poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Sporo się działo w ostatnim czasie. Biuro się zapełniło, pojawiają się w związku z tym nowe sytuacje, do których muszę się przyzwyczaić. Między innymi to, że cały czas muszę sprawdzać czy niczego nie brakuje, czy jest papier toaletowy, herbata, kawa, woda mineralna itd. W weekend, jak to się mówi, "jadę na szmacie", bo podłogi trzeba umyć, kibelek wyczyścić, wyrzucić śmieci, a (mam nadzieję - jeszcze) nie stać mnie na to by zlecić te zadania innej osobie. Nie ukrywam, że trochę mi z tym dziwnie, bo co innego sprzątać po sobie, a co innego sprzątać po innych.

Było też trochę napiętych sytuacji z mamą - ona najwyraźniej jednak nie zamierza wybrać się na emeryturę. Przedstawiłam ją (na jej życzenie) osobom wynajmującym stanowiska pracy mówiąc, że to moja mama i ona od czasu do czasu będzie się też tutaj pojawiać, na co ona (przy nich!!!) odparowała: "nie od czasu do czasu". Na moje indagacje o co w ogóle chodzi skoro utrzymywała, że ma pracę na tydzień w miesiącu mówi, że jednak coś tam do roboty w biurze ma bo jakby nie miała to wolałaby siedzieć w ogrodzie. I weź tu bądź człowieku mądry. Siedzimy we dwie w niedużym pokoju, ja muszę przy stoliku i nie jest mi z tym do końca okej. Jestem jej wdzięczna, że się zgodziła na to wszystko, ale... jej nastawienie jest momentami takie, że wszystkiego mi się odechciewa.

Z pozytywnych informacji - okazuje się, że nie będę musiała sprzedawać samochodu, bo zakończyły się dwie duże sprawy, które prowadziłam dla jednego z kolegów i wynagrodzenie, które otrzymam pokryje prawie cały kredyt, pozostający do spłaty. Czasem myślę z lekką goryczą, że w innej sytuacji te pieniądze przeznaczyłabym na wakacje marzeń dla całej rodziny, zamiast spłacać cholerny kredyt, ale jest jak jest i trzeba się cieszyć, że  nie muszę pozbywać się auta.

W ogóle, tak szczerze mówiąc, teraz żyję w całkiem innym życiu. Mówią, że upadek z wysokiego konia bardziej boli i chyba coś w tym jest. Pracując na stałym kontrakcie z kancelarią zarabiałam bardzo dobrze, a teraz ciągle martwię się o pieniądze. Na przykład nie wiem czy będzie nas stać by pojechać na wakacje. Wieczorne wyjście do restauracji przyprawia mnie o ból głowy jak pomyślę o tym ile to wszystko kosztuje. Znajomi gratulują mi własnego biznesu, ale jeden z kolegów miał rację mówiąc, że pogratuluje mi dopiero wtedy jak będę miała grono klientów z porządnymi obrotami. Poza tym, jak wspomniałam, imam się zajęć, którymi do tej pory nie musiałam sobie głowy zawracać, wykonuję pracę tzw. konserwatora powierzchni ;), targuję się z potencjalnymi klientami w sprawie najmu salki konferencyjnej itp. Jeszcze nie jest mi z tym wszystkim wygodnie.

Ale wczoraj, urządzając dla Mysi urodziny u nas w domu, myśląc o tym jakie zabawy można dzieciakom zorganizować, przyszło mi do głowy, że gdyby nie ta wielka zmiana, pewnie poszłabym, jak zwykle, po najmniejszej linii oporu i wynajęła salę zabaw, zaprosiła wszystkich gości tam i nie miałabym problemu. Jednak pewnie nie usłyszałabym pełnego zachwytu okrzyku mojej córeczki "Kocham te urodziny!!!" na widok naszego dużego pokoju przystrojonego serpentynami i balonami. No i z pewnością nie zrobiłabym sama, własnoręcznie, tortu z Rainbow Dash!

3 komentarze:

  1. no bez kitu - tort z rainbow dash! :-) cieszę się, że w koncu powiało optymizmem, bardzo CI kibicuję kochana!

    OdpowiedzUsuń
  2. i dla takich chwil i słów warto ...

    OdpowiedzUsuń
  3. Idzie ciezko, ale do przodu, a to najwazniejsze :)

    OdpowiedzUsuń