czwartek, 27 stycznia 2011

"Zimne suki, rozlazłe kury"

To tytuł ciekawego felietonu Agnieszki Graff, opublikowanego na edziecku. Nie do końca zgadzam się z tym dychotomicznym podziałem (być może rzeczywiście wykreowanym przez media) na matki jednego lub drugiego typu. Ja zaliczałabym się pewnie do matek typu zimna suka. Natomiast niewątpliwie taką matką nie jestem i sądzę, że jest to oczywiste dla większości, jeśli nie wszystkich kobiet z mojego otoczenia. Nie wróciłam do pracy by robić karierę i wozić się wypasioną furą, wróciłam, bo z jednej pensji albo w ogóle nie dalibyśmy rady się utrzymać albo ledwo byśmy dawali, co skutkowałoby nieustannymi kłótniami i drastycznym obniżeniem poziomu życia. Takim, że o wyjazdach gdziekolwiek, o drobnych przyjemnościach, moglibyśmy całkowicie zapomnieć, bo pensja Myszkina wystarczałaby na zapłatę rat kredytów, opłacenie mieszkania i jedzenie. I koniec. Powrót do pracy był więc koniecznością. Nie mówię, że wracałam z niechęcią. Po 5 miesiącach w domu z małym dzieckiem miałam ochotę wyjść do ludzi i zająć się innymi czynnościami niż związane z obsługą domu i córeczki. Taki typ ze mnie. Natomiast w czasie pobytu w domu nie odpowiadałam stereotypowemu obrazowi matki-rozlazłej kury i sądzę, że większość mam, które zostały w domu z dziećmi dłużej niż macierzyński, również takiemu obrazowi nie odpowiada. Ja takiej nie znam.

Nie ma dwóch gatunków matek. Jest pęknięcie w świecie, który się z macierzyństwem nie liczy. Przepaść między prywatnością i pracą. I pragnienie matek: być nie tam, gdzie się akurat jest. Być tu i tam jednocześnie. Twoje poczucie, że coś ucieka, coś przegrałaś, na coś się nieodwołalnie spóźniasz. Tu i tam. (...)
Dorosła jesteś, wybieraj: rodzina, kariera. Ale większość kobiet nie ma w tej kwestii żadnego wyboru. Dwie trzecie Polek w wieku rozrodczym nie ma (z racji formy zatrudnienia) prawa do urlopu wychowawczego. A wiele z tych, co ma, nie skorzysta, bo boi się, że prawo do powrotu okaże się fikcją. (...) Wybór to fikcja. Realne jest rozdarcie, łatanie dziur, niedospanie. I ciągłe poczucie winy.

Nie zgadzam się z takim postawieniem sprawy. Nie mam poczucia winy ani pretensji do nikogo. Wróciłam do pracy bo okoliczności mnie do tego zmusiły, bo mój mąż nie zarabia tyle by mógł nam zapewnić bezstresowe utrzymanie i nikt (ewentualnie poza nim :) nie ponosi za to odpowiedzialności. Musiałam wrócić. A nawet gdybym nie musiała to też pewnie bym wróciła, może trochę później, ale na pewno nie zostałabym w domu dłużej niż rok. Skoro wróciłam to przyjmuję to ze wszystkimi konsekwencjami wynikającymi z faktu, że przez 9 godzin od poniedziałku do piątku nie ma mnie w domu. Jasne, że pojawia się czasem ukłucie żalu, że tak to wygląda, że nie mogę iść do domu o 14 i zdążyć z Mysią na plac zabaw, że byłoby fajnie mieć elastyczny czas pracy i móc zrobic sobie wolne kiedy mam na to ochotę, ale takie jest życie jak się pracuje. Nie widzę powodu by mieć wyrzuty sumienia i cierpieć poczucie winy i ciągłe rozdarcie. Nie jestem rozdarta. I nie bardzo rozumiem jaka miałaby być, zdaniem Pani Agnieszki, recepta na opisaną przez nią sytuację. Ogromna liczba pracodawców to aktualnie prywatne firmy. I ja, jako do niedawna pracownik takiej właśnie niewielkiej ptywatnej firmy, doskonale rozumiem, że dla jej właściciela na ogół nie jest dopuszczalna sytuacja tego rodzaju, że nagle ma pracownika na pół etatu, bo pracownik ten chce mieć czas dla dziecka, a na drugie pół etatu musi poszukać innego pracownika. Oczywiście gdy mama-pracownik zechce wrócić na pozostałą część etatu nowy pracownik powinien wylecieć. Tak to miałoby funkcjonować? I co to właściwie znaczy elastyczny czas pracy kiedy wiele firm funkcjonuje w określonych godzinach i żeby wykonać niektóre czynności po prostu trzeba być na miejscu? Moim zdaniem problem opisany przez Panią Agnieszkę Graff to problem, z którym same kobiety powinny się uporać, nie świat zewnętrzny, a media owszem, powinny kobietom w tym pomóc, nie zaś podsycać niesnaski. Z pewnymi ograniczeniami, rozwiązaniami mocno kompromisowymi po prostu trzeba się pogodzić gdy jest się pracownikiem i jednocześnie chce się mieć dziecko. Jeżeli chce się być samemu sobie sterem, żeglarzem, okrętem, można wziąć sprawy w swoje ręce i prowadzić własny, dobrze prosperujący biznes.
Żeby była jasność - absolutnie nie pochwalam coraz powszechniejszej praktyki wręczania kobietom wypowiedzeń po ich powrocie do pracy z macierzyńskiego. Aktualnie prowadzę sprawę jednej z moich koleżanek, której właśnie taka sytuacja się przytrafiła. Uważam też, że byłoby lepiej gdyby pełnopłatny urlop macierzyński trwał np. 7, 8 miesięcy, a nie tylko niespełna 5 (ostatnio coś majstrowano przy tych przepisach i chyba aktualnie jest nieco przedłużony), a później jeszcze rok wychowawczego płatnego 50%, ale wiem, że naszego państwa niestety zwyczajnie nie stać na takie udogodnienia dla kobiet. A to co media wypisują o pracujących matkach, że są wyrodne bo zostawiają dziecko z obcymi, mam w tyłku.
Reakcja senatu na projekt ustawy żłobkowej Jolanty Fedak jest oczywiście kompletnym kuriozum, ale o tym w następnym poście.

Wiem, że jestem dobrą mamą. Najlepszą dla Mysi. Jedyną.

Walkę tych dwóch opcji - suki versus kury tylko z rzadka mam okazję zaobserwować i nawet czasem zostać jej ofiarą. Moja znajoma jakiś czas temu powiedziała, niby mimochodem, że nie wyobraża sobie jak można zostawić malutkie dziecko z kimś obcym, jak można nie być z dzieckiem przez pierwsze trzy lata jego życia, przecież to na pewno powoduje jakieś urazy na delikatnej psychice. Wiem, że to był przytyk i prawdopodobnie próba dowartościowania się moim kosztem, ale również mam to w nosie. Wydaje mi się, że poukładane, w miarę trzeźwo myślące kobiety nie mają dojmującego poczucia winy, rozdarcia itd, co nie znaczy, że czasem nie robi się przykro, gdy wracam do domu o 17 i na dworze jest już ciemno, a o wspólnym spacerze nie ma mowy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz