poniedziałek, 5 grudnia 2016

Co działo się w listopadzie

Listopad był nadzwyczaj intensywny. Po pierwsze z powodu wycieczki do Andaluzji, podczas której było po prostu cudownie. Polecieliśmy z zaprzyjaźnionym małżeństwem na 4 dni, zwiedziliśmy sporo jak na tak krótki czas - byliśmy Cordobie, w okolicach Gibraltaru, w Kadyksie, Rondzie i w Maladze, w której to wynajmowaliśmy mieszkanie z tarasem na dachu. Wrażenia jakie powstają w człowieku gdy pije kawę w porannym słońcu, w krótkim rękawku, w LISTOPADZIE są po prostu niesamowite.

Zderzenie z rzeczywistością po powrocie było bolesne. Ale, jak wspominałam w poprzednim poście, postanowiłam wziąć udział w koncercie na Starówce, w związku z czym musiałam chodzić na próby 2 razy w tygodniu - w piątki od 18 do 21 i w soboty od 16 do 21. Poświęcenie tyle czasu było dla mnie naprawdę dużym wysiłkiem i sporym wyzwaniem logistycznym. Na dodatek okazało się, że jestem najstarsza ze wszystkich biorących udział w koncercie, a tak naprawdę większość z uczestników to młodzież, w takim wieku, że mogłabym być ich matką. Bardzo dziwnie się czułam w towarzystwie, w którym studenci uchodzili za starszyznę. Musiałam być dla tych wszystkich ludzi jakimś totalnym dziwolągiem. Nie potrafiłam z nikim nawiązać relacji, nawet rozmawiać. Nie było to miłe uczucie. Zresztą zaobserwowałam, że niektórzy z tych młodocianych talentów, bardzo poważnie traktują swoją karierę i już czują się gwiazdami, co wprawiało mnie w irytację. Miałam wrażenie bycia zupełnie nie na miejscu w całej tej sytuacji.
Koncert był w ubiegłą sobotę, lecz koncert to stanowczo zbyt duże słowo. To był bardziej występ na lichym podeściku, którego obserwatorami byli głównie rodzice dzieci, będących moimi współwykonawcami. Występ poprzedziły liczne problemy ze sprzętem i nagłośnieniem. Wprawiło mnie to w kompletne zażenowanie. Zastanawiałam się co ja, do cholery, tam w ogóle robię. Rosło we mnie poczucie obciachu. Cała ta sytuacja wydawała mi się po prostu groteskowa. Musiałam mocno powstrzymywać się od wybuchnięcia nerwowym śmiechem. Całe szczęście, że nikomu ze znajomych nie przypominałam o tym "koncercie" i nikt mnie tam nie widział.

Wczoraj z kolei brałam udział w charytatywnym biegu na niespełna 11 km. Czas na równe 10 km - 1h 4 min. - bez szału, ale zważywszy, że od 3 tygodni nie biegałam bo miałam roztrenowanie, nie tak źle. Po południu upiekliśmy pierniki dokonując w ten sposób symbolicznego otwarcia sezonu okołoświątecznego.

W czasie roztrenowania wróciłam do ćwiczeń z Chodakowską. Wróciłam to może za dużo powiedziane, 2 razy ćwiczyłam, przy czym po Skalpelu Wyzwanie w zeszłą niedzielę, w poniedziałek i wtorek miałam spore problemy z poruszaniem się z powodu okrutnych zakwasów ;)

Aha, no i spełniłam swoje marzenie o Thermomixie. Kupiliśmy go w końcu, marzyłam o tym odkąd urodziłam Mysię, ale zaporowa cena powstrzymywała mnie przed tym. Natomiast tak się złożyło, że miałam okazję uczestniczyć w prezentacji i możliwości tego ustrojstwa (które znam od wielu lat, gdyż moja mama go używa) zupełnie mnie zauroczyły. Co więcej, zauroczyły również Myszkina, dlatego zdecydowaliśmy się dokonać zakupu. Z perspektywy dwóch tygodni mogę powiedzieć, że był to strzał w 10. Gotujemy w tym jak szaleni. Mój osobisty mąż popełnił już (oprócz ciasta na chleb) kurczaka w sosie brzoskwiniowym, żurek, liczne lody i sorbety, soki, drinki, krem czekoladowy stanowiący względnie zdrowy odpowiednik Nutelli, naleśniki i jakąś potrawę z ryżu, której nazwy nie pamiętam. Ja zaś przyrządziłam placki ziemniaczane, zupę krem z pieczarek, zupę z cukinii, leczo, kotleciki ziołowe, kurczaka w sosie kremowym, a także omlety na przemian z owsianką codziennie na śniadanie. Nasze posiłki są teraz niesamowicie różnorodne, a radość z gotowania bardzo duża.

Tylko w pracy słabo. Poczucie frustracji, beznadziei i zmęczenia już mnie dobija.

1 komentarz: