poniedziałek, 24 czerwca 2019

Szmat czasu...

Prawie dwa lata mnie tu nie było, trochę wstyd w sumie...

Przez ten czas zmieniło się u mnie bardzo dużo. Oczywiście nie sposób tego wszystkiego opisać i nadrobić takich zaległości, ale spróbuję chociaż zarysować te zmiany.

1. Pupu od września 2018 roku chodzi do szkoły. Początki nie były łatwe, poszedł jako sześciolatek, a w klasie tylko jeszcze jedna dziewczynka jest jego rówieśniczką. Codziennie miał "zadanie domowe" - jak twierdził. Okazało się, że pani nie zadawała im zadań domowych przez pierwsze dwa miesiące, tylko on po prostu w domu nadrabiał to, czego nie zdążył zrobić w klasie. Był w tym bardzo ambitny i zdeterminowany, ale też wściekał się okropnie. Nie szło mu z pisaniem. Prawdę mówiąc serce mnie bolało jak obserwowałam z jakim trudem smaruje te cholerne kulfony. Jakieś bolesne wspomnienia nie do końca uświadomione chyba się we mnie otworzyły, bo naprawdę żywiłam wielkie współczucie i tak jak on, nienawistnie podchodziłam do tych głupkowatych zadań. Postanowiliśmy skorzystać z sugestii pani i zapisaliśmy go na szkolne zajęcia korekcyjno-kompensacyjne wzmagające zdolność koncentracji. To było bardzo dobre posunięcie, Pupu zrobił ogromne postępy. Nadal pracuje wolniej niż inni, ale radzi sobie naprawdę dobrze. Ocena końcowa nie jest jednoznacznie entuzjastyczna (jak zawsze bywało w przypadku Mysi), ale jednak bardzo pozytywna. Nie żałujemy, że posłaliśmy go wcześniej do szkoły, kolejny rok w przedszkolu to byłaby strata czasu i skazanie go na nudę i frustrację.

2. Także we wrześniu 2018 odeszłam z kancelarii wraz z jeszcze dwoma wspólniczkami i założyłyśmy własną, małą, dziewczyńską kancelaryjkę. Było nerwowo, było wręcz burzliwie momentami, masa stresu, nieprzyjemnych rozmów z szefostwem, ale wszystko się udało. Działamy już prawie rok i da się z tego żyć. Mało tego, wygląda na to, że finansowo jest coraz lepiej. Nie ukrywam, że przez pierwszych kilka miesięcy moje zarobki były nominalnie dużo niższe niż gdy pracowałam w "macierzystej" kancelarii, ale relatywnie cały czas zarabiam więcej. Początki były świetne, bo nagle okazało się, że pracuję średnio 60 godzin w miesiącu, a pieniądze, które zarabiam, pozwalają na utrzymanie dotychczasowego poziomu życia. No i czasu dla rodziny zrobiło się dużo, mogłam odbierać dzieci między 15 a 16, wcześnie zrobić obiad, ogarnąć domowe tematy, trenować - prawdziwa sielanka. Jednak by utrzymać mniej więcej dotychczasowy poziom życia konieczna stała się rezygnacja z samochodu, bo z ratami leasingowymi i ubezpieczeniem budżet by mi się jednak nie domknął.

3. Z powodów opisanych wyżej, w sierpniu 2018 sprzedałam samochód i po 20 latach przemieszczania się niemal wszędzie autem nie mam go już do swojej wyłącznej dyspozycji. Doskonale się w tym odnalazłam, bo tak jak przeczuwałam - mieszkając tak blisko centrum i pracując w centrum, samochód w zasadzie nie jest mi potrzebny. Prawie wszędzie mogę dojechać rowerem lub komunikacja miejską, a jeśli muszę przewieźć np. większą ilość dokumentów lub pojechać do innego miasta, pożyczam samochód od M., bo on ma swój samochód prywatny (ukochane nad życie Subaru, o którym pewnie kiedyś tu wspominałam) i służbowy, korzystam z carshare'ingu albo zamawiam Ubera. Prawda jest jednak taka, że z samochodu korzystam naprawdę bardzo sporadycznie, a styczeń 2018 roku był jedynym miesiącem w sezonie jesienno-zimowym, kiedy ani razu nie jechałam rowerem.

4. Skoro już tak się wkręciłam w ten rower, kupiłam szosówkę i rok temu pierwszy raz wzięłam udział w zawodach triathlonowych. Debiut był straszny. Dystans 1/8 Iron Mana - 475m pływania, 22,5 km roweru i 5,25 km biegu. Wszystko z osobna brzmi całkiem lajtowo, ale razem aż tak łatwe nie jest. Etap pływacki mnie wykończył, to była walka o życie (płynęłam bez pianki, pogoda była brzydka, mocno wiało), popadłam w jakiś amok kompletny, w jakiś umysłowy stupor i zamiast dwóch pętli na rowerze, zrobiłam omyłkowo jedną, w związku z tym nie zostałam sklasyfikowana. Popłakałam się na mecie. Nie żebym jakoś bardzo pieczołowicie się przygotowywała do tego startu, ale jednak blamaż na całej linii. Trochę się zrehabilitowałam na kolejnych zawodach na dystansie 1/10 IM, no ale to już naprawdę krótki dystans. Ogólnie jednak mi się spodobało. W okresie jesienno-zimowo-wiosennym chodziłam na kurs pływania. Nauczyłam się kraula, ale do tego by pływać szybciej niż żabką to naprawdę mi daleko. No i okazało się, że w jeziorze nie umiem kraulem. Boję się.

5. W sezonie jesienno-zimowym uczciwie trenowałam. 3 razy w tygodniu bieganie, 2 razy w tygodniu basen, minimum raz treningi Chodakowskiej + jeszcze 1-2 razy w tygodniu 10-15 minut jogi dla biegaczy. Przetrenowałam się.

5. W tym roku znowu wystartowałam na 1/8 IM w sobotę 15 czerwca. Tak naprawdę chciałam zrezygnować bo zapisałam się w grudniu, w szczycie treningów biegowych i pływackich, ale przez wiosnę prawie nic nie trenowałam i naprawdę formę miałam kiepską. Nie chciałam się kompromitować. No ale kolega mnie namówił, że tak treningowo do tego podejdziemy, na luziku. Ostatecznie on w ogóle się nie zapisał, a ja już nie mogłam odzyskać opłaty startowej, więc podjęłam wyzwanie. Upał 36 stopni, prawdziwa pogodowa rzeźnia. Kilka osób odpadło już na etapie pływackim, obok mnie facet zasłabł, zaczął się podtapiać. Poczekałam przy nim dopóki ratownicy do niego nie podpłynęli i cięłam dalej żabą, a później stylem autorskim nożycowym bocznym ;). Czas 4 minuty gorszy niż rok temu!!! Upał mnie wykańczał. Trasa rowerowa jak patelnia, zero, zerutko cienia, tylko powiew od gorącego asfaltu jak z pieca i bardzo silny, gorący wiatr. Dostałam dreszczy i bólu głowy, sytuacja zmusiła mnie do opanowania umiejętności sięgania po bidon w trakcie jazdy i to była chyba jedyna korzyść, bo było tak straszliwie gorąco, tak waliło gnojówką, że w głowie miałam wyłącznie myśl, że oto jestem w kolarskim piekle. W pewnym momencie wiało tak strasznie i takim gorącem, że ledwo poruszałam pedałami. Popłakałam się na tym rowerze i myślałam, że pierdolę to wszystko i rezygnuję z biegu bo nie dam rady. Ostateczne jednak wzięłam się w garść i postanowiłam, że choćbym miała się czołgać przez całe 5,25 km to w tym roku 1/8 IM mnie nie pokona. Pierwszą pętlę trasy biegowej szłam, bo wiedziałam, że jak przyspieszę to zjadę do boksu, a musiałam zdążyć na urodziny Pupu, a nie do ratowników medycznych. Drugą trochę potruchtałam, ale czas na 5,25 km miałam ok. 50 minut, czyli prawie tyle co zwykle biegnę 10 km. Ale dystans zaliczony, lecz nie uważam tego wyczynu za jakiś szczególnie chwalebny. Znajomi gratulowali chartu ducha i wytrwałości, ale prawda jest taka, że to była czysta głupota wystartować z tak nędzną formą w takich ekstremalnych warunkach.

6. Pracy mam coraz więcej i sielanka się skończyła, dlatego wiosną nie było za bardzo czasu trenować. W kwietniu wzięłam udział w półmaratonie i co prawda jest nowa życiówka, ale było bardzo ciężko, dlatego na dłuższy czas odechciało mi się treningów. W maju biegłam Wings for Life po 3 tygodniach bez biegania i tuż po majówce, zrobiłam 13 km 120 m, więc byłam zadowolona.

7. 3 dni temu miałam operację przepukliny pępkowej. Rana boli, mój brzuch (mający niestety postać wora,bo odkąd dowiedziałam się o przepuklinie przestałam trenować brzuch, gdyż nie wolno) wygląda jak Frankenstein. Ale prawdziwą traumą było zderzenie z polską publiczną służbą zdrowia, o czym będzie w kolejnym poście.

7 komentarzy:

  1. Witaj, jak miło Cię znowu poczytać! Niezła jesteś z tymi treningami naprawdę. Ja musiałam na 9 miesięcy zawiesić buty na kołku, jednak nomen omen od tego tygodnia wracam na ścieżkę biegacza ( po urodzeniu 4 dziecka naprawdę trzeba się spiąć żeby znaleźć czas na bieganie jednak brzuch i jego mięśnie mówią mi ze to konieczne :))pływania zazdroszczę - ja umiem żabka jedynie a w jeziorze to wogole nie wiem czy bym się odważyła. Co do służby zdrowia to tez miałam nieprzyjemność w tym roku. Mój syn poszedł do szkoły jako 7 latek a i tak codziennie musiał pisac w domu, bazgrze okropnie ale jest dobry z matematyki wiec pani poradziła mi żebym odciągnęła to pismo do akceptowalnego pułapu i dała mu spokój a skupiła się na tej matematyce. Także są jeszcze nauczyciele którzy nie mierzą dzieci od linijki:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie ja też doszłam do wniosku, że przecież nauczy się kiedyś pisać, wiec nie ma co jakoś specjalnie go cisnąć.
      Trzymam kciuki za Twój wielki powrót do biegania! W kontekście czwórki dzieci - szacun to the maximum :)

      Usuń
  2. Witaj, ale się cieszę, że wróciłaś :) Straciłam już nadzieję. Za treningi bardzo podziwiam, a jeszcze triatlon, hoho ;-)
    Z tym pismem aż tak się nie przejmuj. Mój mąż bazgrze strasznie, ale zawsze był świetny z matematyki i jakoś sobie poradził. Jest informatykiem, a długopisu używa tylko żeby się podpisać, tak więc spokojnie, będzie dobrze. Myślę, że u facetów brzydkie pismo, to bardzo częste zjawisko. Żeby nie było, mój dziadek pisał naprawdę pięknie i tak równiutko. Ale to stara, przedwojenna szkoła była. Zupełnie inne czasy niż teraz :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też bazgrzę jak kura pazurem i na dodatek mam wadliwy chwyt, tak jak mój syn ;)

      Usuń
  3. Witaj, super że wróciłaś, szczerze mówiąc już straciłam nadzieję. Uwielbiam Cię czytać i mam nadzieję że powrocisz do regularnych wpisów. Pozdrawiam i czekam z niecierpliwoscia

    OdpowiedzUsuń
  4. Naprawdę świetnie napisane. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń