brązowym, skórzanym siodełkiem. Mysia zachwyciła się tym, że została właścicielką tego wspaniałego pojazdu. Natomiast na razie nie przejawia wielkiej chęci do wypróbowania jego (i swoich) możliwości. Mam nadzieję, że jeszcze zapragnie poczuć wiatr we włosach pędząc na tymże rowerku :).

Z zaparciami nadal walczymy. We wtorek Mysia dwa razy zrobiła kupę NA SPACERZE W MAJTY. W tym raz płynną... Niestety obawiam się, że może jej to wejść w nawyk. W domu wstrzymuje, a na dworze, bawiąc się w piaskownicy, zapomina o wstrzymywaniu i się wypróżnia. Myślałam, że skoro 2 kupy poszły bez najmniejszego wysiłku, przegięłam z tym rozluźnianiem. Ale aktualnie mija trzeci dzień a kupki ani widu ani słychu. Boję się świąt, wszystkich tych słodkości, które Mysia na pewno będzie chciała pożerać, a których jeść absolutnie nie powinna. Już nastaiwam się psychicznie na awantury i płacze.

Niestety ostatnio moje niegdyś supergrzeczne dziecko próbuje wymuszać na nas korzystne dla siebie sytuacje nieopanowanym płaczem i wrzaskiem. Najgorzej jest na dworze kiedy świadkami jej wyrywania się, awantur i robienia tzw. "szczupaka" są przypadkowi przechodnie. Mam wrażenie, że przypatrują mi się z przyganą - co ze mnie za matka, że włąsne dziecko nie chce mnie słuchać, ucieka przede mną i drze się jak opętane. W takich sytuacjach w ciągu sekundy poziom mojego wścieku osiąga absolutne maksimum. Ostatnio, kiedy odbierałam Młodą z mini - klubu, najpierw urządziła awanturę, że nie chce iść do domu i z trudem udało mi się wciągnąć jej buty na nogi, jak tylko wreszcie wyszłyśmy z klubu Mycha postanowiła, że chce isć na spacerek i ani myślała wsiąść do samochodu. Wyrywała się, krzyczała, a ja w jednej ręce torebka i plecaczek, w drugiej efekt twórczości Mysi na zajęciach w mini-klubie w postaci stroika świątecznego, nie miałam jak się za nią zabrać. I przyznam, że w pewnym momencie ogarnęła mnie ochota by sprawić jej klapsa. Oczywiście, nie uczyniłam tego, ale zrobiło mi się przykro, że moje dziecko budzi we mnie tak niskie instynkty.

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Jestem w nastroju nieprzysiadalnym

Wraz z mijającym dniem mój nastrój ulegał stopniowemu pogarszaniu aż zrobił się nieprzysiadalny.

Zaczęło się od telefonu do Mamy (która nota bene od 5 dni nie dzwoniła, chociaż do niedawna dzwoniła codziennie zapytać jak Mysia, a teraz nawet wiedząc o kupowych kłopotach nie zainteresowała się jak sobie radzimy). W trakcie rozmowy poleciła mi oddać telefon komórkowy - dotykową Nokię, który kiedyś mi dała w zamian za inny - bo skoro go nie używam, to ona da go swojemu patafianowi, ponieważ on by taki chciał. Nie wiem dlaczego, ale jakoś mi się to nie spodobało. Wkurza mnie sposób w jaki ona komunikuje jego zachcianki. Tzn. ona ich nie komunikuje, ja się ich domyślam, a wkurza mnie sposób w jaki ona potwierdza te moje domysły. Następnie odmówiła zaopiekowania się Mysią z piątku na sobotę, no bo jak, skoro przecież święta w pobliżu.... Planowałam zawieźć Mysię w piątek wieczorem, akurat przed kolacją, kąpielą i spaniem, a odebrać w sobotę z rana, ale nie. No i uzmysłowiłam sobie, że teraz moja Mama ma "chłopaka" więc nie będzie mieć czasu na nawet sporadyczną pomoc przy Mysi.

Później moja szwagierka nie podchwyciła zaproszenia na wieczorne piwko i poczułam się olana.

W międzyczasie mój mąż też podpadł mi jakimś drobiazgiem. Przed chwilą zaś podpadł mi tym, że ugotowanie ryżu i warzyw przekracza jego możliwości. On ugotuje sobie pierogi leniwe i je zje. Czyli wychodzi na to, że ja spędzam pół niedzieli przyrządzając łososia na dziś, a on go nie zje, bo nie chce mu się gotować ryżu. Kurwa, ręce opadają.... Dodatkowo koleżanka przyjeżdża do mnie z synem i upominkiem dla Mysi akurat zaraz po tym jak wrócę z pracy, więc nawet nie będę mieć okazji by spokojnie zjeść obiad.

Dobra, idę.

Mysiowe zaparcia

Walczymy z nimi od kilku tygodni i zaczyna być dramatycznie. Podaję codziennie lactulosę, słodycze właściwie wyłączone, banany wyłączone, marchewki gotowane też. Sądzę, że wszystko co może zapierać ma wyłączone. Codziennie je winogrona, pije soki ze świeżych owoców i nic. Jestem na 90% pewna, że to zaparcia nawykowe, zwłaszcza, że w międzyczasie została odpieluchowana. Często jest tak, że krzyczy, że chce kupę i jak idziemy do toalety to mówi, że jednak nie chce. Zaczynam być tym przerażona, kupy nie robi po 3 dni. Ostatnio podałam jej czopek glicerynowy i strasznie wyła. Zrobiła kupę bardzo twardą, ogromną, płacząc w niebogłosy, a ja płakałam razem z nią. Ona tak strasznie cierpi, a ja nie wiem już co robić. Kupiłam jakiś czeski preparat z otrębami, zobaczymy, może to zadziała.... Dodatkowym problemem jest to, że Mała jak się uprze, że czegoś nie chce to koniec, nie zje/nie wypije i już. Oddziaływanie dietą jest więc bardzo, bardzo trudne. O ile wyeliminować pewne rzeczy z diety jest stosunkowo łatwo - wystarczy żelazna konsekwencja i odporność na płacze i domaganie się oraz po prostu nie kupowanie ciastek czy innych słodkosci - o tyle skuteczne zachęcenie, żeby chciała jeść czy pić konkretne rzeczy jest praktycznie niemożliwe.

Jeśli ktoś z Szanownych Czytelników przeżywał podobne kłopoty na swej rodzicielskiej drodze proszę o wszelkie wskazówki. Jak tak dalej pójdzie rozważam wizytę u psychologa dziecięcego (czy taka wizyta z dwuletnim dzieckiem ma w ogóle sens?).

wtorek, 12 kwietnia 2011

Mój mąż mnie wkurza!

Tak po prostu! Miał dzisiaj skończyć pracę o 15, jest 16.47 i aktualnie "na chwilkę" wpadł do kolegi. A jeszcze musi załatwić zakupy. W efekcie będzie więc pewnie po 18. To niesamowite, że to JA zawsze muszę dbać o to by zdążyć do chaty na czas, zwolnić nianię, zorganizować coś do jedzenia, obiad jakiś. On ma to na ogół w serdecznym poważaniu. Ja z niczym nie mogę zdążyć, załatwienie sprawy na poczcie, czy w bankomacie, czy gdziekolwiek indziej jest okupione stresem, że nie wyrobię się i nie będę w domu na czas. On ma luz. Ok, załatwia zakupy, ale dlatego, że ja przecież muszę zdążyć do domu. Jak już wróci najczęściej odpala kompa i siedzi. Mycha marudzi żeby z nią budować/rysować/czytać, ja przygotowuję obiad, zmywam, urządzam pranie, biorę się za te klocki/kredki/farbki/książeczki, później ścielę łóżeczko, przygotowuję kąpiel. W nocy też w 90% przypadków to ja wstaję. A ta małpiszonka jak zasypia odprawia mnie i chce tatusia: "Mama nie ma z tobą siedzieć, tatuś ma przyjść i zaśpiewać ci o kreciku".  No i to jest główny wkład tatusia w zajęcie się dzieckiem. Poświęca jej to pół godziny gdy leży już w łóżku. W międzyczasie ja odpadam. Zasypiam na kanapie, on przychodzi i dalej siedzi przed kompem, aż w końcu ok. 22 budzi mnie, że pora już iść do łazienki. I tak uroczo układa się nasze życie rodzinne.

A jak gdzieś wychodzę (tak jak dzisiaj) to jeszcze stroi focha, bo nie będzie mógł spokojnie oddać się komputerowi. Bo jakim prawem ja wychodzę, skoro on nigdzie beze mnie nie wychodzi? Uwierzcie, że wolałabym, by regularnie coś ze sobą robił, spotykał się z kolegami, czy coś i nie truł mi, że ja wiecznie gdzieś urzęduję  (bo raz w miesiącu spotkam się z kumpelą, pójdę do fryzjera, a raz w tygodniu na basen), a on jest obarczony Zosią.

Zbrzydło mi to wszystko.... Jak ktoś do nas wpada wieczorem to jeszcze jest ok, bo coś się dzieje. Ale jak mamy spędzić wieczór sami, we własnym towarzystwie, no to dla mnie jest dramat.

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Kilka refleksji nt. przebywania w domu z dzieckiem

Ostatnio zdarzyło się tak, że przez kilka dni z rzędu musiałam być z Mysią w domu, gdyż nasza niania była chora. I po tych kliku dniach stwierdzam, że szczerze podziwiam kobiety, które decydują się zostać na urlopie wychowawczym przez dwa, trzy lata i zajmować się domem oraz dzieckiem (dziećmi). Gdy w piątek szłam do pracy czułam ulgę i ekscytację, traktowałam to jako okazję do wypoczynku, ponieważ po całym dniu spędzonym z moim własnym dzieckiem, które przecież kocham nad życie, po prostu padam na pysk.

Może nie zabrzmi to najlepiej, ale gdy jestem z Mychą w domu to nie napawa mnie euforią konieczność pójścia na plac zabaw (nie cierpię tego) oraz budowania w kółko domków z klocków i czytania tych samych bajek oraz ciągłego biegania wokół Mysi i zaspokajania miliarda jej potrzeb (od "mama utnie tę metkę", przez "mama ma cytać", "mama ma zbudować domek", "mama ma posukać kremiku", "mama ma psygotować coś do jedzenia", "Zosia ce zrobić siku (tak! komunikuje to!! :) aż po "Zosia ce ciasteczko/oglądać Krecika/whatever). Nie mam bowiem możliwości swobodnego zajęcia się sobą chociaż przez chwilę (no chyba, że włączę Krecika, ale to z kolei wyklucza możliwość skorzystania z komputera :). Do niedawna jeszcze Mysia potrafiła zająć się samodzielną zabawą nawet przez około pół godziny, przeglądać książeczki, rysować, itp. Aktualnie wymaga mojej asysty niemal przez cały czas. Zważywszy zaś na to, że będąc w domu muszę jeszcze dokonać tzw. jego ogarnięcia, zrobić obiad itd. nie jest możliwe bym cały czas warowała przy mojej córeczce. Jej się to nie podoba, a od pewnego czasu gdy coś jej się nie podoba wybucha ogromnym, poruszającym płaczem. No i właśnie to jej wymuszanie płaczem wszystkiego, ciągłe starcia, doprowadzają mnie do kompletnego wyczerpania. Po całym dniu spędzonym z tą malutką, uroczą dziewczynką jestem cztery razy bardziej wykończona niż po pracy przez 10 godzin. Widzę też, że Mysia powoli staje się "dzieciakiem" - już nie grzeczną jak anioł dziewczyneczką, tylko regularnym łobuziakiem. Teraz właśnie przyszedł ten moment kiedy ciągle trzeba jej pilnować bo pomysły, które przychodzą jej do głowy mogą (w razie ich realizacji) doprowadzić moje dziecko do zguby. Ma niesamowitą fantazję i boję się, że zrobi coś, co w życiu nie przyszłoby mi do głowy, że może uczynić dwuletnie dziecko, a co autentyczie zagrozi jej bezpieczeństwu. Biega np. po domu jak opętana, rozpędza się na swoim samochodziku i tuż przed meblami dokonuje zawodowego zahamowania z wirażem. Zgroza. Wczoraj, nie odnotowawszy przez około 10 minut żadnego dźwięku z jej pokoju pytam: "Mysiu co robisz?" A Mysia odpowiada: "Malujesz konika". Patrzę i co widzę? Moje dziecko z ustami precyzyjnie pomalowanymi na biało sudocremem pieczołowicie rozsmarowuje ów sudocrem na plastikowym koniku od klocków Duplo.... Doprawdy słodziak!  

Zatem Mamy samodzielnie, całymi dniami wychowujące swoje dzieciaki i do tego jeszcze dbające o dom - szacun to the maximum!!! Howgh!

Mysia będzie przedszkolakiem!

Ha!! 1 kwietnia opublikowano wyniki rekrutacji do wybranego przez nas przedszkola społecznego i okazało się, że Mysia jest na 9 miejscu listy rezerwowej. Zadzwoniłam do sekretariatu by dowiedzieć się co to właściwie oznacza w praktyce - takie bycie na liście rezerwowej. Okazało się, że jeśli któreś z dzieci przyjętych definitywnie zrezygnuje, to wchodzą dzieciaki z listy rezerwowej. Zważywszy jednak, że Mysia znalazła się na 9 miejscu tej listy,  która była układana wg kryterium wieku, zaś zgodnie z informacją uzyskaną od pani z sekretariatu, przedszkole preferuje dzieci rocznikowo trzyletnie, doszłam do wniosku, że bycie na liście rezerwowej dla nas absolutnie nic nie oznacza, bo nie ma szans by Mysia została przyjęta definitywnie. Prawdopodobieństwo, że spośród ok. dwudziestu przyjętych dzieci dziewięcioro zrezygnuje, jest przecież dramatycznie małe.

Tymczasem przed godziną zadzwoniła do mnie pani, z którą onegdaj odbywaliśmy rozmowę "kwalifikacyjną". Przebieg tej rozmowy odebrałam jako dla nas pozytywny, miałam przeczucie, że się dostaniemy, zwłaszcza, że pani na pożegnanie rzuciła "do zobaczenia". No i później, gdy wyszło na to, że jednak nie, byłam troszkę rozczarowana (choć z drugiej strony zrozumiałym jest, że przedszkole preferuje dzieci starsze, a Mysia dopiero skończyła 2 lata). Pani zadzwoniła i powiedziała, że jedno dziecko zrezygnowało i pamiętając o nas, postanowili przyjąć Mysię! TAK! Mimo, że była dopiero na 9 miejscu! Od października Mysia zacznie karierę w systemie edukacji :)) Z jednej strony odczuwam wielką radość, ale też stresik... Jak to będzie gdy ten mój Okruszek zacznie chodzić do przedszkola....

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Sala samobójców

Wczoraj wybraliśmy się na ten film, o którym ostatnio dużo dobrego słyszałam. Świetna oprawa muzyczna, fajnie zmontowany, dobre zdjęcia, ciekawe zabiegi formalne. No właśnie... niestety moje odczucia sią takie, że to przerost formy nad treścią. Opowiedziana historia w ogóle mnie nie przekonała. Postaci były  pozbawione jakiejkolwiek psychologicznej głębi, szalenie schematyczne, popadnięcie głównego bohatera w cybernetyczny świat/obłęd również wydawało mi się naciągane. Szczerze powiedziawszy niecierpliwie spoglądałam na komórkę i czekałam kiedy film wreszcie się skończy. Warto go zobaczyć bo to całkiem inny film (i ze względu na tematykę, której dotyka i ze względu właśnie na formę) niż na ogół spotykane na naszym polskim podwórku, ale mnie rozczarował.

piątek, 1 kwietnia 2011

Generacion Y

Czytam aktualnie książkę "Cuba Libre. Notatki z Hawany" Yoani Sanchez. To zbiór postów z jej bloga zatytułowanego Generacion Y. Obraz Kuby - kraju doszczętnie zrujnowanego, będącego namacalnym świadectwem tego jak utopijne slogany i nadopiekuńcze państwo przegrywają w zderzeniu z rzeczywistościa, a mimo to nadal trwają w najlepsze. Kuba to państwo, w którym jego obywatele traktowani są jak ludzie niższej kategorii. Obywatele Kuby nie mają dostępu do podstawowych dóbr, które powinno im zapewniać państwo. Jedzenie, nawet chleb, jest ściśle reglamentowane. Komunikacja publiczna to właściwie przeciwieństwo pojęcia "komunikacja". Dostęp do rozrywek czy udogodnień, które nam, europejczykom, wydają się oczywiste (np. internet, kino, książki, jednorazowe pieluchy) w wielu przypadkach jest niemożliwy albo tak kosztowny, że przeciętnego obywatela po prostu na to nie stać. Po przejściu huraganów Gustav i Ike czas oczekiwania na przydział mieszkania przekroczył długość ludzkiego życia. Czytam i serce ściska mi się z żalu. Pomimo tego, że dorastałam jeszcze w czasach reżimu, że pamiętam kolejki i puste haki w mięsnym,  obraz Kuby, jaki przedstawia Yoani, nie mieści się w głowie.