wtorek, 23 maja 2017

Bolonia

Nie wiem czy o tym już wspominałam, ale dni od 11 do 14 maja spędziłam w Bolonii i to... służbowo! Wybrałam się tam na regionalną konferencję międzynarodowego stowarzyszenia kancelarii prawnych, którego członkiem jesteśmy od 2015 roku. Konferencja była poświęcona obsłudze prawnej osób fizycznych. Długo zastanawiałam się o czym mówić, bo nie chciałam opowiadać o testamentach i rozwodach (jak słusznie podejrzewałam, wszyscy o tym gadali). Ostatecznie stwierdziłam, że super tematem będzie reprywatyzacja - zjawisko raczej nieznane na zachodzie Europy, a przynajmniej nie na taką skalę jak u nas i dla obcokrajowców na pewno przez to ciekawe. Przygotowałam prezentację z informacjami i ogólnymi zasadami reprywatyzacji oraz kazus dotyczący zwrotu obrazów z Muzeum Narodowego na rzecz właścicieli - obrazy zostały zabrane ze znacjonalizowanego majątku ziemskiego, umieszczone w Muzeum, a później jak majątek wrócił do dawnych właścicieli, wytoczyli proces o zwrot zabranych obrazów - szalenie ciekawa sprawa.

Konferencja zaczynała się w piątek, ale my (bo korzystając z okazji, że za mnie zapłaci Kancelaria, zabrałam też Męża) przylecieliśmy już w czwartek. Dla uczestników, którzy będą na miejscu w czwartek (czyli dla prawie wszystkich), zorganizowano kolację, ale ja już dużo wcześniej mailowo poinformowałam, że mnie na tej czwartkowej kolacji nie będzie. Szczerze mówiąc, wolałam powłóczyć się z Mężem po mieście niż siedzieć na kolacji z nieznanymi osobami, z którymi i tak miałam spędzić cały następny dzień. Pech chciał, że byliśmy zakwaterowani wszyscy w tym samym hotelu - jak tylko przyjechaliśmy napatoczyliśmy się na jednego z organizatorów. Ogarnął mnie lekki stres, że teraz wszyscy już będą wiedzieli, że mimo iż jestem, na kolację się nie wybieram, ale przejmowałam się tym tylko przez chwilę. Wydawało mi się, że w sumie kogo to obchodzi co robię i dlaczego mnie nie ma na kolacji. Byłam przekonana, że nikt się tym nie zainteresuje. Niestety, nie tylko się tym zainteresowano, ale wręcz chciano mnie ściągnąć na tę pieprzoną kolację. Po powrocie z włóczęgi po Bolonii siedziałam przed kompem i dopracowywałam prezentację, a tu telefon dzwoni - jedna z organizatorek z pytaniem czy przysłać po mnie taksówkę. Byłam w takim szoku, że (dość obcesowo, przyznaję) odpowiedziałam, że nie przyjdę na kolację i zobaczymy się jutro. No i to zdarzenie wprawiło mnie w prawdziwą panikę. Zdałam sobie sprawę z tego, że cała ta konferencja to tylko pretekst do tego by się spotkać i nawiązywać relacje. Że tak naprawdę najważniejsze są właśnie te kolacje i pogaduchy i że gdyby moi szefowie dowiedzieli się, że nie poszłam na kolację, wręcz odmówiłam wzięcia w niej udziału, natychmiast urwaliby mi łeb, bo po to właśnie mnie tam wysłali. No i że popełniłam straszliwe faux pas nie idąc tam. Pół nocy nie spałam z tego powodu. Nie dość, że byłam już na maksa zestresowana tym, że przed gronem (niezbyt licznym  - ok. 20 osób, ale jednak) kompletnie obcych osób mam wygłosić prezentację po angielsku i cały dzień porozumiewać się z nimi w tym języku, to jeszcze świecić oczami, że nie byłam na kolacji.
Poczułam się naprawdę osaczona. WSZYSCY pytali mnie dlaczego nie byłam na kolacji. Wyobrażacie to sobie? Widzę tych ludzi pierwszy raz na oczy, przedstawiam się i zaraz muszę się tłumaczyć. Poza tym ciągłe small talks. Nienawidzę tego. Mam problem z takimi pogaduszkami do obcych nawet po polsku, a tu cały dzień musiałam się szczerzyć i gadać o jakichś kompletnych pierdołach. Nie było szans na to, by pijąc kawę pogapić się w okno. Cały czas trzeba było rozmawiać z kimś. Były takie momenty, że orientowałam się, że stoję sama, podczas gdy wszyscy inni są skupieni w jakieś grupy, no i zaraz trzeba było się jakoś wkręcić do jednej z grup. Koszmar.

Moje wystąpienie nie wypadło najlepiej, denerwowałam się straszliwie i to na pewno było widać. Ale były pytania z sali (właściwie to jedno, ale lepszy rydz niż nic), a po mojej prezentacji jedna z uczestniczek zapytała czy mogłabym jej podesłać moje "dzieło", bo kazus z obrazami niesamowicie ją zaciekawił.

W trakcie konferencji była przerwa na lunch i kilka przerw kawowych, a wieczorem kolacja (na którą tym razem poszłam i to z Mężem). W związku z tym, że czułam wewnętrzny (i zewnętrzny też) imperatyw nawiązywania relacji, cały czas mówiłam i to po angielsku, więc pod tym względem wyjazd to była rewelacyjna sprawa. Miałam dotychczas wielkie opory żeby mówić w tym języku, chociaż znam angielski na dość wysokim poziomie. Właściwie był to jeden z głównych powodów, dla których zdecydowałam się pojechać - wiedziałam, że wreszcie będę musiała przełamać opory. To się udało. Ale tak ogólnie to było bardzo wyczerpujące doświadczenie. Powiedzieć, że wyszłam ze swojej strefy komfortu, to nie powiedzieć nic. Zastanawiałam się ciągle czy nie palnęłam jakiegoś głupstwa, byłam bardzo zestresowana przez cały czas do tego stopnia, że w nocy nie mogłam spać. W Bolonii byliśmy aż do niedzieli, co chwilę spotykałam w hotelu uczestników konferencji i w związku z tym nerwy nie opuszczały mnie ani na chwilę.

Mogę jednak powiedzieć, że pierwsze koty za płoty. Jeśli będzie okazja żeby jechać na podobne spędy, na pewno z niej skorzystam, choćby po to żeby podszlifować język.
A Bolonia jest fantastyczna. Zdjęcia robił Mąż, może coś wrzucę, jak już je ogarniemy, ja cyknęłam kilka fotek komórką na targu, ale nie chcą się załadować :/




2 komentarze:

  1. Nie uważasz, że osadzasz siebie bardzo surowo? Miałaś prawo nie pójść na kolację-przeciez mogłaś poprostu źle się poczuć tak?fakt że tego typu spotkania sprzyjają nawiązywaniu kontaktów biznesowych ale to poprostu nauczka na przyszłość. Nie ma się czym przejmować. Mam nadzieję że przynajmniej podobało ci się na wieczornym spacerze po mieście 😃😃😃

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj tak! W sumie cały wyjazd był super, niepotrzebnie się tak nakręciłam. Chyba powinnam powrócić do picia melisy ;)

      Usuń