piątek, 28 stycznia 2011

Kwestia wyboru

Dwa poprzednie posty - ten o kurach i sukach oraz ten o żłobkach, jakoś tak trochę tematycznie się zazębiły. No i mam wrażenie, że felieton Agnieszki Graff potraktowałam jednak zbyt powierzchownie i może nazbyt odniosłam do siebie.
Zgadzam się z Panią Agnieszką Graff, że kobiety - te, których nie stać na nianię lub prywatny żłobek - faktycznie są pozbawione realnego wyboru czy wrócić do pracy czy poświęcić ten czas dziecku. I rzeczywiście najprawdopodobniej w takiej sytuacji człowiek nie uniknie frustracji i poczucia, że jest nie tu gdzie powinien, gdzie chciałby lub gdzie musi być, ale nie ma jak. Ja miałam chociaż ten komfort, że MOGŁAM (chociaż również musiałam) wrócić do pracy, bo stać nas było na wynajęcie niani. Niektórych nie stać i chociaż druga pensja jest konieczna, bo utrzymać rodzinę z jednej pensji jest bardzo trudno, to  nie będzie jej, bo nie ma z kim zostawić dziecka. Dlatego żłobki lub inne, powszechnie dostępne formy opieki dziennej nad dzieckiem są bezwzględnie konieczne. Żeby te kobiety, które na nianię pozwolić sobie nie mogą, a do pracy wrócić muszą, miały taką szansę.
Dlatego uważam, że poglądy głoszone przez prezesa Fundacji Cała Polska Czyta Dzieciom są w gruncie rzeczy szkodliwe i na pewno mogą być przyczyną powstania lub pogłębienia się poczucia winy u świeżo upieczonych rodziców, że chcąc zapewnić swojemu dziecku jak najlepsze warunki skazują je na jakąś traumę.

czwartek, 27 stycznia 2011

Żłobki są złe?!

Ustawa "żłobkowa", sztandarowy projekt minister Jolanty Fedak, znalazła się w senacie i senatowi się, z tego co czytałam, nie spodobała. Nie znam dokładnie założeń tej ustawy, ale wiem, że jej celem było ułatwienie zakładania i organizowania alternatywnych dla tradycyjnych żłobków i przedszkoli form dziennej opieki nad małymi dziećmi. Żeby kobiety mogły mieć jakieś życie zawodowe (nie, nie dla kariery i fury, tylko dlatego by móc godnie żyć) pomimo faktu, że ilość miejsc w państwowych żłobkach i przedszkolach jest absolutnie niewystarczająca i pomimo, że niektórych nie stać na wynajęcie niani dla swojego dziecka.

Senat zażyczył sobie, by placówki zakładane na podstawie rzeczonej ustawy informowały rodziców o tym jakie zagrożenia dla dziecka niesie za sobą pozostawienie go z obcymi osobami. A te zagrożenia opisuje Pani Irena Koźmińska, Prezes fundacji Cała Polska Czyta Dzieciom (wg wywiadu, który ukazał się w gazecie Metro, 16 stycznia 2010, który przeprowadzała Anna Karwowska).

 W pierwszych trzech latach życia dziecko potrzebuje matki, która jest biologicznie dostrojona do odczytywania i zaspokajania jego potrzeb. Z nią powinno zbudować bezpieczną więź, to podstawa jego zdrowego rozwoju i nie powinna być zakłócana. Matkę może ewentualnie zastąpić niania, która będzie jedna, niezmienna, skupiona na dziecku i która nauczy się rozumieć jego sygnały i właściwie na nie reagować.

Czyli tak naprawdę na dzieci powinni pozwalać sobie tylko ludzie bogaci albo tylko ludzie, którzy mają rodziców gotowych zaopiekować się ich dziećmi. Inni nie mogą, bo nieodwracalnie skrzywdzą własne dzieci.

Małe dziecko potrzebuje bezpieczeństwa, znajomego otoczenia i spokoju - zinstytucjonalizowana opieka tego nie zapewnia. W żłobku jest wiele zmieniających się opiekunek, żadna nie może dać wyłącznej uwagi, bo musi się zajmować grupą dzieci. Maluch pozostawiony w żłobku ma poczucie, że świat się kończy, bo kochana, najbliższa osoba go zdradziła. Brak szansy na zbudowanie bezpiecznej więzi może wywołać zaburzenia emocjonalne na całe życie. Wszystko, co dzieje się we wczesnym dzieciństwie, zapisuje się w mózgu najmocniej. Grozi nam więc, że tworząc na masową skalę żłobki, wychowamy pokolenie z problemami - żyjące w lęku, pozbawione empatii, podatne na uzależnienia, manipulujące, pozbawione zaufania do siebie i innych. (...)

A co z uroczymi latami 70-tymi XX wieku, kiedy to żłobki były budowane na masową skalę? A przynajmniej na znacznie większą niż obecnie? Czy pokolenie dzisiejszych trzydziestoparo-czterdziestolatków to pokolenie emocjonalnych kalek?

Dlatego jeśli tylko da się zapewnić dziecku opiekę jednej, stałej, ciepłej osoby, może cioci, może babci - to będzie dla dziecka dużo lepsze niż żłobek. Jeśli jest możliwość, warto zmniejszyć wymiar czasu pracy lub pracować w domu. A najlepiej poświęcić przynajmniej dwa lata, aby pobyć z dzieckiem.

No właśnie, jeśli jest możliwość. Na ogół jednak takiej możliwości nie ma. Ja, przynajmniej w założeniu, mogłabym pracować w domu. Ale wiem, że praca w domu z dzieckiem jest najnormalniej w świecie niemożliwa. Zwyczajnie się nie da.

Zaniedbania w budowaniu więzi są później nie do odrobienia. (...) Trudno wybrać tradycyjny model wychowania, gdy cały świat pędzi. Koleżanki mają nianie, oddają dzieci do żłobka - i robią karierę, więc ja nie mogę być gorsza, nawet jeśli wolałabym zostać w domu z dzieckiem.

Ha! I to właśnie przypomina mi podsycanie podziału na zimne suki i rozlazłe kury! Nie wyobrażam sobie by jakakolwiek matka przy zdrowych zmysłach mogła podążać takim tokiem rozumowania - bo koleżanki robią karierę, więc i ja zrobię, chociaż tak naprawdę wolałabym być z dzieckiem. Insynuowanie czegoś takiego jest robieniem z kobiet debilek!!

To kierunek nieodwracalny, ale jeśli nie zadbamy o interes dzieci, to kolejne pokolenia będą miały coraz więcej problemów emocjonalnych. Rozluźniają się więzi międzypokoleniowe, które kiedyś chroniły dzieci. Nawet z opieką babć sprawa nie jest prosta, bo przecież wciąż słyszą, że mają jak najdłużej pracować. Efekt: mamy zaganianych rodziców, zajętych dziadków i będziemy mieć dzieci upchnięte na długie godziny w instytucjach zastępujących dom.

Tak, dziadkowie też są kretynami, siedzą w tej robocie, bo ciągle słyszą, że tak trzeba.
Moja mama ma ustalone prawo do emerytury, ale prowadzi działalność gospodarczą i wcale nie dlatego, że musi, ale dlatego, że chce, bo dobrze jej idzie i szkoda byłoby zamknąć firmę. Poza tym Mysia jest moim dzieckiem, nie mogę więc oczekiwać, że moja mama rzuci własne życie i stanie się pełnoetatową opiekunką.

To, co proponuje Pani Irena Koźmińska jest możliwe tylko w jakimś utopijnym państwie, w każdym razie na pewno nie u nas. Ponadto żłobki, pomimo tego, że jest ich zbyt mało, jednak cały czas, od dobrych kilkudziesięciu lat, z powodzeniem funkcjonują, dlaczego więc, skoro konsekwencje są tak straszliwe, pozwala sie na coś takiego w majestacie prawa??

Nie przeczę, że najprawdopodobniej faktycznie jest tak, że warto by dziecko było w domu z mamą lub inną bliską osobą do czasu pójścia do przedszkola. Ale co mają zrobić ludzie, którzy nie mogą pozwolić sobie na przyjęcie takiego modelu wychowania? Zrezygnować z posiadania dzieci? Nie doświadczyć tej najwyższej formy miłości i wartości jakich człowiek może doświadczyć, bo trzeba pracować?

Czy naprawdę żłobki są złe?






"Zimne suki, rozlazłe kury"

To tytuł ciekawego felietonu Agnieszki Graff, opublikowanego na edziecku. Nie do końca zgadzam się z tym dychotomicznym podziałem (być może rzeczywiście wykreowanym przez media) na matki jednego lub drugiego typu. Ja zaliczałabym się pewnie do matek typu zimna suka. Natomiast niewątpliwie taką matką nie jestem i sądzę, że jest to oczywiste dla większości, jeśli nie wszystkich kobiet z mojego otoczenia. Nie wróciłam do pracy by robić karierę i wozić się wypasioną furą, wróciłam, bo z jednej pensji albo w ogóle nie dalibyśmy rady się utrzymać albo ledwo byśmy dawali, co skutkowałoby nieustannymi kłótniami i drastycznym obniżeniem poziomu życia. Takim, że o wyjazdach gdziekolwiek, o drobnych przyjemnościach, moglibyśmy całkowicie zapomnieć, bo pensja Myszkina wystarczałaby na zapłatę rat kredytów, opłacenie mieszkania i jedzenie. I koniec. Powrót do pracy był więc koniecznością. Nie mówię, że wracałam z niechęcią. Po 5 miesiącach w domu z małym dzieckiem miałam ochotę wyjść do ludzi i zająć się innymi czynnościami niż związane z obsługą domu i córeczki. Taki typ ze mnie. Natomiast w czasie pobytu w domu nie odpowiadałam stereotypowemu obrazowi matki-rozlazłej kury i sądzę, że większość mam, które zostały w domu z dziećmi dłużej niż macierzyński, również takiemu obrazowi nie odpowiada. Ja takiej nie znam.

Nie ma dwóch gatunków matek. Jest pęknięcie w świecie, który się z macierzyństwem nie liczy. Przepaść między prywatnością i pracą. I pragnienie matek: być nie tam, gdzie się akurat jest. Być tu i tam jednocześnie. Twoje poczucie, że coś ucieka, coś przegrałaś, na coś się nieodwołalnie spóźniasz. Tu i tam. (...)
Dorosła jesteś, wybieraj: rodzina, kariera. Ale większość kobiet nie ma w tej kwestii żadnego wyboru. Dwie trzecie Polek w wieku rozrodczym nie ma (z racji formy zatrudnienia) prawa do urlopu wychowawczego. A wiele z tych, co ma, nie skorzysta, bo boi się, że prawo do powrotu okaże się fikcją. (...) Wybór to fikcja. Realne jest rozdarcie, łatanie dziur, niedospanie. I ciągłe poczucie winy.

Nie zgadzam się z takim postawieniem sprawy. Nie mam poczucia winy ani pretensji do nikogo. Wróciłam do pracy bo okoliczności mnie do tego zmusiły, bo mój mąż nie zarabia tyle by mógł nam zapewnić bezstresowe utrzymanie i nikt (ewentualnie poza nim :) nie ponosi za to odpowiedzialności. Musiałam wrócić. A nawet gdybym nie musiała to też pewnie bym wróciła, może trochę później, ale na pewno nie zostałabym w domu dłużej niż rok. Skoro wróciłam to przyjmuję to ze wszystkimi konsekwencjami wynikającymi z faktu, że przez 9 godzin od poniedziałku do piątku nie ma mnie w domu. Jasne, że pojawia się czasem ukłucie żalu, że tak to wygląda, że nie mogę iść do domu o 14 i zdążyć z Mysią na plac zabaw, że byłoby fajnie mieć elastyczny czas pracy i móc zrobic sobie wolne kiedy mam na to ochotę, ale takie jest życie jak się pracuje. Nie widzę powodu by mieć wyrzuty sumienia i cierpieć poczucie winy i ciągłe rozdarcie. Nie jestem rozdarta. I nie bardzo rozumiem jaka miałaby być, zdaniem Pani Agnieszki, recepta na opisaną przez nią sytuację. Ogromna liczba pracodawców to aktualnie prywatne firmy. I ja, jako do niedawna pracownik takiej właśnie niewielkiej ptywatnej firmy, doskonale rozumiem, że dla jej właściciela na ogół nie jest dopuszczalna sytuacja tego rodzaju, że nagle ma pracownika na pół etatu, bo pracownik ten chce mieć czas dla dziecka, a na drugie pół etatu musi poszukać innego pracownika. Oczywiście gdy mama-pracownik zechce wrócić na pozostałą część etatu nowy pracownik powinien wylecieć. Tak to miałoby funkcjonować? I co to właściwie znaczy elastyczny czas pracy kiedy wiele firm funkcjonuje w określonych godzinach i żeby wykonać niektóre czynności po prostu trzeba być na miejscu? Moim zdaniem problem opisany przez Panią Agnieszkę Graff to problem, z którym same kobiety powinny się uporać, nie świat zewnętrzny, a media owszem, powinny kobietom w tym pomóc, nie zaś podsycać niesnaski. Z pewnymi ograniczeniami, rozwiązaniami mocno kompromisowymi po prostu trzeba się pogodzić gdy jest się pracownikiem i jednocześnie chce się mieć dziecko. Jeżeli chce się być samemu sobie sterem, żeglarzem, okrętem, można wziąć sprawy w swoje ręce i prowadzić własny, dobrze prosperujący biznes.
Żeby była jasność - absolutnie nie pochwalam coraz powszechniejszej praktyki wręczania kobietom wypowiedzeń po ich powrocie do pracy z macierzyńskiego. Aktualnie prowadzę sprawę jednej z moich koleżanek, której właśnie taka sytuacja się przytrafiła. Uważam też, że byłoby lepiej gdyby pełnopłatny urlop macierzyński trwał np. 7, 8 miesięcy, a nie tylko niespełna 5 (ostatnio coś majstrowano przy tych przepisach i chyba aktualnie jest nieco przedłużony), a później jeszcze rok wychowawczego płatnego 50%, ale wiem, że naszego państwa niestety zwyczajnie nie stać na takie udogodnienia dla kobiet. A to co media wypisują o pracujących matkach, że są wyrodne bo zostawiają dziecko z obcymi, mam w tyłku.
Reakcja senatu na projekt ustawy żłobkowej Jolanty Fedak jest oczywiście kompletnym kuriozum, ale o tym w następnym poście.

Wiem, że jestem dobrą mamą. Najlepszą dla Mysi. Jedyną.

Walkę tych dwóch opcji - suki versus kury tylko z rzadka mam okazję zaobserwować i nawet czasem zostać jej ofiarą. Moja znajoma jakiś czas temu powiedziała, niby mimochodem, że nie wyobraża sobie jak można zostawić malutkie dziecko z kimś obcym, jak można nie być z dzieckiem przez pierwsze trzy lata jego życia, przecież to na pewno powoduje jakieś urazy na delikatnej psychice. Wiem, że to był przytyk i prawdopodobnie próba dowartościowania się moim kosztem, ale również mam to w nosie. Wydaje mi się, że poukładane, w miarę trzeźwo myślące kobiety nie mają dojmującego poczucia winy, rozdarcia itd, co nie znaczy, że czasem nie robi się przykro, gdy wracam do domu o 17 i na dworze jest już ciemno, a o wspólnym spacerze nie ma mowy...

środa, 26 stycznia 2011

Partnerstwo dla pokoju

Partnerstwo, związki partnerskie, nowoczesne rodziny, koniec patriarchatu... Jak to wszystko dobrze brzmi. I jak często wydaje się nam, że tego partnerstwa i nowoczesności na co dzień doświadczamy, że je kultywujemy, promujemy itd. Bo chodzimy do pracy, wynajmujemy nianie, a czasami nawet panie, które robią porządki w naszych domach, a nasi mężowie tudzież ojcowie naszych dzieci wykąpią, przewiną, a niektórzy to nawet obiad zmontują i bez szemrania zostaną z potomstwem gdy my chcemy wyskoczyć na kawę/zakupy/zabiegi upiększające/itd.

Mnie też się wydawało, że u nas tak raczej po partnersku. No bo jak mogłoby być inaczej, skoro ja osobowość mam silną, niekiedy nawet dominującą, z domu wyniosłam przykład taki właśnie nie-patriarchalny, ale ściśle kooperacyjny, jak więc mogłabym nie realizować partnerskiego modelu związku??
Co prawda na obiad serwowany przez Myszkina liczyć w najmniejszym stopniu nie mogę, ale w końcu nie samym obiadem ludzie żyją, tak czy nie?

Po urodzeniu Mysi okazało się, że z partnerstwem nasze małżeństwo nie ma aż tak wiele wspólnego jak mi się wcześniej wydawało. Oczywiście, skoro karmiłam piersią, to ja wstawałam do niej w nocy. Ale jak przestałam w nocy karmić piersią, a zaczęłam butlą to... nadal ja wstawałam w nocy do płaczącej Mysi. Jak w ogóle przestałam karmić w nocy, a Mysi w dalszym ciągu nierzadko zdarza się obudzić i rozpłakać, to ja do niej wstaję... Zawsze ja wstaję do niej w nocy. Dodam, że w pracy muszę na ogół być wcześniej niż Myszkin.
Z kąpaniem i usypianiem do niedawna było mniej więcej po równo, z przewijaniem w sumie też. Ale ja oprócz tego robię większość domowych czynności takch jak sprzątanie, pranie, zmywanie. Obiad zawsze ja. Myszkin na ogół zakupy. Tylko że zakupy robi się raz na kilka dni, a obiad, odkąd mamy dziecko, musi być właściwie codziennie. Pisałam o tych domowych statystykach na onecie więc nie będę się powtarzać. Dodam tylko, że po naszym powrocie do domu Myszkin najczęściej zalega przed kompem, a ja zasuwam. Nie mam czasu na załatwianie spraw w komputerze czy zajęcie się lekturą bo obowiązki czekają i Mysia czeka. Jak już uporam się z obiadem i jakoś mimochodem, po drodze, zrobię pranie, pozmywam, to lepimy z ciastoliny, rysujemy, malujemy, czytamy. A Myszkin siedzi przed komputerem jeśli jest w domu. Po wyprawieniu Mysi w objęcia Morfeusza (od ponad dwóch tygodni zasypia sama, samiuteńka, bez płaczu, bez afer :)) padam na pysk.

Dlaczego? Dlaczego nie umiem w swoim domu wcielić w życie tych bliskich mi idei partnerstwa? Dlaczego zgadzam się na dołożenie mi 3/4 dodatkowego etatu? Bo chcę mieć krótkotrwały spokój chyba... nie chcę się kłócić, a jestem pewna, że pokojowo nie da się wyegzekwować swoich praw. Mogłabym słodkim głosikiem mówić "kochanie, czy mógłbyś poodkurzać?" i wówczas Myszkin może by poodkurzał, ale jak powiem normalnie "poodkurzaj, okej?" to stwierdzi, że wydaję mu polecenia. A ja nie zamierzam łasić się by uzyskać wykonanie zadania, które powinno być wykonane bez wskazywania, bez proszenia, po prostu, bo jest taka potrzeba. Oczywiście, gdybyście zapytali mojego męża czy model małżeństwa, w którym funkcjonuje, jest partnerski, bez wahania odpowiedziałby, że tak! Jest totalnie, na maksa partnerski, razem podejmujemy decyzje, dzielimy się obowiązkami, a on angażuje się w opiekę i wychowanie dziecka na równi ze mną. Bullshit! Ja tak tego nie postrzegam. To, że raz w tygodniu idę na basen oraz to, że raz na dwa miesiące wychodzę spotkać się z koleżankami i on wtedy zostaje z Mysią, nie świadczy o partnerstwie. To jest, w moim odczuciu, tzw. wychodne!

A najlepiej świadczy o tym, że w moim małżeństwie nie ma prawdziwego równouprawnienia pretensja Myszkina skierowana do kogóżby innego jak nie mnie: "znowu nie mam żadnych czystych skarpet/gaci/spodni!!!"
Chyba naprawdę zacznę go pomijać w praniu, bo jak ja nie mam czystych skarpet to nie lecę do niego z pretensją, że jest cham i mi nie wyprał. Jakoś w każdym razie muszę to wszystko naprostować, bo niedługo zaczynamy starania o drugie dziecko i mój mąż już wówczas musi być mi prawdziwym partnerem.

wtorek, 25 stycznia 2011

No to się przeprowadziłam :)

Doszłam do wniosku, że żeby móc szczerze pisać muszę zmienić miejsce. Na onecie nie miałam odwagi pisać bez ogródek w obawie, że zostanę wystawiona na główną stronę portalu i wszyscy moi (nie)znajomi będą mogli poczytać sobie o małżeńskich utarczkach i prywatnych psychojazdach. Nie chciałam tego, a pisanie na pół gwizdka nie ma sensu.

No dobrze, przeniosłam się i co dalej? Dalej będzie tak jak do tej pory, może tylko więcej, bardziej szczerze...sama nie wiem jak to będzie dalej. Może w ogóle powinnam dać sobie spokój, przecież tak naprawdę nie jesteśmy w internecie anonimowi. Z drugiej jednak strony odczuwam wewnętrzny imperatyw pisania i co gorsza, dzielenia się tym co napisałam z bliżej nieznanym kręgiem osób.

Tak, dostrzegam paradoks w swoim toku myślenia.

Do rzeczy jednak, przeniosłam się żeby móc pisać bez autocenzury. Fakty są takie, że jestem trochę zdołowana brakiem wiedzy co chciałabym robić w życiu. Aktualnie mam 31 lat, męża (będę go nazywać Myszkin), córeczkę (Mysię) i perspektywę dalszego powiększania rodziny. Jestem prawnikiem od ładnych paru lat i nie do końca odnajduję się w tym zawodzie. Tylko od czasu do czasu odczuwam prawdziwą satysfakcję z pracy. A chciałabym znacznie częściej. Chciałabym... robić coś twórczego i z tego żyć! Okej, wiem, że w tym właśnie momencie zabijacie mnie śmiechem, ale nie mogę się wyprzeć - takie właśnie jest moje pragnienie!

Ufff....

Pytanie tylko czym twórczym mogłabym zadziwić i zachwycić liczne audytorium. No i tu napotykam na kolejny, znacznie poważniejszy problem, a mianowicie poczucie/przeczucie, że nie mogę robić nic bardziej twórczego niż robię, ponieważ jestem zupełnie przeciętna. Jako dziecko ćwiczyłam grę na pianinie, brałam udział w konkursach, zdobywałam jakieś tam nagrody, stypendia, ale gdy stałam się nastolatką występy na scenie stały się dla mnie prawdziwym koszmarem. Później, jak każda szanująca się nastolatka, przeżywałam ból istnienia, czemu dawałam wyraz w wierszach. Myślę, że niektóre z nich wcale nie były takie złe... Z czasem jednak przestałam znajdować środki wyrazu. Zajęłam się fotografowaniem i w ten sposób spotkałam swojego męża. No i moja pasja przybladła, moje "osiągnięcia" znalazły się w cieniu jego. Mój mąż bowiem, bez wątpienia jest utalentowanym fotografem. Utalentowanym daleko bardziej niż ja. Nie mogłam więc fotografować dalej bo i tak uwaga i zachwyty wszystkich skupiały się na zdjęciach Myszkina. Wiadomo było kto w naszym tandemie jest fotografem z prawdziwego zdarzenia. Sprzedałam mój sprzęt fotograficzny i kupiłam sobie uroczego kompakta o jak najlepszych parametrach. Nagrywam filmiki z Mysią w roli głównej i pstrykam fotki, których bohaterką jest również Mysia, ewentualnie Mysia i Myszkin.

No i w związku z tym wszystkim, w wieku lat 31 nadal odczuwam ból istnienia, bo chciałabym, ale nie potrafię...Ambicja spotyka się z twardym realizmem.

Wiem, że podobno marzenia można spełniać, trzeba tylko mieć determinację i motywację do działania oraz wierzyć w siebie, ale ja naprawdę, naprawdę nie mam z czym wyjść do ludzi. Dokucza mi dojmujące pragnienie robienia czegoś "wielkiego" i kompletna niemoc. Dodatkowo nie zniosłabym krytyki. Coś, co miałabym stworzyć, musiałoby być naprawdę dobre.

Nie stworzę więc nic, poza blogową pisaniną. Zapraszam!