czwartek, 28 maja 2015

Nie wiem od czego zacząć, może najpierw od pozytywów :)

Zaczęłam ćwiczyć programy Ewy Chodakowskiej. Zmobilizował mnie mąż, który po pierwsze - codziennie wykonuje siedmiominutowy, ale bardzo intensywny zestaw ćwiczeń, a po drugie - regularnie biega, przebiegł półmaraton, a teraz przygotowuje się do maratonu. Wziął się chłop za siebie, naprawdę. No i głupio mi się zrobiło, że ja porzuciłam usportowienie, dlatego pomyślałam, że spróbuję z Chodakowską, żeby nie wyrzucić w błoto pieniędzy na jakieś karnety siłowniane, z których później i tak nie będę korzystać. Muszę Wam powiedzieć, że mocno się wkręciłam. Staram się ćwiczyć 3 razy w tygodniu, czasem wychodzi 2, ogólnie od dwóch miesięcy "jadę z tematem" :) I to działa! Jestem żywym dowodem. Zmieniłam też sposób odżywiania, ale to przyszło jakoś tak naturalnie, po prostu jestem silnie zmotywowana i szkoda mi niszczyć efekty tych treningów, które naprawdę nie są łatwe. Raz się wyłamałam i obżarłam wieczorem podstarzałymi czipsami z sosem czosnkowym. Przez kolejne 4 dni cierpiałam na ostre dolegliwości pokarmowe, więc odechciało mi się takich szaleństw. Nie mam żadnej konkretnej diety, po prostu jem mniejsze porcje, ograniczyłam pieczywo, mięso i ziemniaki. Dużo rzadziej piję też alkohol, już raczej nie zdarza się lampka wina  czy szklanka piwa do filmu wieczorem, a co za tym idzie, przestałam jeść przekąski, które zwykle się zjada w takich alkoholowych sytuacjach. Efekt jest taki, że obwody ud zjechały po ok. 2,5 cm, obwody łydek po ok. 1,5 cm, talia 5 cm, biodra też chyba z 5 cm. Mieszczę się w spodnie, które nosiłam w czasach pociążowej chudości, a później zawsze już były na mnie za małe. Oby wytrwać w tej pozytywnej sytuacji.

Niestety poza wypracowaniem "nowej figury" mam gorszy okres w życiu. Jestem zdołowana, zniechęcona i apatyczna. Nie lubię swojej pracy. Doszłam do wniosku, że to nie jest tak, że inne miejsce pracy by cokolwiek zmieniło, ja po prostu nie czuję się dobrze w swoim zawodzie. Kolega zdiagnozował mnie ostatnio i uświadomił, że źródłem moich niepokojów zawodowych jest niskie poczucie własnej wartości. Ja dlatego nie lubię swojej pracy, bo ta robota mnie cholernie stresuje, a stresuje mnie cholernie dlatego, że ciągle się boję, że popełnię (lub już popełniłam, co dopiero za jakiś czas wyjdzie na jaw) jakiś straszliwy fuck up, a zważywszy, że zajmuję się wyłącznie dużymi tematami, strach ma naprawdę wielkie oczy. Nie wierzę w swoje umiejętności, w swoją wiedzę. Prawda jest taka, że cały czas mam wrażenie, że nic sobą nie reprezentuję, a to, że jestem tu gdzie jestem, to jakieś niesamowite i zupełnie przypadkowe zrządzenie losu.

Moje małżeństwo też się sypie. Tak źle chyba jeszcze nie było. Jesteśmy jak współlokatorzy, skazani na siebie, staramy się w miarę zgodnie funkcjonować, ale nie ma w tym ani grama serdeczności, czułości, nie ma niczego (jak powiadał klasyk). Rację miał Jean Paul Sartre, że każdy człowiek jest samotna wyspą. Ja tak właśnie się czuję na świecie. Czytałam też ostatnio artykuł w "Twoim Stylu" o osobach, które dążą do tego by niszczyć związki i skąd się takie działania biorą. Jedną z przyczyn jest syndrom DDA. Jak pewnie wspominałam, mój ojciec był alkoholikiem. Myślałam, że te wszystkie historie o DDA mnie nie dotyczą, że jestem silnie opancerzona i ze wszystkim daję sobie radę. Teraz poczułam jakąś wewnętrzną psychiczną rozsypkę w związku z tym ojcem moim i ciężar całego tego syfu, którego była świadkiem lata temu. Zaczęłam mieć podejrzenie, że jednak możliwe, iż mam ostro "zryty beret", jak to się mówi młodzieżowo.

Główną przyczyną ostatnich niepowodzeń w małżeńskim życiu jest ciągłe poczucie głębokiego rozczarowania postawą mojego męża. On nie jest typem, który występuje z jakąś inicjatywą do czegokolwiek .Wszystko wymyślam, organizuję, rozkręcam ja. I już zaczynam być tym cholernie zmęczona i wkurwiona. Do szału mnie doprowadza ta jego inercja. Nie wykona żadnego ruchu jeśli nie wskażę mu co i jak ma wykonać. Ostatnio czara goryczy się przebrała, gdy po dwumiesięcznym marudzeniu musiałam sama zabrać się za organizowanie wymiany tarasu na działce. Uznałam, że to jest bardzo, ale to bardzo słabe, że ja muszę nawet takimi tematami się zajmować. Natomiast gdy powstała kwestia zakupu jego wymarzonego samochodu w 3 dni miał ogarnięty temat, łącznie z załatwionym kredytem. No i właśnie - mieliśmy oszczędzać, ale to wszystko poszło w kąt jak wynikła sprawa samochodu. Egoista. Wiem, że tak ogólnie jest typem dobrego męża, super potrafi zająć się dzieciakami, chociaż prawda jest taka, że odkąd kupił ten swój samochód to praktycznie nie wypuszcza z dłoni telefonu, bo ciągle albo siedzi na forum albo esemesuje z kolesiem, od którego kupił tę brykę. To też mnie doprowadza do szewskiej pasji. Często mam takie uczucie, że ręce mi opadają nad jego bezmyślnością, przestaję go szanować. Może to właśnie przejaw tego dążenia do zniszczenia związku? Bo może powinnam odpuścić, wyluzować, skupić się na jego zaletach, a nie oczekiwać, że nagle wykrzesa z siebie jakąś inicjatywę, skoro nigdy tego nie potrafił? Z drugiej strony wiem, że gdyby nie ja, to tkwilibyśmy nadal w tym samym miejscu, w którym byliśmy 6 czy 7 lat temu i w naszym życiu nic by się nie działo i nie zmieniało. To mnie bardzo obciąża.

W ciągu ostatnich kilku dni nawet chciałam z nim pogadać, tak na poważnie, o tym co dalej, ale za każdym razem czymś tak głęboko wyprowadzał mnie z równowagi, że nie było mowy o żadnej konstruktywnej rozmowie.

Konkluzja całej tej historii jest taka, że postanowiłam iść do psychologa. Do 3 razy sztuka.

3 komentarze:

  1. Ewcia mobilizuje wiele z nas :). Gratuluje efektow ja sie obijam i u mnie poki co nie widac nic bo nie regularnie cwicze. Ja po jej cwiczeniach czuje sie szczesliwa heh
    Apropo meza nasuwa mi sie mysl, przykra ale raczej jej nie napisze:/

    OdpowiedzUsuń
  2. jkakbym czytała o swoim małżeństwie :(

    OdpowiedzUsuń