poniedziałek, 5 grudnia 2016

Co działo się w listopadzie

Listopad był nadzwyczaj intensywny. Po pierwsze z powodu wycieczki do Andaluzji, podczas której było po prostu cudownie. Polecieliśmy z zaprzyjaźnionym małżeństwem na 4 dni, zwiedziliśmy sporo jak na tak krótki czas - byliśmy Cordobie, w okolicach Gibraltaru, w Kadyksie, Rondzie i w Maladze, w której to wynajmowaliśmy mieszkanie z tarasem na dachu. Wrażenia jakie powstają w człowieku gdy pije kawę w porannym słońcu, w krótkim rękawku, w LISTOPADZIE są po prostu niesamowite.

Zderzenie z rzeczywistością po powrocie było bolesne. Ale, jak wspominałam w poprzednim poście, postanowiłam wziąć udział w koncercie na Starówce, w związku z czym musiałam chodzić na próby 2 razy w tygodniu - w piątki od 18 do 21 i w soboty od 16 do 21. Poświęcenie tyle czasu było dla mnie naprawdę dużym wysiłkiem i sporym wyzwaniem logistycznym. Na dodatek okazało się, że jestem najstarsza ze wszystkich biorących udział w koncercie, a tak naprawdę większość z uczestników to młodzież, w takim wieku, że mogłabym być ich matką. Bardzo dziwnie się czułam w towarzystwie, w którym studenci uchodzili za starszyznę. Musiałam być dla tych wszystkich ludzi jakimś totalnym dziwolągiem. Nie potrafiłam z nikim nawiązać relacji, nawet rozmawiać. Nie było to miłe uczucie. Zresztą zaobserwowałam, że niektórzy z tych młodocianych talentów, bardzo poważnie traktują swoją karierę i już czują się gwiazdami, co wprawiało mnie w irytację. Miałam wrażenie bycia zupełnie nie na miejscu w całej tej sytuacji.
Koncert był w ubiegłą sobotę, lecz koncert to stanowczo zbyt duże słowo. To był bardziej występ na lichym podeściku, którego obserwatorami byli głównie rodzice dzieci, będących moimi współwykonawcami. Występ poprzedziły liczne problemy ze sprzętem i nagłośnieniem. Wprawiło mnie to w kompletne zażenowanie. Zastanawiałam się co ja, do cholery, tam w ogóle robię. Rosło we mnie poczucie obciachu. Cała ta sytuacja wydawała mi się po prostu groteskowa. Musiałam mocno powstrzymywać się od wybuchnięcia nerwowym śmiechem. Całe szczęście, że nikomu ze znajomych nie przypominałam o tym "koncercie" i nikt mnie tam nie widział.

Wczoraj z kolei brałam udział w charytatywnym biegu na niespełna 11 km. Czas na równe 10 km - 1h 4 min. - bez szału, ale zważywszy, że od 3 tygodni nie biegałam bo miałam roztrenowanie, nie tak źle. Po południu upiekliśmy pierniki dokonując w ten sposób symbolicznego otwarcia sezonu okołoświątecznego.

W czasie roztrenowania wróciłam do ćwiczeń z Chodakowską. Wróciłam to może za dużo powiedziane, 2 razy ćwiczyłam, przy czym po Skalpelu Wyzwanie w zeszłą niedzielę, w poniedziałek i wtorek miałam spore problemy z poruszaniem się z powodu okrutnych zakwasów ;)

Aha, no i spełniłam swoje marzenie o Thermomixie. Kupiliśmy go w końcu, marzyłam o tym odkąd urodziłam Mysię, ale zaporowa cena powstrzymywała mnie przed tym. Natomiast tak się złożyło, że miałam okazję uczestniczyć w prezentacji i możliwości tego ustrojstwa (które znam od wielu lat, gdyż moja mama go używa) zupełnie mnie zauroczyły. Co więcej, zauroczyły również Myszkina, dlatego zdecydowaliśmy się dokonać zakupu. Z perspektywy dwóch tygodni mogę powiedzieć, że był to strzał w 10. Gotujemy w tym jak szaleni. Mój osobisty mąż popełnił już (oprócz ciasta na chleb) kurczaka w sosie brzoskwiniowym, żurek, liczne lody i sorbety, soki, drinki, krem czekoladowy stanowiący względnie zdrowy odpowiednik Nutelli, naleśniki i jakąś potrawę z ryżu, której nazwy nie pamiętam. Ja zaś przyrządziłam placki ziemniaczane, zupę krem z pieczarek, zupę z cukinii, leczo, kotleciki ziołowe, kurczaka w sosie kremowym, a także omlety na przemian z owsianką codziennie na śniadanie. Nasze posiłki są teraz niesamowicie różnorodne, a radość z gotowania bardzo duża.

Tylko w pracy słabo. Poczucie frustracji, beznadziei i zmęczenia już mnie dobija.

środa, 2 listopada 2016

Ostatni miesiąc nie był zbyt efektywny jeśli chodzi o bieganie. Treningów porannych niestety nie realizowałam, z uwagi na ciemność. Popołudniowych zresztą też. Po ciemku nie biegam, boję się zostać napadnięta, więc w październiku wykonałam tylko 6 treningów, podczas gdy we wrześniu - 10. Tak naprawdę okazja do biegania była tylko w weekendy, które - jak wiadomo - są również właściwie jedynym momentem gdy można nadrobić towarzyskie zaległości. A ich nadrabianie często odbywa się wraz z alko, natomiast bieganie na kacu tu absolutny koszmar. Stanęłam więc przed ostatecznym wyborem - sport vs. używki no i wiadomo, że odpowiedź wydaje się oczywista. Tym niemniej obawiam się, że moja wola okaże się, w obliczu konkretnej pokusy, niedostatecznie silna. Październik obfitował zaś w różne towarzyskie wydarzenia, co wielokrotnie wiązało się z cierpieniami następnego dnia i okropnym poczuciem winy, które jednakowoż niczego mnie nie uczyło i w kolejnym tygodniu była na ogół powtórka z rozrywki.

Po zmianie czasu o 6.30 rano jest jednak względnie widno, więc może uda się powrócić do porannych treningów. Liczę na to tym bardziej, że listopad zaczął się naprawdę obiecująco - przebiegłam wczoraj 15 km! To kolejny przełom na mojej drodze do półmaratonu ;)

Zapisałam się też wreszcie na lekcje śpiewu. Nie wiem czy kiedykolwiek o tym wspominałam, ale moim niespełnionym marzeniem jest bycie wokalistką. Już od grubo ponad roku nosiłam się z zamiarem pójścia na lekcje emisji głosu, ale ostatecznie rok temu zdecydowałam się na naukę angielskiego (miałam przecież jechać na staż do Oxfordu - buahahaha!!!), która jednak okazała się zupełnie nieefektywna i w zasadzie bezsensowna dlatego w tym roku postanowiłam dać szansę śpiewaniu (na obie te rzeczy nie mam czasu i pieniędzy), Miałam już 4 indywidualne lekcje i powiem Wam, że jest to prześwietne. Oczywiście na razie nie śpiewam piosenek, tylko mruczę i wydaję najróżniejsze dźwięki, ale z zajęć wychodzę zrelaksowana i wypoczęta, mimo że jadąc na nie na godzinę 18.30 najczęściej padam na pysk. 3 grudnia wezmę udział w koncercie na Starówce, więc moja wokalna kariera nabiera rozpędu :)
A tak szczerze - bardzo się tym cieszę! Obok biegania to druga odskocznia od rzeczywistości, coś zupełnie mojego.

Teraz przymierzam się do trzeciej - postanowiłam nauczyć się szyć. A tak naprawdę moja mama zaproponowała, że mnie nauczy. Jeśli wyrobię się z wyborem rzeczy, którą chcę uszyć jako pierwszą i zakupem materiału to w sobotę będę mieć pierwszą lekcję szycia. Jestem bardzo podekscytowana, bo zaczyna mi w głowie kiełkować pomysł na to, co może mogłabym robić w przyszłości ;)

wtorek, 27 września 2016

Półmaraton?

Postanowiłam wziąć udział w półmaratonie na wiosnę. Żarty się więc skończyły. 3 treningi w tygodniu być muszą, nie ma innej rady. W weekend będę robić dłuższe dystanse, a w ciągu tygodnia krótsze, połączone z podbiegami i interwałami, przy czym przynajmniej jeden trening tygodniowo będzie musiał być poranny - na 6.30. Jestem totalnym amatorem i nawet nie przymierzam się do tych wszystkich planów treningowych i biegania wg tętna (nawet nie mam narzędzi do jego pomiaru), robienia określonych dystansów itp. Biegam jak mi serce i nogi dyktują :) oraz czas pozwala. Aktualnie komfortowe tempo dla mnie to między 6-6,15 minut na kilometr (przy dystansie do 10 km), więc jestem wolną biegaczką. Moim celem w półmaratonie jest pokonanie go w czasie 2h 15min. Tzn. ideałem byłoby załamanie 2 godzin, ale nie wiem czy pół roku wystarczy by osiągnąć tak ambitny cel.

Myślenie o bieganiu i układanie sobie celów i planów kolejnych treningów pozwala mi nie myśleć o pracy, która ma niestety do siebie to, że za każdym razem kiedy wydaje mi się, że nie może być gorzej, okazuje się, że jednak może. Chyba trzeba było się filcować bez oglądania na awanse gdy była ku temu okazja...? Nie wiem czy o tym pisałam, ale koordynuję i nadzoruję obsługę procesów jednego dużego klienta. Tych procesów jest już ponad 500 i ciągle wpływają kolejne sprawy. Mam zespół 5 osób do obrabiania tego. Powinno być z 15 by można było pracować komfortowo. I to nie jest tak, że tylko deleguję robotę, bo przy tak małej liczbie osób pracuję tak samo jak inni, a do tego jeszcze zostaje cała koordynacja, sprawdzanie, odbieranie poczty i nadawanie jej dalszego biegu. Masakra. Bez przerwy, gdzieś z tyłu głowy tkwi zimny strach, że coś się sypnie, ktoś czegoś nie zauważy lub ja nie zauważę i coś zawalimy. Ciągle boli mnie głowa, jestem spięta i zestresowana. Czasami, zwłaszcza w poniedziałki, aż dusi mnie w klatce piersiowej od lęku. Ale - jak wiecie - mam cel - zaoszczędzić porządną kwotę i odlecieć. To trzyma mnie we względnym pionie.

Natomiast załamuje mnie sytuacja polityczna w kraju. Ta nieludzka, barbarzyńska ustawa antyaborcyjna...płakać mi się chce jak o tym myślę. Jej jedynym celem jest zniewolenie kobiet, nie ochrona żadnego życia. Gdzie są obrońcy życia gdy chodzi o dzieci już narodzone??? Gdzie oni są pytam?? Oczywiście 3 października będę brać udział w strajku kobiet. Nie przekonują mnie te malkontenckie uwagi, że to i tak nic nie zmieni. Chodzi o głos sprzeciwu! Żeby nas usłyszano, zauważono. Ale mam taką bardzo smutną obserwację, że w moim środowisku - środowisku ludzi wykształconych i - wydawałoby się  - światłych, panuje całkowita bierność, brak zainteresowania tym co się dzieje dookoła. Protestujący uważani są raczej za freaków z lewackim odchyłem. Przeczytałam gdzieś na FB takie zdanie, że dobrze, że komuna obalona, bo gdyby miało ją obalać nasze pokolenie, to nadal stalibyśmy w kolejkach po mięso na kartki.

Uważam, że to prawda.

czwartek, 1 września 2016

Po wakacjach :(

Spędziliśmy je nad morzem, w Dąbkach. Całe 10 dni beznadziejnej pogody i koczowania w domku na 30 metrach kwadratowych, gdzie w nocy było zimno jak w psiarni i deszcze napieprzały w dach pokryty papą, a w dzień było ciemno, gdyż okienka były całkiem nieduże. Ale dzieciaki zadowolone bo spotkały się z poznanymi rok temu kompanami z Katowic, a my jakoś przetrwaliśmy. Załapaliśmy się na dwa popołudnia nadające się do wystąpienia na plaży w stroju plażowym,  a nie w długich portkach i kurtce przeciwwiatrowej. Natomiast jestem już na 100% pewna, że nie spędzę więcej wakacji nad Bałtykiem. Wypad na przedłużony weekend z dobrymi prognozami - do rozważenia. Regularny urlop - nigdy.

Wbrew medialnym doniesieniom nie spotkaliśmy Januszy i Grażyn żłopiących piwsko z 500+ za parawanami. Parawany owszem, były, ponieważ bez nich łeb urywało na plaży. Natomiast jestem przekonana, że 500+ pozostawiano w sklepie 4F, który był tłumnie odwiedzany przez urlopowiczów. No bo co robić w czasie beznadziejnej pogody w takiej dziurze jak Dąbki?

Byliśmy na kilku wycieczkach (w trakcie każdej z nich oczywiście lało), ale summa summarum były udane. I jeśli chcecie się dowiedzieć gdzie są najlepsze lody na świecie to spieszę donieść, że w Kołobrzegu na molo. Absolutnie odjazdowe!!!! Nawet te z włoskich gelaterii nie mogą się z nimi równać.

Mimo, że urlop nie należał do moich wymarzonych bardzo się zrelaksowałam i odpoczęłam psychicznie. Nie odbierałam żadnych maili i na szczęście tylko raz miałam telefon służbowy. Bardzo to było fajne, bo bezpośrednio przed urlopem miałam kompletny kibel w pracy. Niestety po powrocie też dostałam w pysk robotą i ten stan trwa do dziś. Naprawdę czuję, że znów powinnam iść na urlop, bo robota mnie na poważnie zaczyna przerastać. Jestem  pewna, że doznałam zawodowego wypalenia. Jedyną myślą, która jakoś trzyma mnie w pionie jest to, że przecież mam plan. Mam plan, żeby się przebranżowić i sfilcować z obecnego zawodu. Nie wiem jeszcze co chcę robić, ale wiem, że nie chcę już być prawnikiem, a to już coś, prawda? Na przebranżowienie daję sobie czas do 40, czyli prawie 3,5 roku. Przez ten czas muszę uzbierać tzw. okrągłą sumkę by w roku czterdziestych urodzin zacząć nowy rozdział, czy coś w tym rodzaju. Liczę na to, że przez te 3,5 roku coś mi się uda wymyślić, odkryć jakiś talent lub chociaż wygrać w totka, gdyby wszystko inne zawiodło, ale nie aktualnie nie widzę takiej możliwości bym mogła dłużej pracować w  moim zawodzie bo skończę w wariatkowie.

P.S. Mieliśmy 6 oglądaczy mieszkania, nikt go nie kupił, ciśnienie nam opadło.
P.S. 2 Mój mąż zaczął piec zajebiste chleby!

środa, 27 lipca 2016

Nuda, nuda

Jest 17:08, siedzę w pracy z Pupiantym i czekam na jakieś dokumenty, które muszę odesłać dalej. Jeszcze z godzina takiego czekania. Nudzę się strasznie, nie wiem co robić. Cały internet do dyspozycji, a ja nie wiem dokąd pójść. Ileż można przeglądać gazetę.pl? Na FB też nikt niczego fajnego nie wrzuca... No i masz babo placek, akurat gdy mogłabym sobie bezkarnie posurfować, nie ma dokąd. W tej desperacji weszłam na pudelka.pl, ale nie byłam w stanie tego oglądać/czytać. Weszłam również na stronę rebellook.pl, którą lubi moja koleżanka, ale okazało się, że nie trawię tej cholernej nowomowy: "look", "event", "outfit", "stylizacja".

Pracować już mi się na dzisiaj nie chce, zresztą obawiam się, że nie miałabym jutro co robić. Szkoda, że nie mogę wreszcie zabrać się na działkę i zalogować w hamaku.

Może poczytam sobie Wasze blogi?

poniedziałek, 25 lipca 2016

Nie pisałam całkiem długo, bo właściwie nie ma o czym. Mieliśmy łącznie pięciu oglądaczy, przy czym jedni sprawiali wrażenie naprawdę zauroczonych naszym mieszkaniem, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Ostatnio obniżyliśmy nawet cenę lecz nadal cisza. Tylko pośrednicy wydzwaniają jak szaleni, już mam ich serdecznie dość.

Od trzech tygodni mieszkamy na działce i dojeżdżamy do pracy. Nawet nie są takie straszne te dojazdy - 50 minut pod samą pracę, więc do przeżycia, tylko koszty eksploatacji samochodu masakrycznie wysokie i to jest największy minus. Drugi minus jest taki, że na działce nie mamy pralki i musimy wozić ciuchy do domu, prać, rozwieszać, zabierać. A jak trzeba po pracy jechać do domu i walczyć z praniem to czas powrotu na działkę jednak bardzo się wydłuża i ostatecznie lądujemy np. ok. 19 lub 20, no ale niecodziennie tak jest, więc nie ma co narzekać.

Działka działa na mnie do tego stopnia relaksująco, że stwierdziłam, iż nie ma co się za bardzo emocjonować sprzedażą mieszkania, bo przecież nie mamy noża na gardle, więc można czekać - co ma być to będzie. Jak się nie uda sprzedać mieszkania i kupić naszego wymarzonego domu to trudno. Nawet byłoby trochę szkoda pozbyć się działki, tam jest tak przecudnie. Przyszła mi nawet do głowy taka myśl, żeby zostać w mieszkaniu, a działkę porządnie wyremontować i zrobić sobie tak naprawdę super, ale z drugiej strony jak siedzę w bloku to czuję się trochę jak w klatce, nie można wyjść, chyba że na balkon lub plac zabaw :/ Mamy dylemat (znowu).

piątek, 3 czerwca 2016

Oglądacze

Mieliśmy wczoraj pierwszych oglądaczy mieszkania. Dzisiaj mamy drugich, a w niedzielę trzecich, więc coś się zaczyna dziać :) Będzie bijatyka :)

No dobra, nie będę się ekscytować, bo to tylko oglądanie.

Tym, co byli wczoraj, mieszkanie bardzo się podobało, aczkolwiek nie zauważyłam jakiegoś  pogłębionego zainteresowania. Do pokoju dziecięcego, gdzie mamy super zabudowane szafy, ledwo zajrzeli. Nie pytali też o standard wykończenia. Rozejrzeli się bardzo ogólnie, pochwalili układ, doświetlenie, lokalizację, ponarzekali, że czynsz wysoki i poszli. Nawet nie zagadnęli o cenę.

Mieliśmy też wizytę mojej mamy, która poczuła się w obowiązku przybyć z matczyną misją i opowiedziała nam jak ciężko jest mieszkać pod miastem i ile to wymaga wyrzeczeń i ile czasu oraz kasy się traci na dojazdy. W sumie jednak ostatecznie stwierdziła, że jeśli jesteśmy zdecydowani to nasza sprawa i ona się nie będzie wtrącać, a dom, który wybraliśmy, rzeczywiście jest bardzo ładny. Zadała mi jednak trochę ćwieka bo zaproponowała, że sprzeda nam za pół ceny działkę, którą ma, w podmiejskiej miejscowości, w której sama mieszka. Ale jak o tym myślę, to wychodzi mi, że owszem - wybudować się wyszłoby trochę taniej, ale ze znacznymi zawirowaniami organizacyjnymi no i długi czas by to zajęło. Nie chciałabym po sprzedaży mieszkania przez rok czy półtora błąkać się po jakichś zastępczych lokalach. Z kolei budowa w systemie gospodarczym, czyli bez kredytu, w naszym przypadku pewnie zajęłaby z 50 lat ;) A jak wiecie - bardzo nie chcemy kredytu.

Czyli chyba jednak sprzedaż mieszkania i kupno domu. Będę informować na bieżąco jak się sprawy mają, więc stay tuned ;))

wtorek, 31 maja 2016

Dom

W ostatnim czasie kilku znajomych wyprowadziło się do domów. Odwiedzaliśmy ich, przesiadywaliśmy w ogrodach i mi też zachciało się domu. Dodatkowo obserwując jak dzieciaki super się bawią gdy jesteśmy na działce, cały dzień urzędują na dworze, a po powrocie do bloku skaczą nam po głowie, doszłam do wniosku, że chcę na stałe zamieszkać w domu z ogrodem.

Dwa tygodnie temu zaczęłam przeglądać ogłoszenia i znalazłam przefantastyczny dom. Zachwyciliśmy się nim totalnie. Ja już po zdjęciach widziałam, że jest super, ale po wizycie tam, ten dom również Myszkina, który generalnie był nastawiony bardzo sceptycznie do pomysłu przeprowadzki za miasto, zupełnie opętał. Dziś jedziemy tam po raz drugi z kolegą budowlańcem, który ma ocenić kwestie techniczne. Żeby było śmieszniej, to dopiero drugi dom, który widzieliśmy na żywo, ale oboje zgodnie i kategorycznie stwierdziliśmy, że ten albo żaden. Jest niesamowity, jakby żywcem wyjęty z naszych marzeń. Nawet niezbyt szałowa lokalizacja nas nie zniechęca. Dom stoi bowiem na zupełnym wygwizdowie. Tzn. jest tam skupisko kilku domów (w których jest mnóstwo dzieciaków), ale poza tym to szczere pole. Co prawda do najbliższego miasteczka jest tylko 3 km, a do centrum mojego dużego miasta, w którym mieszkam i pracuję - 17 km, ale stacja kolejowa jest oddalona o 5 km, a autobus dojeżdża tylko do tego mniejszego miasteczka, w którym następnie trzeba się przesiąść na kolejny autobus do miasta, więc bez samochodu raczej słabo. Ale to nam nie przeszkadza. Pożądamy tego domu jak wariaci. 

Jest tylko jeden problem.

Żeby go kupić, musimy sprzedać mieszkanie, a nie jest łatwo sprzedać 93 m2. Tydzień temu opublikowałam ogłoszenie i poza pośrednikami NIKT nie zadzwonił. Wiem, że to tylko tydzień, wiem, że mieszkania sprzedają się miesiącami, ale tym ludziom, którzy sprzedają ów dom, zaczyna chyba zależeć na czasie bo też już od dłuższego czasu borykają się z jego sprzedażą i nawet obniżyli cenę o 90k. W końcu znajdą kupca, który rzuci im na stół walizkę z pieniędzmi, a my będziemy pluli sobie w brodę, że jesteśmy gołodupcami i wymarzony dom ktoś sprzątnął nam sprzed nosa.

Z poziomu absolutnej ekscytacji i urządzania w myślach mojego nowego domu, popadam w czarną rozpacz. Już wiem, czuję, że nic z tego nie będzie, a ten dom to jest właśnie TEN. Innego nie chcemy, a wiemy, że nie znajdziemy drugiego, który nas tak zachwyci.

Kredyt? Teoretycznie możliwy, ale nie mamy wkładu własnego, a trzeba mieć 15%. Poza tym kredyt na prawie 700k jest czymś, czego wolałabym nie mieć w swoim życiu. Jeśli z mieszkaniem nadal będzie taki zastój, pewnie zaczniemy myśleć o kredycie, ale na razie... może zdarzy się jakiś cud i spadnie nam z nieba kupujący, który weźmie nasze świetne mieszkanie i obsypie pieniędzmi?

A jakie są Wasze doświadczenia ze sprzedażą mieszkań i przeprowadzką pod miasto??  

wtorek, 10 maja 2016

Stało się!

Otrzymałam wreszcie ten awans. Wszyscy mi gratulują, ale ja podchodzę do sprawy spokojnie. Wiem, że tak naprawdę to nie jest żaden szał. Zresztą kulisy tego wydarzenia - jak wiecie - były dość burzliwe i niezbyt dla mnie miłe. Poza tym mam przecież swój plan. Nie czuję się, jakbym osiągnęła życiowy sukces. To jeszcze nie to ;)

Tymczasem czas wielki by pomyśleć o wakacjach. 9 tygodni bez szkoły to dla zapracowanych rodziców olbrzymie wyzwanie organizacyjne, finansowe i logistyczne. Nie wyobrażam sobie jak w takiej sytuacji postępują ci, którzy nie mogą liczyć na pomoc rodziny czy znajomych, a nie dysponują nie wiadomo jaką gotówką.

Na razie zabukowałam dla Mysi obóz pływacki (1 tydzień) i 2 turnusy półkolonii, my będziemy mieć 2 tygodnie urlopu w sierpniu, więc 5 tygodni jest zagospodarowane. Ku mojemu zdziwieniu, mama zadeklarowała bez proszenia i nacisków z mojej strony, że przez 2 ostatnie tygodnie lipca oraz 1,5 ostatniego tygodnia sierpnia może zająć się dzieckami, więc jestem przeszczęśliwa! Jakoś damy radę.

Na wakacje jedziemy nad morze, do Dąbek. Nie znoszę Dąbek ani w ogóle nadmorskich miejscowości z tymi cholernymi straganami, cymbergajami i kręconymi frytkami, ale dzieci nam co chwilę chorują, a nadmorskie powietrze, w szczególności dąbeckie (Dąbki mają status uzdrowiska) podobno bardzo korzystnie wpływa na górne drogi oddechowe. Poza tym nasi znajomi poznani w zeszłym roku też jadą, dlatego ostatecznie się zdecydowaliśmy.

Może za rok, jak będziemy wolni od debetów i kart kredytowych, uda się znowu pojechać do Chorwacji...

środa, 27 kwietnia 2016

Meteopatia

Już nie mogę z tą cholerną pogodą.
Jakiś czas temu mój kolega stwierdził, że już nie może z tą cholerną pogodą. Starałam się go przekonać, powołując się na refleksje A. Stasiuka, że taka różnorodność nie jest zła i można z niej czerpać pewne pozytywne wrażenia, jak na przykład wtedy, gdy po deszczu i temperaturze 8 stopni, robi się słońce i 19 stopni. Wszyscy się cieszą.

Ale Stasiuk nie ma racji jeśli chodzi o pogodę. Pogoda w Tymkraju mnie po prostu wykańcza, rujnuje psychicznie i prowadzi ku rozpaczy. Rację ma Kazik Staszewski śpiewając, że  
Polacy są tak agresywni, a to dlatego, że nie ma słońca.
Nieomal przez siedem miesięcy w roku, a lato nie jest gorące
Tylko zimno i pada, zimno i pada na to miejsce w środku Europy
Gdzie ciągle samochody są kradzione, a waluta to Polski Złoty


Musiałam wyciągnąć z szafy zimowo-jesienne ciuchy, bo tych kilka dni z temperaturą około 20 stopni, to była taka chwilowa ściema. Nie mogę uwierzyć, że w niedzielę 17 kwietnia w Kazimierzu Dolnym chodziłam w krótkim rękawku i było mi BARDZO ciepło przy 23 stopniach. A teraz, w dniu 27 kwietnia o godzinie 11, temperatura wynosi 4 stopnie. 4!!!! No dobra, jest słońce, chociaż tyle. Jakby było do tego pochmurno chyba bym wyskoczyła przez okno.

piątek, 22 kwietnia 2016

Egzamin

Byłam we wtorek na rozmowie rekrutacyjnej i był to absolutny koszmar. Po pierwsze - rozmowa miała charakter wideokonferencji. Niestety na łączach występowały liczne problemy techniczne co znacząco obniżało komfort komunikacji. Po drugie - musiałam mówić po angielsku. W CV wpisuję, że mój angielski jest na poziomie średniozaawansowanym w mowie i zaawansowanym w piśmie, ale mimo tylu lat nauki, ciągle mam olbrzymią blokadę przy mówieniu. Tzn. z moim nauczycielem gadam bez problemu, ale rozmowa rekrutacyjna to jednak nie to samo. No ale jak trzeba to trzeba. Dostałam pytanie czy wolę pracować samodzielnie czy w zespole oraz czy pełniłam funkcję supervisora. Zaprezentowałam się zgoła przepięknie (w firmie przyjęto filozofię pracy zespołowej) mówiąc, że wolę pracować samodzielnie, gdyż mam złe doświadczenia z pracą w zespołach bo pracując z aplikantami ciągle muszę po nich poprawiać. Nie za bardzo mogłam znaleźć właściwe słowa tak na szybko, żeby powiedzieć to co chcę, więc plotłam jakieś kompletne bzdury i w efekcie objechałam tych nieszczęsnych aplikantów, chociaż tak naprawdę wcale nie są tacy źli. Strasznie słabo to wyszło. Pani zapytała z niepokojem czy w ogóle mam bezpośredni kontakt z klientami (pewnie pomyślała, że jestem socjopatką).

Następnie dostałam do rozwiązania zadania. "Naprawdę nic skomplikowanego, pewnie robi to pani na co dzień". Uhm...jasne... Na co dzień nie zajmuję się spółkami komandytowymi, w których komplementariuszem jest zarząd powierniczy złożony z dwóch maltańskich spółek (WTF??). Po głębszym zastanowieniu (i szybkim skorzystaniu z googla w telefonie - swoją drogą ciekawe czy byłam obserwowana) doszłam do wniosku (nie wiem czy słusznego ;), że zarząd powierniczy nie może być komplementariuszem, więc pytanie miało charakter podchwytliwy. Z kolejnymi pytaniami poszło mi nieco lepiej, ale nie zajmując się spółkami na co dzień, nie jestem orłem, zwłaszcza jeśli chodzi o spółkę komandytową (dobrze, że nie dali komandytowo-akcyjnej). Zawsze posługuję się kodeksem gdy muszę coś zrobić z zakresu spraw korporacyjnych, więc czułam się niepewnie.

Później miałam na angielski przetłumaczyć pełnomocnictwo do otwarcia i zarządzania rachunkiem bankowym. Niby łatwa sprawa, ale było tam dużo wyrażeń, których nie potrafiłam przetłumaczyć dosłownie, więc tłumaczyłam inaczej, ale żeby oddać sens. Np. była mowa o dysponowaniu środkami ulokowanymi gdzieś tam-gdzieś tam itd.

A trzecie zadanie to w ogóle był hicior, gdyż dostałam opisany stan faktyczny ze strukturą podmiotów i zadanie - wskazać czynności (wraz z harmonogramem) i dokumenty potrzebne do przeprowadzenia transakcji, która doprowadzi do osiągnięcia założonego celu. Były chyba ze cztery spółki, w tym cypryjska, słowacka i polska oraz różne osoby fizyczne, nieruchomość itd. Zadanie miałam wykonać w języku angielskim. No i wykonałam, ale nie całe, gdyż nie starczyło mi czasu, ponieważ to wszystko robiłam ręcznie, a mając charakter pisma raczej lekarski dwukrotnie wszystko przepisywałam bojąc się, że nikt nie będzie się mógł doczytać tych moich bazgrołów. No i końcowej części zadania, tzn. wskazania potrzebnych pytań do zagranicznych kancelarii, sądów, rejestrów i organów, po prostu nie zrobiłam.

Siedziałam tam ponad 2 godziny i jak wyszłam, byłam zupełnie rozjechana i wkurzona, że tyle czasu straciłam. No i ciągle w szoku, że tak mogą wyglądać rozmowy rekrutacyjne na stanowisko radcy prawnego. Jeszcze nigdy się z czymś takim nie spotkałam. Tzn. miałam rozmowy po angielsku, ale jeśli już dostawałam zadanie na sprawdzenie kompetencji (stało się tak dwukrotnie w całej mojej świetlanej karierze) to do wykonania w domu - np. jakąś umowę do zaopiniowania albo pismo procesowe do napisania w jakiejś sprawie, a nie takie gówna.

Jak rozmawiałam o tym z koleżankami to one też były w szoku i wręcz pojawiły się głosy, że po prostu wyszłyby z "rozmowy" po otrzymaniu takich fantastycznych zadań.

Dzisiaj mam kolejną rozmowę. Mam nadzieję, że nie będzie równie szałowa ;). Zresztą na początku maja mam w końcu zostać wspólnikiem, więc już mi specjalnie nie zależy, raczej idę żeby sprawdzić jak to jest i jakie są w ogóle moje szanse na rynku. Dotychczasowe doświadczenia wskazują, że kiepsko to wygląda, więc chyba muszę brać co jest ;)

sobota, 9 kwietnia 2016

Na rozdrożu

Wielokrotnie pisałam o swoim poczuciu zagubienia, braku satysfakcji z pracy, o tym, że praca mnie nie uszczęśliwia, raczej jest źródłem stresu, smutku, ale też - na szczęście - pieniędzy i to tylko one mnie w niej trzymają.

Wiecie też, że od dłuższego czasu wysyłam swoje zgłoszenia, szukam czegoś innego, innego miejsca do pracy. Byłam na dwóch rozmowach (w ciągu nieco ponad dwóch miesięcy), co obrazuje jak kiepsko wygląda rynek. Jednak ostatnia rozmowa, w kancelarii chłopaków z mojego roku, uświadomiła mi, że naprawdę nie chcę już pracować dla kogoś. Wiem, że zabrzmi to słabo i zawistnie, ale pomyślałam sobie, że to oni są tam, gdzie ja chciałam i nadal chciałabym być. Zaczynaliśmy z tego samego pułapu, a nawet w zasadzie to ja, jako pierwsza na roku, obroniłam się by zdawać na aplikację jeszcze w tym samym roku, w którym skończyłam studia. Zatem o rok wcześniej nabyłam uprawnienia zawodowe, jestem też o rok młodsza od reszty ludzi z moich studiów, bo poszłam rok wcześniej do szkoły. Byłam więc dwa lata do przodu. Pamiętam jaka byłam dumna, gdy mając 27 lat zostałam radcą prawnym. I co? Nic, zmarnowałam to bo było mi bardzo wygodnie pracować dla kogoś i nie byłam w stanie podjąć ryzyka. Nie myślałam długofalowo, tylko płynęłam z prądem. Wiadomo, że w pierwszym okresie kariery zawodowej praca u kogoś jest niezbędna, żeby nabyć doświadczeń, ale ja przegapiłam moment, kiedy trzeba było "iść na swoje" i utknęłam w pułapce myślenia, że sama nigdy niczego nie osiągnę i że mam jeszcze czas.

Te chłopaki, u których byłam na rozmowie, zbudowali fantastyczną kancelarię, a wiem, że merytorycznie wcale nie są lepsi ode mnie. Tylko co z tego?? Po co mi były te lata pracy dla kogoś, skoro nadal, ciągle, jestem tylko czyimś "wyrobnikiem"? Mam 36 lat, powoli zbliża się moment, kiedy człowiek chciałby zacząć zwalniać, poświęcać więcej czasu sobie i rodzinie, odcinać kupony od tego wysiłku, który włożył w swoje wykształcenie i zdobywanie doświadczenia. Ale ja na razie tego na horyzoncie nie widzę. W gruncie rzeczy zawodowo niewiele osiągnęłam, chociaż moje CV z pewnością wzbudza zainteresowanie.

Rozmawiałam ostatnio z kilkoma przyjaznymi mi osobami i w czasie tych rozmów oraz refleksji po nich zaczął wyłaniać się wniosek, że dalej już tak nie mogę. MUSZĘ zacząć działać. Muszę zaplanować co dalej i zacząć konsekwentnie do tego dążyć. Dodatkowo na blogu Michała Szafrańskiego trafiłam na taki podcast: http://jakoszczedzacpieniadze.pl/priorytety-30-latka-zycie-kariera-finanse i wysłuchanie go (zwłaszcza punkt 12 i 13) skłoniło mnie do napisania tego posta.

Za parę lat będę pracować dla siebie. To się musi udać. W tej chwili, w obecnej sytuacji, z kilkudziesięciotysięcznym zadłużeniem takie postanowienie brzmi dość abstrakcyjnie, ale posiadanie jasnego celu ułatwi mi zadanie. Podejrzewam, że moja niechęć do prawa i prawniczej roboty wcale nie bierze się stąd, że nie lubię swojego zawodu. Podejrzewam, że jestem zawodowo wypalona przez to, że ciągle towarzyszy mi uczucie, iż niewiele osiągnęłam, a z owoców mojej pracy czerpią pełnymi garściami inni, a nie ja i moja rodzina.

Do końca bieżącego roku chciałabym spłacić:
- debet w ROR (9k)
- dług u mamy (zostało 3k z 12,8)
- kredyt, który zaciągnęłam na remont mieszkania (zostało 2k z 50k).

Zostanie mi leasing i jeden kredyt konsumpcyjny (na ok. 4k z 7k). Leasingu nie mogę nadpłacać, natomiast gdyby wpadły jakieś dodatkowe pieniądze ze zleceń może udałoby się spłacić jeszcze ten kredyt konsumpcyjny. Wówczas w 2017 roku mogłabym zacząć budować poduszkę finansową z prawdziwego zdarzenia.

Mąż musi w tym roku spłacić swoje zadłużenie na kartach i zostanie mu kredyt na samochód, ale tutaj planowanie jeszcze muszę dopracować. Musimy usiąść i poprzeliczać wszystko oraz ustalić porządnie w jakiej kolejności spłacamy.

Jak w 2016 roku uda nam się pozbyć większości długów to rok 2017 będzie rokiem prawdziwego oszczędzania - odkładania pieniędzy na poduszkę finansową. Wtedy, w połowie roku 2018 mogłabym porzucić pracę dla innych i podjąć ryzyko pracy na własnym. Za dwa lata. Trzymajcie za mnie kciuki, bo za 2 lata chcę Wam tu napisać, że otwieram swoją kancelarię.

Oczywiście, boję się, że w tym czasie stracę pracę ja albo Myszkin i cały plan się obróci wniwecz, ale jakiś plan przecież trzeba mieć, prawda?

P.S. 1 Na początku maja mam wreszcie dostać awans w pracy, ten obiecany, który miał być w styczniu. Zostanę wtedy wspólniczką w mojej aktualnej pracy. W ogóle nie traktuję tego w kategoriach sukcesu, bo to wspólnictwo jest symboliczne i może być tak, że koszty (skoro jestem wspólnikiem to muszę być dostępna 24/7) przewyższą korzyści (symboliczny udział w zyskach kancelarii) i ta sytuacja kompletnie zatruje mi życie. Ale zacisnę zęby i postaram się dać radę i temu sprostać.

P.S. 2 Nie myślcie proszę, że uprawiam tu jakąś reklamę Michała Szafrańskiego i jego bloga. Ten facet jest naprawdę inspirujący i myślę, że mogę sporo mu zawdzięczać.






środa, 30 marca 2016

Koniec miesiąca

Koniec miesiąca, a ja mam jeszcze mnóstwo pieniędzy! Wszystko dzięki budżetowi i żelaznej woli, która trzyma mi kaganiec na pysku. Schody zaczną się w kwietniu bo muszę zrobić przegląd samochodu i zapłacić ubezpieczenie za cały rok. Jeśli nie będę mieć dodatkowego zlecenia, może być problem. A nie chcę naruszać dopiero co wypracowanych oszczędności.

Póki co, dzięki przychodom z dodatkowych zleceń, udało się nam dobić do końca miesiąca z poczuciem spokoju i odłożyć parę ładnych groszy na czarną godzinę. To wielka satysfakcja i wielkie szczęście. Nawet nie mam już poczucia krzywdy, że wszystkiego muszę sobie odmawiać, tylko raczej  jestem dumna, że się za to wszystko wzięłam i daję radę opierać się WSZYSTKIM pokusom.

Z mężem też lepiej, również ogląda "mój" kurs i stosuje się do zaleceń. Cieszy mnie to bardzo.

Cały czas zastanawiam się jak to wszystko jeszcze bardziej zoptymalizować. Jeżeli macie jakieś sposoby na oszczędności - dawajcie znać. Ja, póki co, poza oczywiście całkowitym zaprzestaniem czynienia większych zakupów w stylu ciuchy, buty czy kosmetyki, zrezygnowałam zupełnie z jedzenia i kawek "na mieście".  Do pracy zabieram ze sobą kanapki lub to co zostało z obiadu poprzedniego dnia. Niczego nie kupuję specjalnie na śniadanie do pracy. W ogóle przestaliśmy jeść poza domem, tzn. w restauracjach. Zrezygnowaliśmy też np. z kupowania gotowego ciasta na pizzę, robimy sami - jest dużo lepsze i wychodzi taniej (polecam przepis na wielkapysznosc.pl - rewelacja).

W kwietniu jedyną ekstrawagancją, poza przeglądem i ubezpieczeniem auta, będzie mysiowa impreza urodzinowa w małpim gaju. Nie miałam serca odmówić, ona tak bardzo się cieszyła, że zaprosi masę koleżanek i kolegów. No i mój wyjazd na szkolenie. 4 dni w Kazimierzu Dolnym!! JUż nie mogę się doczekać!

Oprócz poszukiwania oszczędności w bieżącym życiu, cały czas szukam nowej pracy. Ściągnęłam dzisiaj raport na temat zarobków z pracuj.pl i wychodzi na to, że moje są przeciętne. Nie ukrywam, że trochę mnie to zdołowało. Szukam tej pracy już prawie 3 miesiące i byłam na JEDNEJ rozmowie, z której i tak nic nie wyszło, co też mnie dołuje. Nie jest łatwo. Na razie jestem więc skazana na obecne zajęcie, które doskwiera mi coraz bardziej. Mam wrażenie, że już wszyscy, łącznie z sekretarką, traktują mnie jak ostatnie popychadło. Wiem, że to myślenie jest trochę przesadzone, ale ostatnie wydarzenia naprawdę dały mi sporo do myślenia. Czara się napełnia coraz bardziej, problem w tym, że wszystko wskazuje na to, iż jak w końcu padnie ta decydująca kropla, nie będę miała dokąd pójść :(

poniedziałek, 21 marca 2016

Walka i praca

Coraz dalej brnę w kurs Michała Szafrańskiego, dzisiaj czeka mnie dzień 12. I szczerze mówiąc jestem bardzo mocno zmotywowana. Może nawet trochę za bardzo ;) Wyjdzie na to, że z lekkoducha z luzackim stosunkiem do pieniędzy stanę się ostatnią sknerą. Ale faktem jest, że (przynajmniej na razie) dużo większą satysfakcję mam z tego, że zbudowałam fundusz awaryjny i odłożyłam na fundusz wydatków nieregularnych, niż z "zainwestowania" dodatkowego pieniądza - jak czyniłam onegdaj - w nową parę butów czy ciuch. Jedyne szaleństwo w tym miesiącu to nowa płyta Martyny Jakubowicz - bo z autografem :)

No i dzięki materiałom na blogu Michała napisałam wreszcie "prawdziwy" budżet domowy, taki w Excelu, co to wszystko sam mi przelicza. Sumiennie wpisuję każdziutki wydatek, zbieram paragony, normalnie szał! Teraz muszę jeszcze przekonać męża by dokonał rytualnego przecięcia swoich kart kredytowych. Mam nadzieję, że wiedziony choćby poczuciem winy, dokona tego. A poczucie winy ma z czego wziąć. Ostatnio mieliśmy karczemną awanturę o pieniądze. To one stają się problemem nr 1 w naszym związku. A konkretnie kredyt na to jego cholerne, wymarzone Subaru. Pewnie pisałam już o tym, że efekt wzięcia tego kredytu jest taki, iż to ja ponoszę większą część bieżących wydatków. Gdybym nie miała dodatkowych zleceń w ogóle byśmy popłynęli. Dlatego z jednej strony czuję nóż na gardle, że muszę zarabiać, choćby nie wiem co, a z drugiej, mam poczucie krzywdy, że haruję jak wół, a dla siebie praktycznie nic z tego nie mam. Staram się jednak o tym nie myśleć, nie zagłębiać się w analizowanie przyczyn tego stanu rzeczy. Jest jak jest i trzeba coś z tym zrobić. Dobrze, że zawczasu zadbałam o to by mieć co na siebie włożyć :))) Najpierw więc spłata kart i debetów, a następnie budowanie poduszki finansowej. Do końca roku chciałabym, byśmy spłacili te zasrane karty i debety, by z początkiem 2017 r. nadwyżki finansowe (oby takie były) móc odkładać już tylko na poduszkę finansową.

A oprócz tego walczymy z chorobami. Mysia wychodzi z paskudnego zapalenia krtani, więc Pupu - rzecz jasna - zachorował na zapalenie oskrzeli. Nie ma kto się nimi zająć, kombinujemy jak można. Trochę babcie, trochę my, a dziś np. nie było wyjścia i musiałam zabrać maluchy do pracy, później lekarz, więc wieczorem trzeba było nadrobić to, czego nie zdążyłam w pracy. Oczywiście jak na złość, w pracy, zamiast spokojnie oglądać bajeczki, postanowili sobie zorganizować liczne zabawy polegające głównie na szaleńczym bieganiu i czołganiu się po podłogach, ze wznoszeniem gromkich okrzyków of kors. Słodkie dzieciaczki, naprawdę...

Staram się brzmieć dobrze, ale dwie ostatnie noce były praktycznie nieprzespane bo Pupu tak kaszlał. Czuję się jak zombie. Zresztą ciągle jestem taka zmęczona, że zasypiam już we wszelkich możliwych warunkach. Niebezpiecznie jest mi się kąpać w wannie, bo notorycznie tam zasypiam. Ostatnio zasnęłam z głową na klawiaturze, a kilka dni wcześniej, na urodzinach szwagra. I tak szczerze mówiąc, zastanawiam się czy ze mną jest coś nie w porządku, że mam za duże oczekiwania i ciągle czuję się pokrzywdzona, bo muszę pracować również wieczorami i w weekendy, a przecież jednak większość pracuje i wychowuje dzieci, czy naprawdę jestem zajechana do cna...

środa, 2 marca 2016

Praca i finanse - czyli dwie kule u nogi :)

Ostro szukam pracy. Tzn. na tyle ostro, na ile to możliwe w warunkach bardzo kiepskiego rynku. Jest sporo roboty dla aplikantów i absolwentów, dla prawników z uprawnieniami i dużym doświadczeniem niekoniecznie, a jeśli już, to szukają osób o specyficznej specjalizacji i doświadczeniach zawodowych albo ze znajomością niemieckiego, którego ja nie znam ani w ząb.

Wysłałam kilka CV w różne miejsca, przy czym tak z ogłoszenia znalazłam tylko 2. Wczoraj byłam na rozmowie w firmie z branży finansowej. W sumie rozmowa sympatyczna, wrażenie pozytywne, ale raczej nic z tego nie będzie - oni szukają kogoś, kto już działał na rynkach kapitałowych (nie wspomniano o tym w ogłoszeniu), a moje doświadczenie w tych tematach jest nikłe. Oczywiście zapewniłam, że nie mam problemu z tym, żeby się uczyć nowych rzeczy, ale miałam wrażenie, że mój brak konkretnych, oczekiwanych przez nich kompetencji sprawił, że zupełnie stracili zainteresowanie mną. Spodziewałam się pytań w stylu największy sukces, największa porażka, wyzwanie itd., dlaczego chcę zmienić pracę, a żadne z nich nie padło. Tylko o oczekiwania finansowe, które prawdopodobnie wydały się im wygórowane. No nic, zobaczymy, na przełomie marca i kwietnia mają się odezwać.

Natomiast zaczęłam się wahać, mieć poważny dylemat. Bo teraz jest tak, że co miesiąc mam nienajgorszą pensję, przedszkole dla synka tuż przy pracy, bardzo korzystne warunki parkowania samochodu, nie muszę siedzieć 8h w biurze, w razie potrzeby nie ma problemu z pracą zdalną. Jest po prostu wygodnie. I zastanawiam się o co mi tak naprawdę właściwie chodzi. Czy to rzeczywiście jest tak, że zostałam potraktowana nieuczciwie, czy może problem jest we mnie, w mojej głowie? Może naprawdę mam złe nastawienie? Wygórowane oczekiwania? Faktycznie wykazuję za mało zaangażowania i chcę mieć święty spokój? Może w każdej pracy będzie mi źle, bo każda wymaga zaangażowania? Zatem kiedy i co się ze mną stało? Pracuję od 18 lat, bez przerwy, przez ten czas byłam dobrze oceniana przez pracodawców, w obydwu ciążach pracowałam do oporu, po 5-6 miesiącach macierzyńskiego wracałam do pracy, moi szefowie zawsze mogli na mnie liczyć.

Może jestem po prostu zmęczona? Wypalona? Może potrzebuję 2 miesięcy urlopu i wtedy znajdę w sobie nowe pokłady energii? I pomyślę sobie, że fantastycznie jest prowadzić kilkadziesiąt podobnych procesów, których prowadzenie aktualnie wydaje mi się robotą głupiego? Może wtedy z satysfakcją będę rozliczać klientów i analizować zestawienia??

Nieee... nigdy nie będzie mi sprawiać satysfakcji prowadzenie podobnych do siebie procesów i rozliczanie klientów oraz analizowanie zestawień. To nie moja bajka. Wolę się uczyć czegoś nowego. Robić coś... bardziej twórczego. Może w ogóle powinnam się przebranżowić? Tylko na co??

Równolegle ze wzmożeniem związanym z pracą przeżywam wzmożenie związane z finansami. Wyobraźcie sobie, że przez ostatnie półtora tygodnia miałam na koncie 0 złotych, chociaż moje przychody w lutym były relatywnie wysokie. Nie wiem co się dzieje z kasą, nie wiem gdzie ona się podziewa. Postanowiłam zrobić pierwszy w życiu budżet domowy na miesiąc marzec oraz zarejestrowałam się na kurs "Jak walczyć z długami" prowadzony przez Michała Szafrańskiego (http://jakoszczedzacpieniadze.pl/). Muszę to wreszcie ogarnąć bo jestem coraz bardziej załamana. Jak można nie mieć żadnych oszczędności, mało tego - nie mieć w ogóle pieniędzy pod koniec miesiąca??? Szukałam winy w mężu, który ma lekką rękę do pieniędzy i popełnił parę kosztownych głupot. Ale wina tkwi też we mnie. Mam skłonność do tego, by niskie poczucie własnej wartości rekompensować sobie zakupami. Poza tym do tej pory przyświecała mi zasada, że przecież za tę ciężką pracę coś mi się, do cholery, od życia należy. Nagroda jakaś. Nie mówię tu o szaleńczych wydatkach, rozbijaniu się po SPA i salonach piękności, wydawaniu nie wiadomo ile na ciuchy, ale wiecie jak to jest - grosz do grosza... Nasze dzieci chodzą do płatnych placówek edukacyjnych, ale to traktuję jako inwestycję, a nie fanaberię. No ale skoro zdecydowaliśmy się ponosić koszty tej inwestycji musimy, jak się okazuje, jednak się poświęcić i zrezygnować z pewnych przyjemności.

Smutno mi trochę z tego powodu, bo mam wrażenie, że żyję tylko po to by pracować i spłacać należności. Mam jednak płomyk nadziei, że jak kiedyś spłacę debet i wreszcie coś odłożę, to wtedy będę mogła trochę popuścić paska. Teraz trzeba go mocno, bardzo mocno zacisnąć, bo po sporządzeniu budżetu na marzec okazało się, że saldo wynosi -1.116 złotych. Wydajemy więcej niż zarabiamy. Szacuję, że co najmniej przez rok muszę zapomnieć o jakichkolwiek zakupach na swoją rzecz (poza absolutnie niezbędnymi, przy czym nie mam tu na myśli nowych butów i ubrań ;), wyjazdach wakacyjnych, zwłaszcza zagranicznych. Teraz nas na to nie stać. Najgorsze jest to, że pewnie postawa "sknery" wymusi ograniczenie kontaktów towarzyskich, bo one zawsze wiążą się z wydatkami.   Ciekawe czy za rok będziemy jeszcze mieli przyjaciół...

środa, 27 stycznia 2016

To by było na tyle jeśli chodzi o moją świetlaną, zawodową karierę

Pisałam w poście z 5 marca 2015 roku o tym, że zostałam w obecnej pracy, gdyż złożono mi propozycję, której się nie odrzuca. Z datą obowiązującą od 2 stycznia 2016. Nie wspominałam o tym, ale gdy przyjaciele przyszli z szampanem by oblewać ten "sukces", byłam powściągliwa, wolałam nie zapeszać, za każdym razem podkreślałam, że nie przywiązuję się do tej propozycji - póki nie stanie się faktem. Jedna z Was skomentowała mój post z 5 marca zeszłego roku, że pewnie mam wszystko na piśmie, ale oczywiście,  że nie mam nic na piśmie. "Zaufanie jest najważniejsze" - jak powiada mój szef.

Pod koniec zeszłego roku sądziłam, że coś się zacznie dziać w związku z moim zapowiadanym awansem. Ale nic się nie działo. W międzyczasie wielokrotnie dochodziłam do wniosku, że ten awans może być tylko iluzoryczny i wyjdę na tym jak Zabłocki na mydle - odrobina prestiżu, drobny zastrzyk gotówki, połączony z wymogiem całkowitego poświęcenia się robocie. Miałam wrażenie, że to jednak jest wysoka cena. Poza tym bałam się zepsucia relacji z koleżankami, ale wszyscy znajomi mówili mi, że nie mam się na to oglądać.

Przyszedł styczeń i nadal nic nikt nie wspominał o obiecanym mi awansie, aż do połowy miesiąca, kiedy to przyszedł do mnie mój szef i pod pozorem troski o mnie ("co się z tobą dzieje, masz jakieś problemy? jesteś zupełnie inną osobą niż jeszcze pół roku temu") po prostu zrównał mnie z ziemią. Konkluzja była taka, że wykazuję za mało zaangażowania, ale rzeczy, które mi powiedział, były naprawdę okropne. Strasznie się popłakałam (of kors, gdy już skończyliśmy gadać, bo w trakcie rozmowy nie mogłam pojąć co się właściwie dzieje) i płakałam całą drogę do domu i w domu też. Chciałam się jakoś obronić i następnego dnia zadzwoniłam do niego by umówić się na kolejną rozmowę w 4 oczy, ale nie miał czasu przyjechać do biura i zaproponował byśmy pogadali przez telefon. W sumie dobrze się stało, bo pod koniec tej rozmowy znów miałam łzy w oczach. Wszystkie zarzuty z dupy. Nic merytorycznego. Zastanawiałam się naprawdę głęboko nad tym, że może on faktycznie widzi mój brak motywacji, moje zniechęcenie, może nawet wypalenie zawodowe, ale prawda jest taka, że mimo to pracuję raczej solidnie. Nie zawalam (chyba). Jak się za coś zabieram to staram się naprawdę angażować i drążyć tematy. Czasem, z braku czasu po prostu, nie mam możliwości takiego naprawdę rzetelnego podejścia do niektórych kwestii, ale to naprawdę wynika z braku czasu i sama nad tym boleję, że taka jest gówniana organizacja pracy.  Rzeczywiście czasem bywa tak, że nie mogę się zabrać za pracę, trochę się snuję, jestem zniechęcona, ale jak zaczynam czuć nóż na gardle to daję radę. Przedstawione mi zarzuty dotyczyły kwestii trzecio i czwartorzędnych i raczej takich, że nikt by nie przypuszczał, że ktoś na moim stanowisku powinien zaprzątać sobie głowę takimi rzeczami jak czynności techniczne i za nie odpowiadać.

Ostatecznie ustalone zostało, że za trzy miesiące się spotkamy by sfinalizować mój opóźniony awans. Oczywiście o ile "postawię kropkę nad i". Ale ja już mam to gdzieś. Czuję się oszukana. Nawet jeżeli szefostwo stwierdziło, że się nie nadaję, mogli załatwić to bardziej elegancko, bez mieszania mnie z błotem.  Podejrzewam, że chodziło wyłącznie o to by zatrzymać mnie w firmie bo było roboty dużo. Mało tego - podejrzewam, że od początku wcale nie chcieli mi dać tego awansu i to miała być taka kara, swego rodzaju prztyczek za to, że miałam pomysł by odejść do konkurencji - wiem, że pachnie to manią prześladowczą i teorią spiskową :)

Pomyślałam też, że to kara za tamtą złamaną w mojej niedoszłej pracy obietnicę.

Niezależnie od wszystkiego, muszę zacząć się porządnie organizować i szykować jaką alternatywę. Raczej nie jestem w stanie pracować tam dłużej.