czwartek, 19 października 2017

Jestę zwycięzcom ;)))

W niedzielę zadebiutowałam na dystansie maratońskim. Zadebiutowałam z powodzeniem :))) Plan minimum był taki, żeby pokonać 42 km 195 m w limicie czasu, który wynosił 6h. Plan średni zakładał by uczynić to w czasie poniżej 5h, a zgodnie z planem maksimum - od początku traktowanym przez mnie w kategoriach raczej życzeniowych - by przebiec maraton w czasie między 4.40 a 4.45.

Ostatecznie do mety dobiegłam po 4 godzinach i 55 minutach. Spodziewałam się ogromnego wzruszenia, dumy, wielkich emocji, ale nic takiego nie nastąpiło.Okropnie bolały mnie nogi i po odebraniu medalu i zwróceniu chipa chciałam jak najszybciej jechać do domu.

No ale od początku.

Jak już pewnie wspominałam, w okresie około miesiąca przed maratonem ostro się spięłam pod względem treningowym i higieny życia, tj. faktycznie biegałam 3 razy w tygodniu oraz porzuciłam wszelkie używki (oprócz kawy). W tygodniu poprzedzającym maraton jadłam dużo makaronu i dbałam o dobry sen. Opłaciło się. Byłam wypoczęta. W dzień maratonu obudziłam się już o 5, bo z emocji nie mogłam dłużej spać. Wszystko miałam przygotowane dzień wcześniej, więc przez 1,5 godziny, dla zabicia czasu i uspokojenia psychiki, czytałam "Grę o tron". Później zabrałam się za śniadanie i tutaj nastąpił pierwszy zły znak - otóż okazało się, że nie ma płatków owsianych, które zawsze jadam przed biegami, a także pieczywa, które jadam przed biegami gdy zdarzy się, że nie ma płatków owsianych. Zostałam skazana na Cinni Minis, których NIGDY nie kupujemy, a co do których akurat kilka dni wcześniej M. uległ dzieciom. Nie wiedziałam czego się spodziewać po Cinni Minis, a nie należy eksperymentować przy takich przedsięwzięciach jak maraton. Wszystko powinno być znane i sprawdzone. Śniadanie nie było i to wpędziło mnie w stres, który trochę opadł gdy udało mi się (wybaczcie!) sfinalizować wypróżnienie. Jest to ważny aspekt startu w zawodach, bo bieg z pełnymi kiszkami nie jest ani przyjemny ani łatwy.

Z domu wyszłam godzinę przed startem. Spotkałam w tramwaju znajomego, który też brał udział w  maratonie, więc sobie pogawędziliśmy co pozytywnie na mnie wpłynęło. Następnie ogarnęłam toaletę, pokręciłam się w strefie startu, znalazłam swój sektor no i zaczęła się rozgrzewka. Niestety po rozgrzewce okazało się, że nie możemy wystartować, bo są jakieś problemy techniczne na trasie i policja nie chce jej odebrać. Staliśmy więc jak kołki - 7.500 ludzi - czekając aż wreszcie będzie można pobiec.

Ustawiłam się za pacemakerami na 4:45. Zaraz po starcie wypadł mi jeden żel, na szczęście w domu miałam zapasowy więc napisałam do M. żeby mi go zabrał. Pierwsze 15 km było na luzie, na 10 km spotkałam kibicującego mi kolegę, później w okolicach 14 czy 15 km zauważyłam znajomą i moje dzieci z M., więc wyściskałam ich, odebrałam żel i poleciałam dalej. Po pokonaniu połowy zaczęły się schody. Już nie biegło się łatwo, ale na kilometrze chyba 23 znów przyuważyłam moich, co podniosło mnie na duchu. Do 25 km jakoś się kulałam. Później zaczął dokuczać mi ból w kostkach tak nieznośny, że kawałek musiałam przejść. Pacemakerzy zniknęli mi z oczu, postanowiłam jednak, że do 30 km jakoś muszę dać radę, a od 30 km to już w sumie z górki ;) Nawet jak przejdę pozostałych 12 km to zmieszczę się w limicie. Bałam się, że w okolicach 30 km złapie mnie kryzys, do tej pory najdłuższy dystans jaki pokonałam to było właśnie 30 km i omal wówczas nie zdechłam. Tym razem nie było tak źle, pewnie dlatego, że na każdym punkcie żywieniowym się dopajałam wodą i izotonikiem. Miałam też trzy żele, które zjadłam na 10, 20 i 30 km. W okolicach 32 lub 33 km kibicowała moja mama, co też mnie bardzo ucieszyło, przebiegła ze mną kawałek i poleciała na metę. W okolicach 34 km, przy stacji z licznymi kibicami, ogarnęło mnie to wzruszenie, którego oczekiwałam na mecie. Musiałam opanować emocje  i łzy cisnące się do oczu, bo ciągle jeszcze przede mną było ponad 8 km, a nogi bolały już bardzo. Przed 35 km spotkałam kumpla, z którym trenowałam przez ostatni miesiąc, więc znów uzyskałam trochę wsparcia i dobre słowo. Na 37 minęłam improwizowaną ścianę maratońską - mnie nie dopadła - na szczęście. Na 38 km znów napotkałam moich, znów wyściskałam i była siła na pozostałe 4 km. Usłyszałam też w głowie głos Ewy Chodakowskiej mówiącej "zapomnij o bólu". W okolicach 40 km minęłam karetkę zbierającą jednego z uczestników (być może to ten, który później zmarł w szpitalu, a może ktoś inny). Od 40 km czułam już spore zniecierpliwienie - kiedy wreszcie ta meta i dlaczego ul. Grunwaldzka tak niemiłosiernie się ciągnie. Ostatnich kilkaset metrów dostałam poweru, chciałam wbiec na metę godnie i z werwą. Poza tymi czynnikami dołączyły do mnie jeszcze moje dzieci - trzymając je za ręce przekroczyłam linię mety.

Po powrocie do domu zrobiłam zimną kąpiel nogom, później ciepłą całemu ciału, nawpychałam się pizzy i wypiłam pół  piwa, a następnie porozciągałam się, wykonałam masaż specjalnym rollerem i doszłam do wniosku, że nie jest źle, więc pojechaliśmy odwiedzić moją teściową w szpitalu. Po kilku minutach siedzenia w samochodzie doszłam do wniosku, że jednak nie jest dobrze, no ale jakoś musiałam wytrzymać. Powiedziałam M., że to był pierwszy i ostatni maraton, że to jednak za ciężki dla mnie dystans i będę biegać maksymalnie półmaratony.

Ale już w poniedziałek, gdy okazało się, że bez większego problemu mogę chodzić i normalnie funkcjonować, zmieniłam zdanie, bo czuję, że jeszcze jest dla mnie robota na takim dystansie, zwłaszcza, że w ramach przygotowań do tego maratonu wykonałam zaledwie 70% zaplanowanych treningów. Czuję, że utrzymanie dyscypliny żywieniowo-higienicznożyciowej i treningowej wyniesie mnie na wyższy poziom. We wtorek pojechałam do pracy rowerem i wtaszczyłam się na 3 piętro po schodach, zatem można uznać, że z maratonu wyszłam bez szwanku

11 listopada startuję w biegu niepodległości na 10 km i już nie mogę doczekać się treningu w sobotę.




2 komentarze:

  1. No brawo! Powiem ci że podeszłam mega profesjonalnie do tematu. Co robić przed i po maratonie, bo wiadomo że same treningi to nie wszystko. A oprócz biegania coś jeszcze robiłaś? Np. Jakieś ćwiczenia wzmacniające czy coś takiego? I co teraz.....ultra???

    OdpowiedzUsuń
  2. Robiłam ćwiczenia na tzw. core stability np. takie jak tu: http://warszawskibiegacz.pl/tag/core-stability/ Ćwiczyłam też mięśnie brzucha ze Skalpela E. Chodakowskiej.
    Na razie chcę poprawić swoje wyniki w bieqach szosowych na dystansach 10km, półmaratońskim i w maratonie. Może kiedyś spróbuję ultra, ale to pieśń odległej przyszłości.

    OdpowiedzUsuń