poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Varia

Nastrój mam podły ostatnio, przez tarapaty finansowe, w które co chwilę, nie ukrywam, że z własnej winy, wpadam. Mam tego serdecznie dosyć. Marzę o tym, by przestać wreszcie oglądać każdą złotówkę i wyjść na prostą, ale do tego jeszcze trochę czasu. Z zazdrością patrzę na kobiety spacerujące po pobliskim centrum handlowym z torbami pełnymi zakupów w dłoniach. Ja przyjeżdżam tam wyłącznie na zakupy spożywcze lub do apteki. Nie wiem o co chodzi, co się dzieje i dlaczego takie z nas nieogary jeśli chodzi o pieniądze, ale zaczyna mnie to poważnie wkurwiać. Okoliczności nam niezbyt sprzyjają, ale okoliczności przecież nigdy nie są sprzyjające. W każdym miesiącu coś wypada. W zeszłym zapłata zaległych podatków i urodziny Mysi, które zorganizowałam jej w dzieciowej knajpce - tak jak marzyła. W tym miesiącu - zapłata (słonego) wpisowego do szkoły społecznej, ubezpieczenie samochodu i kilka drobnych napraw, które trzeba wykonać przed sprzedażą. Wiecznie pod kreską, wiecznie z jakimś ciągnącym się długiem. Żeby nie było za łatwo, pstryknął mnie dziś fotoradar. Biednemu wiatr w oczy :( Oczywiście gdy nieudolnie zabieram się za budżetowanie na następny miesiąc wygląda to wszystko bardzo super, wysokie nadwyżki uśmiechają się z ekranu kalkulatora i robię się pełna optymizmu. I NIGDY nic z tego nie wychodzi. ZAWSZE się nie domyka. Wyobraźcie sobie, że 30 marca pojechałam w delegację. Dostałam zaliczkę, ale musiałam zatankować samochód, zapłacić za autostradę i już było po zaliczce. Moim ostatnim wydatkiem był zakup dwóch napojów energetycznych na stacji benzynowej o godzinie 6.30 rano. Później okazało się, że na koncie mam 1,69 zł. Okazało się, że jestem całkowicie i dokumentnie spłukana i że nawet nie mam za co kupić sobie cholernego hot-doga. Nie wiedziałam czy mam się śmiać, czy płakać i nie mogłam uwierzyć jaka jestem beznadziejna.

W związku z tą nieciekawą sytuacją już postanowiliśmy, że na wakacje w tym roku pojedziemy wyłącznie na działkę. Może chociaż dzieci uda się wyekspediować z babciami nad morze... Natomiast marzenie by wyrwać się z tej finansowej pętli, która nam ściska gardła, jest silniejsze niż marzenie o wypoczynku gdzieś. Ale skoro o działce mowa tam też czeka nas sporo inwestycji. I dzieciakom trzeba pokój przeorganizować, bo Mysia idzie do szkoły, musi mieć biurko, trzeba kupić im piętrowe łóżko i zrobić wreszcie szafy oraz regały z prawdziwego zdarzenia. Znów szykują się spore wydatki...

Cudownie byłoby, gdybyśmy w przyszłym roku mogli gdzieś wyjechać na Wielkanoc, bo w związku z już prawie minionymi świętami mam refleksje analogiczną jak w latach ubiegłych, a mianowicie, że z coraz większym trudem przychodzi mi godzenie się z tym potwornym marnotrawstwem wolnego czasu. Wczoraj byliśmy u mojej mamy i najbardziej konstruktywną rzeczą, jaką zrobiłam przez te 8,5 godziny, był około 30 minutowy spacer z Pupu. Poza tym siedzenie, przeglądanie prasy (ja) lub multimediów (mój brat i bratowa), przerywane zdawkowymi rozmowami i jedzeniem. Dziś musiałam nadrobić trochę zaległości z pracy, a później pojechałam do mojej szwagierki, gdzie spędziłam kilka godzin na jedzeniu i rozmowach nieco bardziej intensywnych niż u mojej mamy.

Natomiast dużym pozytywem dzisiejszego dnia jest to, że udało mi się znaleźć czas na trening z Ewą Chodakowską. Zaczynam trzeci tydzień ćwiczeń z nią. Staram się ćwiczyć trzy razy w tygodniu i jestem bardzo podekscytowana. Nie jestem jej wyznawczynią, jak niektóre dziewczyny, po prostu bardzo pasuje mi taka forma aktywności fizycznej, kiedy mogę ją podjąć dokładnie wtedy, kiedy mam wolnych 40 minut. Nie muszę nigdzie łazić co jest dla mnie olbrzymią zaletą. I naprawdę czuję, że te ćwiczenia uwalniają mi endorfiny i jakby trochę uzależniają, bo z niecierpliwością myślę o kolejnym treningu. Zaczynam też trochę przemyśliwać nt. diety, ale zobaczę jakie efekty przyniosą same ćwiczenia bez zmiany w sposobie odżywiania. Uważam, że nie odżywiam się źle, natomiast jestem bardzo łakoma, jem dużo i to na pewno jest płaszczyzna do tego by się nieco zdyscyplinować. Moim grzechem jest też jedzenie późnych kolacji. Wchłaniam sporo węglowodanów, bo nie umiem odmówić sobie pieczywa czy makaronów. Ciągle zapominam, że moja przemiana materii jest o jakieś 75% mniej wydajna niż 15 lat temu. Zawsze bardzo lubiłam jeść, a nieodmiennie byłam chuda jak patyk. Tylko niestety po mamie miałam i zawsze będę mieć masywne nogi. Natomiast jestem pewna, że z brzuchem, biodrami i udami można sporo zrobić. Chociaż noszę rozmiar 36 nie czuję się dobrze z aktualną sylwetką. Nie wiem ile ważę, bo nasza waga zepsuła się jakoś niedługo po urodzeniu Pupu i od tamtej pory nie mam z nią kontaktu. Niemniej jednak widzę, że nie jest dobrze, a brzuch to w ogóle jest jakaś masakra. Przerażające jest to, że już zawsze będę musiała wkładać wysiłek i przestrzegać rozmaitych ograniczeń  by wyglądać szczupło.

Z mężem nie układa mi się najlepiej, ale to jest temat - rzeka. Na razie wyjechał na 4 dni w delegację i tak naprawdę fajnie mi jak go nie ma. Nie działa mi na nerwy swoją obecnością i wiecznym gapieniem się w ekran ajfona. Gdyby nie to, że dzieci (prawdopodobnie z powodu zmęczenia) solidarnie i równo uderzyły w płacz z powodu olbrzymiej tęsknoty za tatusiem i płacz ten trwał nieprzerwanie chyba z pół godziny, a ja nie mogłam zająć się bardziej rozbudowanym pocieszaniem bo musiałam przygotować im kolację, kąpiel i łóżka, to byłoby super git. Ciekawe jak poradzimy sobie z codzienną logistyką. Dawno nie zostawałam z dzieciakami sama na tak długo.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz