czwartek, 26 września 2019

Jesień

Należy porzucić nadzieję na jakiś pogodowy przełom. Aura jest zdecydowanie jesienna. Letnie sukienki, spodnie i bluzki mogą na następne pół roku wylądować w pojemnikach w tzw. garderobie - już się nie przydadzą i trzeba dzielnie stawić temu czoła. Przemieszczając się tramwajami widzę, że niektórzy rozpaczliwie próbują zaprzeczać faktom i kurczowo trzymają się lata pomykając w krótkich portkach i sandałach. Z kolei inni mają z tyłu głowy, że "winter is coming" i na wszelki wypadek, by nie zostać zaskoczone (dotyczy to kobiet) już wdziewają muszkieterki. Lubię tę porę roku, bawi mnie obserwowanie jak różne ludzie mają podejście do pogody.

Nagłe ochłodzenie oczywiście nas zaskoczyło i w te pędy trzeba było kupić dzieciakom cieplejsze kurtki, bo te z zeszłego sezonu okazały się za małe. Pewnie wkrótce będziemy kupować buty na zimę...

Dopadło mnie pierwsze w tym roku przeziębienie i plan biegowy na ten tydzień spalił na panewce. Nie ukrywam, że cieszy mnie brak konieczności biegania w deszczu. Wiem, że nie jestem z cukru i tak dalej, ale nie lubię biegać gdy pada. Widzę jednak, że przyroda opady przyjmuje z wdzięcznością, bo - mimo jesieni - wybuchła soczystą zielenią.

Jesień to także czas podsumowania pierwszego roku działalności "na swoim". Jutro idziemy na (dosyć) elegancką kolację z tej okazji. W głowie mam wiele uwag dotyczących kształtu naszej współpracy i prowadzenia firmy, ale wiem, że nie wypowiem ich głośno, nie mam odwagi. I podskórnie czuję, że może też o pewnych rzeczach nie ma sensu mówić, może one są po prostu błahe, wbrew temu co odczuwam, niewarte rozpamiętywania. Nie wiem. Nie umiem patrzeć z dystansem, mam skłonność do dzielenia włosa na czworo i niestety przypisywania innym intencji skierowanych przeciwko mnie. Niestety właśnie w tym momencie dochodzę do wniosku, że jestem przewrażliwiona na swoim punkcie, a to na pewno utrudnia współpracę.
Najgorsze jest jednak to, że chyba nasze fundamentalne oczekiwania wobec wspólnego biznesu się rozjeżdżają, bo dla mnie ważne jest by pracować mniej, a nie zarabiać więcej i by mieć prawdziwe biuro, a nie pokój wynajmowany kątem od kogoś innego. To było dobre na sam początek, gdy nie wiedziałyśmy jak się to wszystko potoczy. Teraz widzę, że idzie w dobrą stronę i czuję, że należałoby jednak trochę zainwestować w tę firmę, wynająć samodzielny lokal. Jestem też skłonna zatrudnić kogoś, kto by robił za mnie te prostsze rzeczy, bym nie musiała poświęcać na to czasu i chyba delikatnie wybadam grunt w tej sprawie, ale na razie nawet nie byłoby gdzie posadzić takiej osoby. Jestem też zmęczona pracą w trybie dom-dyżur u klienta-"biuro"-dyżur - dom; ciągle wszędzie wożę ze sobą komputer i różne papiery, a że nie mam samochodu, tylko jeżdżę tramwajami i rowerem, to musiałam zrezygnować z ulubionych torebek na rzecz pakowanego plecaka, co jest wygodne, ale "niewyględne". Praca w domu też straciła swój urok, bo jest mało efektywna, gdyż w tzw. międzyczasie zajmuję się praniem, sprzątaniem, robieniem obiadu itd. I nagle okazuje się, że jest 16, trzeba iść po dzieci, a ja prawie nic nie zrobiłam, no i później siedzę do wieczora.

poniedziałek, 2 września 2019

Witaj szkoło!

To znienawidzone hasło z dzieciństwa dzisiaj się właśnie zrealizowało. Powitaliśmy szkołę i pracę także, bo właśnie zakończyliśmy urlop.

Spędziliśmy go na Węgrzech - najpierw bardzo intensywne 3 dni w Budapeszcie, a później trochę lenistwa i zwiedzania w Bogacs i okolicach. Węgry są naprawdę super, Budapeszt wspaniały, mniejsze miasta też świetne i jest sporo ciekawych rzeczy, interesujących także dla dzieci, co sprawia, że angażują się w wycieczkę, nie marudzą, są zaciekawione i chętne do oglądania nowych rzeczy i miejsc.

W Budapeszcie byliśmy np. na zamku, na którym odbywał się akurat jarmark rzemiosła ludowego z wieloma atrakcjami dla dzieci, na diabelskim młynie, w zoo, którego początki sięgają czasów Cesarstwa, zrobionym z wielkim rozmachem, w łaźniach Szechenyi, na wyspie Małgorzaty, w Centralnej Hali Targowej, widzieliśmy kościół Macieja, Basztę Rybacką, wzgórze Gellerta wraz z Cytadelą, Bazylikę Św. Stefana oraz (co prawda z okien samochodu, ale jednak) Plac Bohaterów i Dom Terroru. Jechaliśmy zabytkową kolejką Siklo i pierwszą linią metra - najstarszą w kontynentalnej Europie. Trafiliśmy też na pokaz fajerwerków z okazji święta powstania Węgier.

Później ruszyliśmy do Bogacs, które jest przeuroczą wioską, gdzie jedynymi atrakcjami, poza błogą ciszą i spokojem, są piwniczki winne oraz wspaniały kompleks term. Stamtąd wypuściliśmy się do Egeru, po drodze zahaczając o Noszvaj i tamtejsze groty mieszkalne (wyglądające jak z filmu o Flinstonach), a w Egerze wiadomo - Dolina Pięknej Pani, a oprócz tego zamek, Liceum z Magiczną Wieżą i uliczki wokół placu Istvana Dobo. Byliśmy też w Górach Bukowych, w jaskiniach w Lillafured oraz w termach w Miszkolcu, gdzie baseny zorganizowano w naturalnych grotach - niesamowite wrażenie!

Po drodze wpadliśmy do Krakowa, spędziliśmy tam popołudnie, noc i pół następnego dnia, pokazując dzieciom Rynek Główny, gdzie odwiedziliśmy muzeum figur woskowych (mnie średnio się podobało, ale dzieciom bardzo), Wawel i smoka oraz Kazimierz.

To były naprawdę udane wakacje, oczywiście zdarzały się napięcia i drobne konflikty, ale bilans jest mocno na plus. Niestety brak treningów od 2,5 miesiąca i codzienne raczenie się winem w trakcie wycieczki na Węgry, a także kluskowo-gulaszowa dieta bardzo negatywnie odbiły się na mojej sylwetce. Nigdy wcześniej nie ważyłam tyle co teraz, co prawda BMI w normie, ale po prostu niedobrze się czuję, spodnie są mi ciasne, nie może tak być. W związku z tym postanowiłam natychmiast przystąpić do rozwijania aktywności fizycznej oraz ograniczania jedzenia.Wczoraj pływałam w jeziorze, łącznie ponad 1,5 km tak, że dziś mam zakwasy na nogach, a z kolei dzisiaj pod wieczór nastąpi wielki powrót do biegania. A raczej do truchtania. Plan na dziś - 3,5 km!