niedziela, 3 listopada 2019

Dni są ciemne i pełne strachów

Schrzaniłam jedną rzecz w pracy. Na razie tylko ja o tym wiem i być może (oby!) tak zostanie, ale potencjalnie może być z tego afera. Od momentu, gdy to odkryłam, popadłam w stan permanentnego lęku, że wszystko za co się biorę, robię źle. Doszło do tego, że zaczęłam powątpiewać czy ja w ogóle jeszcze wiem co robię, co należy robić i jak. Całkowicie straciłam do siebie zaufanie, nie wierzę w swoje kompetencje, wiedzę, w lata doświadczenia. Posypałam się psychicznie. Myśl o kontakcie z sądem wywołuje we mnie panikę. Myśl o kontakcie z klientami wywołuje dreszcz grozy.

Poprosiłam kuzynkę lekarkę o tabletki nasenne bo zaczęłam wybudzać się w środku nocy i nie mogłam dalej spać. Zapisała mi psychotropy na zaburzenia lękowe i tabsy na uspokojenie. Te psychotropy działają po dwóch tygodniach, więc na razie trudno powiedzieć, ale te na uspokojenie pomagają, pozwalają wyciszyć to rozedrganie, ten najsilniejszy stres. Nie potrafią jednak sprawić, że powróci poczucie własnej wartości.

Dodatkowo od dłuższego czasu ciągnie się jakiś taki wewnętrzny, podpowierzchniowy kwas w naszej najbliższej ekipie znajomych. Czuję, że ja jestem jego przyczyną, że - jak to się mówi - nie lubią mnie. Stałam się bowiem mało tolerancyjna, czasem mówię może zbyt szczerze co myślę i forsuję swoje pomysły, gdy uważam, że są najlepsze (często tak uważam), a to wszystko wyszło na jaw przy okazji wyboru prezentów na ślub dla znajomych i później na 40. Od tego czasu nasze kontakty stały się o wiele rzadsze. Tzn. kontakty z nami (ze mną i M.), bo reszta chyba spotyka się między sobą. Sytuacja też jest może trochę specyficzna, bo ci jedni dopiero wzięli ślub, ci drudzy są ze sobą od roku z kawałkiem, a trzeci właśnie ma nową dziewczynę. Wszyscy bezdzietni, wolni i frywolni. Jak nie byli w związkach to odwiedzali nas bardzo często i w domu i na działce, imprezy u nas - majówki, Sylwestry, urodziny, a nawet takie spędy na zupełnym spontanie, są już legendarne. Do nas na działkę przyjeżdżali niemal jak do siebie, nawet niekiedy czułam się zmęczona tym ciągłym tłumem ludzi, koniecznością organizowania żarcia, spania, pościeli itd. Teraz chłopaki mają swoje młode żonodziewczyny i chyba my już nie pasujemy do towarzystwa. Prawdę mówiąc czuję się... wykorzystana? To jest ta nasza wielka przyjaźń?

W ostatnim czasie straciłam też kontakt z czterema dziewczynami, przyjaciółkami od dawien dawna.

Z E. chodziłam do przedszkola, do klasy w podstawówce i w liceum. Przyjaźniłyśmy się też przez całe studia i później. Nawet jak E. przeprowadziła się do Wawy to kontakt utrzymywałyśmy, chociaż ona z czasem przestała się do mnie odzywać gdy przyjeżdżała do naszego miasta. Ja niekiedy u niej nocowałam będąc w Wawie i to dawało mi złudzenie, że ciągle się przyjaźnimy. Przestałam regularnie przyjeżdżać do Wawy i bieżący kontakt się urwał. Skoro ona nigdy nie odzywała się do mnie będąc u nas w mieście, ja przestałam się odzywać gdy zajeżdżałam do Warszawy, w końcu przestałam też dzwonić i ona też przestała.

Z M. chodziłam do przedszkola i do klasy w podstawówce. Mieszkałyśmy w jednej klatce schodowej. Powiedzmy, że do zeszłego roku pozostawałyśmy w dość bliskich kontaktach mimo że M. wyprowadziła się do innego miasta. Co prawda w międzyczasie był kryzys tej znajomości, wycofanie się M. na dłuższy czas z niejasnych dla mnie przyczyn, ale później nastąpiła reaktywacja, nawet byliśmy razem na wakacjach rok temu. No i może przez te wakacje znajomość chyba się jednak już skończyła. W ciągu tego roku rozmawiałyśmy przez telefon może ze 3 razy, kilka wiadomości wymienionych na Whatsappie i smsach. Prawie ZAWSZE jak dzwonię to M. albo nie odbiera i nie oddzwania albo odbiera i mówi, że teraz nie może i zaraz oddzwoni i nie oddzwania. Ostatnio tak stało się w jej 40 urodziny. Dzwoniłam, nie odebrała, napisała po dwóch dniach, że oddzwoni, ale nie oddzwoniła. No to ja też nie dzwonię, bo po co? Czy jednak warto spróbować?

Opisane przypadki E. i M. to przyjaźnie, które urwały się/rozeszły wbrew mojej woli. Gdy to się już stało zdałam sobie sprawę, że to chyba głównie ja ciągnęłam te relacje. To ja dzwoniłam, zapraszałam i sama się wpraszałam, proponowałam wspólne wyjazdy itd. Trafiając jednak na brak odzewu z czasem sama też przestałam się odzywać, no bo ile można? Niemniej szkoda mi tych relacji, czasem mam ochotę do kogoś zadzwonić, pogadać nie przez tego pieprzonego Messengera tylko normalnie, przez telefon, zapytać co słychać i jak zastanawiam się do kogo mogłabym zadzwonić, to tych osób jest bardzo niewiele. Teraz, po tak długim czasie nieodzywania się, nie mam śmiałości dzwonić do E. i M. Zwłaszcza do M., bo nie zniosłabym usłyszeć, że teraz nie może i za 5 minut oddzwoni, żeby nigdy tego nie zrobić. Do E. dzwoniłam na jej 40 urodziny, dokładnie 4 miesiące temu i rozmowa średnio się kleiła.

Z kolei przypadek A. i E. są ze sobą powiązane. Z A. chodziłam do przedszkola, podstawówki i liceum, ale A. była o klasę wyżej. Także mieszkałyśmy w  tej samej klatce schodowej. Z kolei E. chodziła z A. do klasy w liceum, a później spadła do mojej klasy. E. jest specyficzna, nie nazwałabym jej przyjaciółką, ale na pewno była moją dobrą koleżanką.
A. lata temu wyniosła się do Warszawy, ale gdzieś do końca 2014 roku byłyśmy w stałym, choć niezbyt częstym kontakcie. Później ten kontakt mocno się naderwał, mam wrażenie, że to A. go zaniedbała. Ze dwa lata temu była chwila odnowienia, ale przekonałam się, że A. jest nienaturalna, zupełnie nieszczera i odechciało mi się z nią zadawać. To stwierdzenie powstało na kanwie historii z E, z której to relacji także to ja się postanowiłam wycofać, bo okazało się, że między nią a jej mężem są jakieś straszne jazdy, że tam chyba wchodzą w rachubę jakieś zaburzenia psychiczne po obydwu stronach. Uznałam, że nie mam siły się z tym mierzyć i nie mam też ochoty brać udziału w tej towarzyskiej szopce przykrywającej jakieś mroczne historie.

To wszystko sprawia, że czuję się osamotniona. Jakby w ciągu dwóch lat 4 dość bliskie mi osoby umarły. I - w nawiązaniu do poprzedniego posta - jakby moi bracia też umarli. Ludzie ode mnie odchodzą, czy problem tkwi we mnie czy w nich, a może po prostu w okolicznościach?

3 komentarze:

  1. Może okoliczności?
    Z moich dawnych lat uchowała się tylko jedna koleżanka, a w sumie od zawsze przyjaciółka. Odległość robi jednak swoje. W miejscu, w którym teraz mieszkam, mam jakieś znajome, ale nie nazwałabym ich przyjaciółkami. Najbliższa jest mi chyba moja rehabilitantka ;)
    Dogaduję się z nią świetnie, choć jeszcze nie przeniosłyśmy naszej znajomości na bardziej prywatny grunt.
    Jedyna rada - nikogo do utrzymania znajomości nie zmusisz. I tego się trzymaj. Ale koniecznie też pomyśl o psychoterapii, na pewno pomoże :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Myślę, że rozluźnienie relacji wynika raczej ze „ znaku czasów”. Zauważ że większość interakcji odbywa się obecnie przez social media. Kogo nie zapytasz to mówi ze jest zajęty, każdy pędzi za swoimi sprawami. Do tego dochodzi kwestia wychowania. Nasi rodzice wychowali nas - pokolenie postkomunistyczne na niezłych egoistów. Jednak mamy w sobie jakaś samokrytykę . Obecnie obserwuję trend młodszych ludzi wychowanych w duchu swojej wielkiej niezwykłości, niechęci do pracy i wielkich oczekiwań niestety nie popartych żadnymi umiejętnościami. Myśle ze nasze pokolenie/ pokolenie twojego brata dostosowało się do tych czasów. Rozluźniamy te więzi, nie dbamy o bliskich. A kończy się to w momencie uświadomienia sobie że na nic dobra materialne jeśli nie ma ich z kim dzielić. A co do Ciebie to niekoniecznie musisz iść na psychoterapię , może zacznij od zwykłej rozmowy z psychologiem, pomoze ci uporządkować myśli. Jesteś bardzo świadoma siebie, potrafisz nazwać swoje uczucia, oraz to co cię uwiera to już jest ważne. Psycholog odpowiednio kierując pytania pomoze odkryć ci jakie są twoje oczekiwania względem rodziny, przyjaciół i siebie. Tak wiec zawsze warto spróbować.

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak, zacznę od rozmowy z psychologiem/psycholożką, zobaczymy co mi doradzą....

    OdpowiedzUsuń