wtorek, 29 marca 2011

Nie chcę zapeszać, ale spieszę donieść, że dzisiaj odnotowano 0 (słownie: zero) wpadek sikowych!! Nie jest jednak tak, że Mysia woła, że chce siku. Po prostu trzyma dopóki nie zaprowadzę jej na sedes, przeciwko czemu (na razie) przestała się buntować. Zaprowadzam ją co godzinę - półtorej i jest naprawdę ok. Przed wyjściem na spacer zapytałam czy założyć jej pieluszkę, na co się kategorycznie nie zgodziła. Aha, a wczoraj zrobiła kupę do kibelka! Mało nie pękłam z dumy :)) Za wcześnie chyba na odtrąbianie sukcesu, ale... po cichu mam nadzieję, że się uda(ło).

niedziela, 27 marca 2011

Opieluchowanie czas zacząć?

Wczoraj, dwa dni przed drugimi urodzinami, Mysia zażądała majtek, a nie pieluszki. Przebrałam ją po kupie, a ona siedząc w czystej pieluszce podniosła larum, że chce majtki. No to super, najwyraźniej nadszedł jej czas na pożegnanie z pampem. Pech (a może wcale niekoniecznie) chciał, że akurat wczoraj wyprawialiśmy jej przyjęcie urodzinowe. Zaaferowana gośćmi, prezentami i całym zamieszaniem nie miała głowy do tego by zwracać uwagę na sikanie. Po wylaniu zawartości pęcherza na podłogę podniosła ryk i krzyk. Później, gdy zaczynała robić siusiu, reflektowała się i biegła do mnie lub Myszkina z płaczem i informacją, że chce na kibelek. Co prawda majty i spodenki były nieco posikane, ale kończyła do sedesu. Wydawało się więc, że wszystko idzie ku dobremu.

No i w swej nadgorliwości oraz podnieceniu, że oto nadszedł jej czas, chyba zaprzepaściliśmy szansę, co pięć minut dopytując czy nie chce siku, proponując by poszła do toalety i usilnie do tego nakłaniając. Dziewczyna na hasła "siku", "kibelek", "majtki" aktualnie dostaje szału. Kategorycznie odmawia na wszelkie nasze sugestie, że może chce jej się siku. Co prawda zaliczyła dzisiaj tylko jedną wpadkę i raz powiedziała, że chce zrobic siku, ale później nie było mowy o tym, żeby spokojnie usiadła na sedesie.

Nie wiem co robić, czy starać się regularnie wysadzać, czy raczej odpuścić i cierpliwie przebierać ją po każdej wpadce licząc na to, że swobodnie załapie w czym rzecz i sama zacznie komunikowć chęć "siądnięcia" na kibelku. Z tego co się orientowałam, w pierwszych dniach odpieluchowania mamy raczej starają się regularnie wysadzać, ale szczerze mówiąc nie mam sił na użeranie się z Zosią. Zdaję sobie też sprawę z tego, że nasze ciągłe dopytywanie o siku może wyprowadzać z równowagi. Chyba więc postaram się wyluzować i czekać aż Mysia sama będzie mnie ciągnąć do toalety.

wtorek, 22 marca 2011

Już sama nie wiem co myśleć. Mama wysłała mi dość poruszającego maila, w którym napisała m.in., że jestem młoda jeszcze i nie rozumiem takich późnych związków, że półtora roku w samotności w tym wieku to ciężka próba i ona mi nie życzy takich przeżyć jakie były swego czasu jej udziałem i absolutnie nie chciała na siłę nikogo angażować w nasze urodzinowe plany, tylko zaprosiła po prostu swojego wybranka do swojego życia i my możemy to zaakceptować lub nie. I chciałaby, żebyśmy życzyli jej szczęścia, a moja złość ją boli.

No cóż... może zbyt łatwo pokusiłam się o ocenę całej sytuacji... Ale wierzcie mi, ja po prostu NIE MOGĘ ZNIEŚĆ tego faceta. Jako przykład, żebyście mieli chociaż blady pojęcie czym zasłużył sobie na taką moją niechęć, przytoczę następującą sytuację. W roku 2004 pracowałam w firmie mojej Mamy (tak naprawdę to nasza rodzinna firma). Mama postanowiła tego faceta wprowadzić na stanowisko prezesa zarządu bo sądziła, że on bedzie potrafił uporządkować cały bałagan jaki tam podobno powstał. Wiecie jaka była pierwsza rzecz jaką ten facet zrobił? Podsunął mi do podpisania (w ramach cięcia kosztów) porozumienie stron o rozwiązaniu stosunku pracy i to z datą wsteczną o miesiąc. Było to na początku listopada 2004, a wg tego porozumienia stosunek pracy ustał z dniem 30 września 2004, więc za cały przepracowany październik nie dostałam już pieniędzy, a na dodatek zostałam na lodzie, bez pracy. Od tego momentu znienawidziłam go na zawsze. Oczywiście mogłam nie podpisać, ale byłam w takim szoku, że moja własna Matka pozwala na coś takiego, że zupełnie zgłupiałam. Uwierzcie - uczucie jakby mnie ktoś mokrą szmatą zdzielił w pysk.
Różnych innych sytuacji, w których on po stokroć zasłużył sobie na nienawiść, było całe mnóstwo. Podałam tylko jeden przykład.

I nie myślcie, że moja Mama mnie nie kocha, czy coś... Kochamy sie bardzo, ale ona przy nim, jak już wspominałam, zupełnie traci wolną wolę, poczucie rzeczywistości, wszystkiego. Daje się zmanipulować kompletnie.  Dlatego tak mnie to wszystko martwi.

poniedziałek, 21 marca 2011

A miało być tak pięknie...

Mysia 28 marca skończy dwa lata. Na tę okoliczność 26 marca miała być wyprawiona impreza w domu mojej mamy (bo u nas miejsca za mało na to by licznych gości przyjmować), od dwóch tygodni rozmawiałyśmy o tym, zaprosiłam już właściwie wszystkich gości. Tymczasem w piątek dowiedziałam się od mojego brata, że  mama postanowiła po prawie półtora roku powrócić do swego pożal się Boże szujowatego konkubenta. Wystarczyła jej  jedna wizyta w Warszawie, w sprawach służbowych, by nastąpił melodramatyczny come back. No i odtąd założenie mamy było takie, że owszem Mysi impreza urodzinowa będzie u niej w domu, ale razem z panem, nazwijmy go, patafianem. Niestety mama nie uznała za stosowne poinformować nas o tej zmianie, nie mówiąc już o zasięgnięciu naszej opinii co do jego obecności na tejże imprezie. Facet widział Mysię ostatni raz jak miała kilka miesięcy, my go nie znosimy, więc naprawdę nie widzę powodu, by miał uczestniczyć w naszych obchodach mysiowych urodzin.

Wkurzyłam się totalnie. No bo facet po roku z hakiem wyskakuje jak pajac z pudełka, jak gdyby nigdy nic i wszyscy mają się cieszyć?! Mama potraktowała nas jak przedmioty tej imprezy, podporządkowała naszą uroczystość, przede wszystkim moją, Myszkina i Mysi, swoim miłosnym uniesieniom. Facet od prawie półtora roku był w naszym życiu nieobecny, wszyscy już przeszli do porządku dziennego nad tym, że nie ma go i na szczęście nie będzie, a ona od razu wpieprza go w naszą rodzinną imprezę i jeszcze się dziwi, że ja mam z tym problem!!! Oczywiście pożarłyśmy się przez telefon strasznie, ponieważ moja mama w swoim zachowaniu nie widzi nic niestosownego. Zaczęła argumentować, że ona ma prawo do szczęścia w życiu prywatnym itd. i że skoro ona jest z patafianem to Mysia musi go poznać. Okej, wszystko rozumiem, ale może by tak wziąć pod uwagę fakt, że Mysi urodziny to nasze rodzinne święto i angażowanie w to święto obcej nam i nie lubianej przez nas osoby, bo jej się tak podoba, bo ona po raz 1986496523 postanowiła dać szansę ich związkowi rodem z telenoweli brazylijskiej, jednak nie jest najlepszym pomysłem? Niech sobie jest z kim chce, ale gdzie poszanowanie dla naszych planów i zapatrywań? Można było przecież trochę delikatniej zazcąć go na nowo wprowadzać do rodziny!! Jeśli by on miał nie brać udziału w tej imprezie to co by się stało?? No co?? Przez prawie półtora roku nie świętował z nami niczego i jakoś świat się nie zawalił przez ten czas! Niestety moja mama jest kompletnie pozbawiona wolnej woli w kontaktach z tym głupkiem.

W ten sposób zmarnowała nam urodzinowe plany, przedkładając ponad nie swoje nowo odnalezione "szczęście".  A Wy co o tym myślicie? Przesadziłam? Czy powinnam była przystać na to by patafian obchodził z nami mysiowe urodziny?

poniedziałek, 7 marca 2011

Jednak dieta

Odszczekuję to co napisałam, że nie nadaję się na dietę. Wczorajsza wizyta w centrum handlowym i rzut oka na lustro w jedym ze sklepów sprawiły, że doszłam do wniosku, iż nie ulega kwestii, że dieta jest dla mnie jak najbardziej wskazana. W szczególności dla mojego brzucha, który wygląda jakby był zaciążony, a halo! przecież nie jest! Już sytuacja, kiedy to celem rozciągnięcia spodni założonych po praniu ukucnęłam, a one.... tak, one pękły mi na tyłku, powinna dać mi do myślenia i sprawić, że poważnie zastanowię się nad swoim łakomstwem.  Nie opuszcza mnie ono mniej więcej od grudniowych świąt, a w wymiarze ekstremalnym, od jakiegoś miesiąca.

Zdecydowanie muszę się za siebie wziąć, gdyż czuję się jak kolubryna. Znajomi pukają się w czoło, ale to dlatego, że zakryta ubraniem, sprawiam wrażenie drobnej. To fakt, że nosze rozmiar S/36, ale np. spodnie najczęściej mam opięte na udach, a brzuch staram się wciągać albo noszę rzeczy typu do pracy marynarka lub sweterek, a w domu luźna bluza. Mankamenty mej figury nie rzucają się więc (jeszcze) w oczy. Niedługo jednak nadejdzie upragniona i wyczekana wiosna, więc czas najwyższy, by przejść na dietę, o której wszyscy słyszeli, a która nazywa się po prostu MŻ :)))

Trzymajcie kciuki za moją wytrwałość, której przez całe życie mi brakowało.

sobota, 5 marca 2011

Przedszkole

Od września chcielibyśmy posłać Zosię do przedszkola. Będzie wówczas miała 2 lata i 5 miesięcy. Czyli będzie młodsza niż "ustawa przewiduje" :) Jeśli nie uda się nam dostać to nic się nie stanie, ale widzę, że Zosia bardzo lgnie do dzieci i myślę, że jak nauczy się załatwiać do toalety i jakoś w miarę ubierać i rozbierać to zupełnie dobrze będzie się nadawać na przedszkolaka.

Mamy 3 typy. Na pierwszym miejscu stawiam społeczne przedszkole waldorfskie. Co prawda twórca pedagogiki waldorfskiej -  Rudolf Steiner - jest postacią dość kontrowersyjną i założenia tego nurtu uważam za nieco pojechane, ale nie sadzę, żeby dzieci w przedszkolu uczono o ciałach astralnych, reinkarnacji itp. Natomiast panuje tam świetna atmosfera spokoju, wnętrza są pięknie, przytulnie urządzone, zabawki wykonane wyłącznie z naturalnych materiałów, grupy nie są wyodrębniane ze względu na wiek. W każdej grupie są dzieci od najmłodszych do najstarszych. Założenie jest takie, że starsze mają pomagać młodszym, opiekować się nimi i dawać dobry przykład, a młodsze mają się uczyć od starszych poprzez naśladowanie ich zachowań. Dzieci wraz z paniami wypiekają bułeczki, przygotowują przetwory, uczą się wykonywać zabawki z wełny, przygotowują stoły do posiłków, są angażowane w wykonywanie pewnych obowiązków itd. Ponadto nie ma tam zwyczaju leżakowania, jeśli dziecko jest zmęczone to może odpocząć w zaciemnionym pokoju na materacu, ale nie jest tak, że wszystkie dzieci o określonej godzinie kładzione są na leżankach. No i nie ma również religii. Jest dużo zajęć artystycznych, rozwijających poczucie estetyki i kreatywność, ale w ogóle nie ma żadnej nauki. Ani angielskiego, ani polskiego. Dzieci nie są uczone czytania i pisania i szczerze mówiąc troszeczkę się tego obawiam, a z drugiej strony uważam, że tak naprawdę to zdrowe podejście. W końcu szkoła jest od tego by uczyć czytania i pisania. Aha, no i dzieci jest tylko 60, na 20 dzieci przypadają 2 panie. Filzofią przedszkola jest również propagowanie wychowywania bez telewizji. Z tym jest nam bardzo po drodze, bo telewizora nie posiadamy od lat i nawet obawialiśmy się co będzie jak ta nasza nieznająca kanału MiniMini pociecha trafi do przedszkola.

Pozostałe dwa przedszkola to placówki publiczne, położone blisko mojej pracy i cieszące się bardzo dobrą opinią, jednak różnica między tymi przedszkolami, a tym waldorfskim jest ogromna. Jak tylko przekroczyłam ich progi to natychmiast otworzyła mi się w głowie jakaś dawno zapomniana szufladka z przedszkolnymi wspomnieniami. Niezbyt miłymi szczerze powiedziawszy. Nie lubiłam tego przedszkolnego harmidru, tej charakterystycznej atmosfery. Oczywiście placówki te oferują miliardy zajęć dodatkowych, tańce, rytmiki, angielski, francuski, niemiecki, basen i religia za zgodą rodziców. Najbardziej nie podoba mi się ta religia. Wszystkie dzieci pójdą, a Zośka co? Od razu będzie wyobcowana. W obydwu jest 150 dzieciaków, jedna pani przypada na 25 dzieci! Nie wyobrażam sobie jak taka jedna pani radzi sobie z najmłodszymi dziećmi. Przecież nawet trzylatkom trzeba trochę pomóc przy ubieraniu, korzystaniu z toalety. Jak wygląda wychodzenie na spacer w takiej sytuacji? Wolę sobie nie wyobrażać.

Po cichu mam nadzieję, że dostaniemy się do społecznego... Jeśli nie w tym roku, to chociaż w przyszłym. Trzymajcie kciuki. Aha, no i jeśli ktoś z Was słyszał cokolwiek o przedszkolach waldorfskich, ma jakieś doswiadczenia w tym temacie, to serdecznie proszę o sygnał!

środa, 2 marca 2011

Wspólność małżeńska

Podjęliśmy decyzję o całkowitym "uwspólnieniu" zarobków. Mimo, że małżeństwem jesteśmy od prawie 2,5 roku, do tej pory zachowaliśmy oddzielne konta zakładając jedno wspólne, na które co miesiąc przelewalismy poczatkowo takie same kwoty, później kwoty stanowiące taki sam procent naszych dochodów, a od tego miesiąca wszystko. Nie wiem dlaczego tak długo z tym zwlekaliśmy... taki model panował w naszym związku przed małżeństwem i tak byliśmy przyzwyczajeni. Ale to nie było okej. Aktualnie zarabiam prawie dwa razy tyle co Myszkin i porobiło się tak, że podczas gdy on już ogołocił się z kasy, ja byłam na plusie, chętna do rozrywek i szastania. Myszkin nie jest do końca zadowolony z tego rozwiązania, myślę, że źle się czuje z tym, iż tak naprawdę w jakimś stopniu będzie korzystał z efektów mojej pracy. Natomiast należy pamiętać o tym, że małżeństwo to nie jest spółka - nie chodzi o to by udział w zyskach był uzależniony od wniesionych wkładów. Obowiązuje zasada równej stopy życiowej, nie może być tak, że ja jadę na wakacje, a on zostaje bo nie ma kasy.

Zastanawiam się jednak jak to będzie w praktyce wyglądało i mam nadzieję, że efekt "pomieszania" środków sprawi, iż mój mąż nie będzie wiecznie zdołowany poczuciem, że jakoś na mnie żeruje. Tzn. ja tak nie uważam, przedstawiam tylko podejrzewany przeze mnie tok jego rozumowania. Chciałabym, żeby się trochę wyluzował jesli chodzi o finanse, bo jestem potwornie zmęczona tym jego ciągłym byciem pod kreską. Zamierzam też całkowicie przejąć kwestie zarzadzania wydatkami, bo Myszkinowi zupełnie się nie udaje gospodarowanie pieniędzmi. Mam nadzieję, że jakoś to wszystko zadziała i sprawa pieniędzy wreszcie przestanie być jednym z głównych problemów w naszym związku.